31 grudnia 2012

Nie wierzę


Jaki piękny wiosenny dzień dziś mamy ostatniego dnia roku 2012! Historia z sankami syna powtarza się: początek sezonu śnieżnego owszem - grudzień 2012, potem długo nic (czyli rzeczona wiosna z przebłyskami zimna), jakieś przebłyski końcem stycznia i w lutym sanki do piwnicy. Oby nie! Ale ta wiosna sylwestrowa… Szkoda jej. Ale wracam do tematu, który nie zacząłem.

Chcę zdecydowanie (może nawet bardziej jeszcze – co de facto oznaczać może niezdecydowanie lub nawet wahanie czy niepewność… ale dajmy spokój) wyznać tu wszem i wobec - czyli w zasadzie sobie samemu – że:
  • nie wierzę w żadną magię końca roku,
  • nie wierzę w żadną magię świąt jakichkolwiek,
  • nie wierzę w żadną magię rocznic okrągłych lub niby-przypadkowo dziś następujących,
  • nie  wierzę w żadną magię „atmosfery” jakichś okresów szczególnych,
  • nie wierzę w żadną magię … (wpisz dowolne).
Dlaczego? To mój sprawa. Dlaczego? Mam prawo nie wierzyć. Dlaczego? Bez jaj: żadnych mi tutaj kaizenów i Toyodów nie będzie. Odpowiem: bo nie! Wiara czy niewiara to moja sprawa: prywatna, własna, osobista. Nawet ponoć w kościele mówi się credo a nie credimus, nie? Chociaż coś dopowiedzieć trzeba. Bo niby nie wierzę, ale:
  • na koniec roku sprzątałem dziś ostrzej nieco – bo mama mówiła, żeby na stary rok kurze z kątów wynieść, bo cały rok będą się walały,
  • święta miła rzecz, razem raźniej w rodzinie mimo wszystko i choinka świeci nieźle na spółkę z kolorowymi jajkami wiosną,
  • rocznice warto mieć pod ręką, miło innym będzie, gdy pamiętam, a też okazja jest żeby coś sobie przypomnieć, odświeżyć etc.,
  • brak dowodów na tę „atmosferę” a jest, czuję ją, wisi zwłaszcza między ludźmi niezależnie od przekonań,
  • ale w żadną magię nie wierzę i kropka.

Aż chce się dodać Koniec i bomba, a kto czytał…, ten niech sobie a muzom czyta cytaty Tacyta. No wiem, że nie jestem mistrzem dobrego smaku, lecz pisząc sine ira et studio te prawdziwe  pseudogłupoty liczę na prześladowania dla prestiżu, a może tylko poznaję siebie? A jednak …ten trąba!

23 grudnia 2012

Za pasem święta

Żona wysłała mnie po kolczyki "takie wkręcane" dla mojej siostrzenicy-dziewięciolatki do "tego jubilera na dole". Poszedłem więc, w sumie ochoczo, w dzikim tłumie przyszłych zakupoholików polujących nie tylko na świąteczne promocje, lecz prawie na cokolwiek jadalnego i dobrze leżącego pod choinką. Wchodzę, szukam czegoś "do 25 zł". Widzę za 65 albo wykwintne. Myślę zapytam właściciela za kasą. Naraz słyszę jego przymilny wysoki (oj chyba powinien być niski "budyniowy" - określenie K. Vargi z "Trocin") głos z wyuczonym jak zawsze szczerym uśmiechem na okrągłej buzi wobec klientek: "Życzę wesołych świąt, pozytywnie zakręconych". Ależ mnie zakręciło! Zakręciłem się na pięcie i w nogi! Byle dalej od tego sklepu! Uciekaj kto może! Poszedłem więc do znanej mi "jubilerki" ulicę dalej i kupiłem, co chciałem. Wolałbym odwlec te święta o tydzień. Nie da się, wiem. Syn chory, ja ledwo powłóczę nogami, żona wykończona w "odzieżowym po chińsku". Zamiast ukochanych pociągów widzę w rozkładzie rozkład PKP, czyli jakieś (pewnie czystsze i szybsze i komfortowniejsze:) autobusy. A firma-chlebodawca mój... aaa też w rozkładzie co słyszę w każdej telewizji. Czyli niebosko jest mi na świecie. Ale nie narzekam. Nie panikuję. Nie depresjonuję się - to znaczy - nie zapadam się w smutku. W sumie lodówka pełna, aż dziw bierze, sałatka świąteczna jest, karp świeży leży... czego i tobie kimkolwiek jesteś życzę na dłużej.

6 grudnia 2012

Nic nie wiem

Tak, Sokratejskie scio me nihil scire pasuje teraz do mojej lektury. Postanowiłem zająć się wreszcie kwestią Auschwitz. Nie chodzi nawet o miejsce zamieszkania: Oświęcim. O wiele bardziej o jakąś przeczuwalną lukę w mojej głowie. Bo niby wiem, niby rozumiem, niby potrafię to i owo opowiedzieć o tym hitlerowskim Obozie Zagłady. Choć nie znam wielu (wielu...) dat i szczegółów wydaje mi się, że poziom utrzymuję. Nie! To tylko przeczucia. Tylko gdybanie. Poziom raczej wulgarnie nieprzystający do tzw. faktów z historii, socjologii, medycyny, etyki. Nie przesadzam. To co wiem, czy raczej przeczuwam, to ogólniki gdzieś usłyszane, zbyt szybko przebiegnięte oczami, które nie szukały... człowieka z Auschwitz.


Właściwie, ze wstydem to piszę, pierwszy raz "usiadłem" poważniej nad sprawą tego Obozu. Oczywiście duże litery przez wzgląd na często bezimiennych (choć ponumerowanych rzetelnie!) ludzi, którzy tam - tu! - zginęli. Antoni Kępiński mnie powalił. "Rytm życia" - liczyłem na ogólne rozważania, a tu psychiatria. Wspaniała erudycja, głębia, ostrość spojrzenia, wielka wiara w człowieka i zarazem realizm (nie socjalistyczny) humanistyczny. Ech! Żałuję, że nie mogłem go posłuchać na uczelni. Primo Levi wpadł mi w oko wcześniej, ale musiał czekać. Wiedziałem, że jest w mojej bibliotece: szukając czegoś innego natknąłem się na starą zaczytaną cienką książkę i jest! Wiedziałem, że zniszczone pozycje są raczej świetne w odróżnieniu od starych i nienaruszonych np.: "Marksizm i procesy rozwoju społecznego". Levi pisze pokornie i prosto. To jego świadectwo poobozowe o Auschwitz przeżytym na własnej skórze. W tytule "Czy to jest człowiek" (jednak bez pytajnika) zawiera się kwestia najważniejsza. Złe słowo "kwestia" - zbyt naukowe chłodne. Chodzi mi o konkretną osobę, ale bez wskazywania palcem. Przede mną kosmos w kilkudziesięciu kilogramach, świat niewyrażony niewyrażalny.  "Cóż za monstrum jest tedy człowiek? - pisze Pascal - Cóż za osobliwość, co za potwór, co za chaos, co za zbieg sprzeczności, co za dziw! Sędzia wszechrzeczy, bezrozumny robak ziemny; skarbnik prawdy, zlew niepewności i błędu; chluba i zakała wszechświata (Myśli 859). 

Czy to jest człowiek

Wy, którzy żyjecie bezpiecznie 
W waszych ciepłych domach, 
Wy, którzy wracając wieczór 
Zastajecie ciepły posiłek i przyjazne twarze; 

Zastanówcie się, czy jest człowiekiem 
Ten, co pracuje w błocie, 
Co nie zna spokoju, 
Co walczy o połówkę chleba, 
Co umiera bez żadnego powodu. 
Zastanówcie się, czy to jest kobieta 
Bez włosów i bez nazwiska, 
Z pustką w oczach i wyschłym łonem, 
Jak zimowa żaba, 
I nie ma już siły, by pamiętać. 

Pomyślcie, że tak było: 
Przekazuję wam te słowa. 
Wyryjcie je w swoim sercu, 
Siedząc w domu, idąc ulicą, 
Kładąc się spać i wstając; 
Powtórzcie je waszym dzieciom 

Albo niech się zawali wasz dom, 
Niech was porazi choroba, 
Wasze potomstwo niech odwróci od was twarz.

(Primo Levi)

Wydaje mi się, a raczej już jestem pewien, że po zamknięciu ostatniej kartki poczuję głód, będę chciał jeszcze. Może w nieskończoność.

29 listopada 2012

W potrzasku blasku



Od wielu dni pogoda mnie nie rozpieszcza, zwłaszcza tu, w rodzinnym makroregionie fizycznogeograficznym w Kotlinie Oświęcimskiej, listopadowe mgły zdaje się niemal osaczają pieszego, kierowcę i wprawiają w zdumienie choćby obserwatora balkonowego jakim czasem jestem. Z większą więc chęcią wytaszczyłem na wspomniany balkon teleskop systemu pana Newtona (dumna krajowa produkcja: Uniwersał Żywiec), by 28 listopada roku bieżącego już o godzinie 21:00 miejscowego czasu we wschodniej części horyzontu, gęsto usianego niestety lampami ulicznymi i światłami z bloków osiedlowych, łatwo odszukać (a raczej nie dać się porazić) blask koniunkcji Księżyca dobę przed pełnią, Jowisza i nieco przyblakłego czerwonego Oka Byka (jak lubię mówić na Alfa Tauri) czyli Aldebarana. Wiedziałem jednak, że to nie pora na obserwacje. Za jasno. Ale ciepło (7 stopni C) i prawie bezchmurne niebo nie pozwoliły mi siedzieć nad 4. posunięciem białych Sb1 na b3 w partii włoskiej lub przed Primo Levim albo Internetem. Szkoda wieczoru, pomyślałem dokręcając soczewkę okularu, ad astra! No i było jak przewidywałem. Aldebaranek +0.85 magnitudo, kilkadziesiąt razy większy od naszego Słońca – autentyczny czerwony olbrzym, ledwo puszczał oczko w blasku niemiłosiernego Księżyca (-12 mag.). O bykowym Ainie (Epsilon Tauri) z wielkością gwiazdową +3.5 mag. nawet nie miałem co marzyć. Jowisz całkiem ładnie prezentował się blisko z kompletem swych (a może Galileuszowych?) księżyców, z których Ganimedes niepokornie odstawał od linii pozostałych trzech (nie wiem co to za gwiazdka miała świecić obok Callisto, ale i tak jej nie mogłem dostrzec). Niezrażony spodziewanym niepowodzeniem zobaczenia czegokolwiek z powierzchni Księżyca (chociaż… ale to na inny post) w niemal pełni blasku, brnę w mleku światła do Woźnicy już widząc jego Kapellę, lecz nie tam chciałem coś upolować. Zamarzył mi się wymyślony czworobok, jakże nierealny w taką nieładną astronomicznie noc!, złożony z:

  1. zachodni róg: Theta Aurigae (θ Aurigae, 2.7 mag.) o rzadko używanej nazwie Mahasim,
  2. północny róg: gromada M 38 (poniżej podobna M 36),
  3. wschodni róg: Beta Tauri (Alnath, 1.7 mag.),
  4. południowy róg: gromada M 37.
 Piękne wszystkie wymienione gromady otwarte odkrył w XVII wieku włoski astronom Giovanni Batista Hodierna, a mnie na początku XXI trudno je znów odkryć, tym razem przed własnymi oczami. Cóż?! Do zobaczenia Byku i Woźnico podczas innej, tym razem czarnej nocy. (Obrazy z niezawodnego programu Stellarium). Olśniło mnie: szachowa partia, chemik z Auschwitz i gromady z Woźnicy łączy jedno - słoneczna Italia. Brrr...wracam do pokoju. Przecież mam wolne od pracy z notabene Włochami w tle...

27 listopada 2012

Subsecivae horae


Tak jest. Raz pod wozem raz taxi albo stopem. Ale w sumie nolens volens żyję, ostatnio bardziej zawieszony w czasie. Mam na myśli jego upływ, utrwalanie się w rzeczach, jakby jego przystanki w różnych miejscach (czasem wręcz długi postój) albo nagłe przyspieszenia. Nie wiem jak to jest z czasem. Bo miesza się on z poczuciem czasu innych ludzi. Ten „mój” czas jest ostatnio bardzo elastyczny. Skraca się i wydłuża nieproszony. Co z nim zrobić? Często słyszę, że najważniejsze jest „teraz”. Lecz „teraz” nie ma. To  jasne. Chodzi chyba o jakieś „teraz” rozciągnięte w czasie – suma punktów (punkt nie ma długości) tworząca odcinek (który już ma określoną długość). Staram się więc cieszyć tą chwilą, błagając ją – o ile jest tego warta – żeby trwała. Przeczuwam, że szybko przeminie z wiatrem jesiennym, przynosząc długie mniej miłe godziny i dni. Właśnie, niepewność należy do istoty czasu, o którym można powiedzieć z pewnością, że jest, płynie, trwa, ucieka…


CHWILA 

Idę stokiem pagórka zazielenionego. 
Trawa, kwiatuszki w trawie 
jak na obrazku dla dzieci. 
Niebo zamglone, już błękitniejące. 
Widok na inne wzgórza rozlega się w ciszy. 

Jakby tutaj nie było żadnych kambrów, sylurów, 
skał warczących na siebie, 
wypiętrzonych otchłani, 
żadnych nocy w płomieniach 
i dni w kłębach ciemności.

Jakby nie przesuwały się tędy niziny 
w gorączkowych malignach, 
lodowatych dreszczach. 

Jakby tylko gdzie indziej burzyły się morza 
i rozrywały brzegi horyzontów.

Jest dziewiąta trzydzieści czasu lokalnego. 
Wszystko na swoim miejscu i w układnej zgodzie. 
W dolince potok mały jako potok mały. 
Ścieżka w postaci ścieżki od zawsze do zawsze. 
Las pod pozorem lasu na wieki wieków i amen, 
a w górze ptaki w locie w roli ptaków w locie. 

Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila. 
Jedna z tych ziemskich chwil 
proszonych, żeby trwały.

Wisława Szymborska

31 października 2012

Oto mój pan

Zmieniłem trasę wokół środkowego stawu. Latem wygoniły mnie stąd szerszenie. Czego tu broniły? Może tej ciszy nad północnym brzegiem? Może gęstych krzaków jeżyn? Domu. Łagodna linia wody zapraszała na chwilę choć, by przysiąść się do drobnych fal. Wstałem kuszony pytaniem: co jest dalej? Gąszcz rósł, ale ścieżka zdawała się pewna. Nagle skręcała. Szum wody opuszczającej blok sztucznej śluzy. Coraz więcej młodych drzew. Wynurzył się raptem. Spokojny, niewzruszony stał tam od lat. Niepotrzebny. Nikt nie pamiętał, po co go stworzono. Pan gęstwiny. Cichy w szumie wód. Oczekiwał mnie. Podszedłem, a on nie ustępował. Nie śmiałem go dotknąć. Wycofując się obiecałem, że kiedyś wrócę. W śniegu czy w deszczu będzie wyglądał jeszcze dostojniej... mój pan.



Bruno Schulz

PAN

W kącie między tylnymi ścianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylną ścianę kurnika - głucha zatoka, poza którą nie było już wyjścia.

Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie głową w ślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę tego świata.

Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej, śmierdzącej wody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie wysychająca - jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w świat. Ale rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zaporę, aż rozluźniła jedną z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliśmy reszty i wyważyli, wysunęli ciężką omszałą deskę z osady. Tak zrobiliśmy wyłom, otworzyliśmy okno na słońce. Stanąwszy nogą na desce, rzuconej jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i rozległy świat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą; łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kiśćmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im srebrzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę.

Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podścielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń. Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźnie pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji, panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedźmy, rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły.

Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiś, wyrodny czas, w nieznaną dymensję, w obłęd.

O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oślepiająco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących się w słońcu.

Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc się pogrążyć w to głuche zapadlisko.

Wtedy nagle ujrzałem go.

Zanurzony po pachy w łopuchach, kucał przede mną.

Widziałem jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z jakimś ogromnym brzemieniem.

Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który mnie ujął jakby w kleszcze.

Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia. Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo dziką rozkoszą natchnienia.

I nagle z tych rysów, naciągniętych do pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim, wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem śmiechu.

Do głębi wstrząśnięty, widziałem, jak hucząc śmiechem z potężnych piersi, dźwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w popłochu do swych ojczystych kniei.

***
Tekst za: http://literat.ug.edu.pl/shulz/.
Foto własne (wrzesień - październik 2012).

30 października 2012

Wojny

Plączę się po tegorocznym  pokojowym Noblu dla UE. Za bardzo pamiętam wojnę w Bośni i Hercegowinie. Może, usłyszę, że tyle udało się jej (Unii) zrobić; że mogło być znacznie gorzej; że - co gdzieś już słyszałem - od wielu wielu lat UE, to najlepsze co mogło przytrafić się naszej starej Europie... Dobra. Coś z tych argumentów trafia do mnie. Ale nie mogę zapomnieć o Sarajewie...

Natknąłem się na ciekawą wystawę w naszym OCK-u: "Od 11 do 30 października 2012 roku w galerii "Tyle światów" Oświęcimskiego Centrum Kultury prezentowana będzie pokonkursowa wystawa XVI Międzynarodowego Salonu Karykatury Antywojennej z Kragujevaca w Serbii. XVI Salon Karykatury Antywojennej w Kragujevac odbył się w 2011 roku. W konkursie wzięło udział 186 autorów z 46 krajów, którzy przesłali 403 prace. To biennale, odbywające się od 1981 roku, zostało zainicjowane dla upamiętnienie mordu, jakiego w czasie II wojny światowej - 21 października 1941 roku - dopuścili się niemieccy żołnierze, którzy wymordowali około 3 tysięcy cywilów, w tym dzieci - mieszkańców serbskiego Kragujevaca i okolic. "XVI Wystawa Karykatury Antywojennej" jest jedną z inicjatyw Międzynarodowego Stowarzyszenia Miast Orędowników Pokoju. Przed Oświęcimiem była ona prezentowana w Wieluniu i Płońsku."

Zrobiłem - pewnie nielegalnie - zdjęcie jednej pracy, która mnie poruszyła. Dane autora karykatury na foto obok. Bez komentarzy.


Film na YT o wystawie: http://youtu.be/i4BGBZTM8aw.

PS Przebarwienia od świateł i cienie (w tym autora foto) zanieczyszczają obraz. No cóż był za szybą.

29 października 2012

Tłusty tydzień

Oj tłusty, że wątroba siada, bez ironii, bez przesady i bez zadęcia. Bo:

  • primo - Mój ukochany mistrz Gałczyński w MDSM-ie + pianino jazzowe = miód i orzeszki.
  • secundo - Polak Sarbiewski po łacinie w Oświęcimiu i to w Galerii Książki... Nic dodać: http://staropolska.pl/barok/opracowania/Sarbiewski_02.html.
  • tertio - Sam we własnej swoistej swojskiej jak zawsze osobie Stasiuk imienia Andrzej!!!
  • quarto - Sobotni chłodny ciemny wieczór z Różewiczem w OCK-u.
Owszem, poza łacinnikiem, zaliczyłem imprezy z satysfakcją i niestety, poza Stasiukiem, troszkę z rozczarowaniem. Chyba dojrzewam kulturowo i oceniam. Bo:

Gałczyński - było miło, z łezką i humorem i gombrowiczowską "burzą braw" co minut 10; potem były ciastka i kawa, ale w kuluarach już nie stawiam stopy - więc oblizawszy się smakiem, poszedłem zamyślony do roweru, bo też rowerem mnie tu do MDSM-u przywiewa. Czyli jednak nieco smutku, mistrzu Ildefonsie: ludzie raczej chcieli oka mokrego, zębów w uśmiechu, bo czas zimny i jesień przyszła... A ja liczyłem - z racji przecież 45. edycji Krakowskiego Salonu Poetyckiego!!! (Chryste panie i panowie!) w naszym grodzie nad Sołą - na nieco (tylko nieco) więcej, nieco poważniej, nieco ambitniej. A tu frytki. Strasna zaba, jakieś konie, oczywiście te zaczarowane także wylazły, i mało myśli, mało głębi, a mnie to gnębi i już. Wracam do Ciebie Mistrzu Konstanty i czytam sam. A co?!

Różewicz - wałkuje go w zaciszu domu i stawów oświęcimskich i wiem, że łatwo to nie jest i nie będzie, bo pisze nasz Wielki Poeta (BEZ IRONII) ciągle i chwała mu za to! Więc poszedłem z synem (po kilkunastu nad nim uwagach jak się zachować ma, bo sala nieduża, ludzi niedużo i żeby mi wstydu nie narobił, bo mnie znają a impreza za free więc pilnować się trza i kropka a długo nie potrwa i usłyszeć coś ciekawego można i w ogóle kultura Słowacki duch narodowy magia świateł kameralistyka wyższa półka etc.) i 35 minut z bicza trzasło, a potem do galerii obrazów i zdjęć pokonkursowych równie ciekawych jak sam Pan Tadeusz na serio. Szkoda tylko, że młodzież recytowała z taką pasją, z takim zawzięciem, z taką powagą i patosem. O tak patos. Za dużo ciemności jak dla mnie. Za mało prostoty rózewiczowskiej, za mało jasności sensu, który jest u Różewicza. Och a miało być super. W sumie niewiele brakło. Daję szansę grupie Infifnitas jako się zowie w miejscowym remontowanym OCK-u.



Stasiuk - na deser a jakże. Było fantastycznie, bo inaczej nie mogło by być. On swój chłop, choć i stylizacja literacko-autorsko-piarowska musiała być. Ala jaka?! Na poziomie. http://mbp-oswiecim.pl/nowa-bibliotek/ Palce lizać fajna rozmowa w dwa ognie, pośrodku Pisarz, na bokach profesorzy. Kilka pytań z sali i opowieści Pana Andrzeja... A to o sikaniu na tablice honorowe pisarzy (za Hrabalem), a to o owcach i starej suce (za Grochowem), o Rumunii i Chinach z Mongolią w tle i wyprawach ojczyźnianych... Miło do szpiku kości.


28 października 2012

"Literacki skalp"

No muszę się pochwalić pierwszym "skalpem" synowskim w szerokim świecie literatury. A brzmi on tak:
pierwsze "łupy" (lizak już "w środku")


Najwięcej witaminki
mają nasze dziewczynki.

Chłopcy też się starają -
marchewki, jabłka zjadają.

Uśmiechy więc mamy tęczowe.
A dlaczego? Bo zdrowe!

wystawka liderów literackich

Tekst poważny w treści, niesie istotne, z rozwojowego punktu widzenia, przesłanki dietetyczne oraz etyczne. Nie stroni od aluzji do piosenki i natury nieożywionej. To swoisty popis znajomości kuchni polskiej a także realiów środowiskowych (vide słowo - przedszkoli oświęcimskich scientia occulta - "tęczowe"). Poza tym dość precyzyjny podział na strofy i tę samą liczbę wersów z charakterystycznym rymem AA - starożytny dystych (!). Ów epigramat okolicznościowy, powstały przy udziale tu piszącego, zasilił grono zwycięzców konkursu potocznie nazwanego "marchewkowym", a oficjalnie konkursu „Witaminkowe rymy” w naszym przedszkolu, jak już wyżej nadmieniłem. Sowita nagroda za III miejsce

(O niedoceniony!
talencie młodociany,
czekaj na swój czas,
jak białe bociany,
by nauka rymów nie poszła w las
i drzew korony.)

to znaczy misiek, lizak i dyplom oczywiście, ukoiła nasze łzy i zarazem zmobilizowała do dalszej pracy tfu-rczej na przyszłość chmurną i durną.

PS Tu muszę niezgodzić się z kwalifikacją tzw. etykiety na końcu tego pożal się boże posta, gdyż protestuję przeciw słowu "chyba" i postuluję zmianę na "arcy!".

22 października 2012

Tata vs Syn

Nieco dla szpasu - choć partia była w sumie poważna, bo skończyć się źle nie mogła - spróbowaliśmy, ostatniego dnia września AD 2012, swe wątłe siły szachowe w rozgrywce, skoro (po nielicznych "lekcjach ruchów bierek" w domu i bibliotece) już całość opanowana: ad rem Panny i Mężatki, Kawalerzy i Mężowie!
Podpowiedzi wszakże mile widziane były. I gra toczyła się wartko i od klasycznych reguł nie stroniła w debiucie. Pionka uszczknąć udało mi się, lecz to żadna jest przewaga, bo na Damę Czarną zasadziwszy się... w pułapkę synaczka (świadomie czy li nie, nie pora tu imaginować kwestyj) wpadłem niebogi. Więc swoją Damą na e4 staję, gdy (w wyobraźni oczywista) "SZECH!" od Gońca hetmańskiego słyszę. Pośpiesznie wycofawszy najprzedniejszą figurę na poprzednie pole d3, to samo od skoczka "SZECH!!" znów w uszach brzmi. Ooo niepodobna, zapaliłem się. To ja po Damę ruszyłem, a sam uciekać zmuszon jestem!? Dalejże szukać swobody. Znalazłem blisko na b1, z lekka w prawo na swego Monarchę zerkając. Ów jednakże Goniec parszywy "SZECH!!!" mi woła w faciatę bezczelnie. Uciekać na znane e4 musiałem w zaślepieniu. A ten psubrat Laufer jeden zaś tylko "SZECH" i "SZECH"... I z wielkich planów nici. Remisem przez repetycję potrójną przypieczętowawszy potyczkę, na soczek do kuchni pobieżeliśmy, bo nam garło wyschło od tego SZECHOWANIA.



20 października 2012

Dżuma w Auschwitz


Zdjęcie ze strony http://izrael.e-nowik.pl/?q=node/777,
z art. Piotra Nowika (brak podpisu fotoautora)
Wstyd przyznać, ale trzeba. Ze szkoły nie pamiętam, czy miałem Dżumę Camusa. Choć wiedziałem, że coś takiego jest i w ogóle, a w szczególe nic. Wziąłem się za audiobook (fuj, za książkę do słuchania) i wchłonąłem prawie 2 razy. Zrozumiałem trochę. Lecz bardziej zostałem poruszony, dobrze potrzepany w środku. To nie jest lektura - w jakimś sensie - dla nastolatków; to znaczy: to lektura znacznie przekraczająca myślenie i doświadczenia młodego wieku. Do mnie dotarło.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu tramwajów po wschodniej stronie Oranu. Piece krematoryjne, środki lokomocji, powszechna śmierć... to wszystko od razu przywołało mój Oświęcim. Nie! Raczej Auschwitz - tak należy myśleć i pisać konsekwentnie. Z resztą nie trzeba wiele. Wystarczy przeczytać taki fragment:

"Ciała wrzucano pośpiesznie do dołów. Jeszcze nie doleciały do dna, gdy łopaty wapna spadały na twarze i ziemia pokrywała je anonimowo w owych jamach, które drążono coraz głębiej. Jednakże nieco później wypadło szukać czego innego i posunąć się jeszcze dalej. Zarządzenie prefektury wywłaszczyło posiadaczy koncesji na wieczność, ekshumowane szczątki poszły do krematoryjnego pieca. Wkrótce zmarłych na dżumę trzeba było odwozić do krematorium. Ale teraz musiano użyć starego pieca do spopielania zwłok, który znajdował się we wschodniej stronie miasta, za bramami. Posterunek straży przesunięto dalej, a pewien urzędnik merostwa ułatwił znacznie zadanie władz, radząc użyć tramwajów, które dawniej obsługiwały skalną drogę nadmorską i stały teraz bezużyteczne. W tym celu przystosowano wnętrza wozów motorowych i przyczep, usuwając siedzenia; linia zawracała przy piecu, który w ten sposób stał się stacją krańcową.
Pod koniec lata, podobnie jak podczas deszczów jesiennych, co noc skalną drogą wspinały się dziwne orszaki tramwajów bez pasażerów, kołysząc się nad morzem. Mieszkańcy dowiedzieli się w końcu, co to jest. I mimo patroli broniących wejścia na drogę ludzie dość często przedostawali się na skały sterczące nad falami i gdy przejeżdżały tramwaje, rzucali kwiaty do środka. Słychać było wówczas, jak tramwaje poskrzypują w letniej nocy, dźwigając ładunek kwiatów i trupów."

13 października 2012

Gombroelity


Siedzę w szatni. Jest 5:50, sobota jesienna, bez deszczu jeszcze, ciepło i ciemno. Polski październik. Obok w teczce mokry ręcznik zdradzający użycie i zakopana głębiej znoszona bielizna osobista. To już po ostatniej nocnej zmianie. Zwyczajny gwar robotników. Krzątanina, by wyjść wreszcie z fabryki. Przede mną Dziennik Gombrowicza.

Łączcie się grzyby!
(foto znad stawów, 10-10-2012)
Siedzę uderzony jego szczerością. Czy to faktycznie „szczerość”? Nie umiem ciągle myśleć na metapoziomie. Biorę jego „tak” za „tak”. Pisze o arystokracji. Gombrowicz nie ceni jej. Kpi z niej, jak chyba z wszystkiego. Totalne aktorstwo. A jednak on, Pan Witold, nie może się zaprzeć sfer. Należy do elity całą gębą. On – pisarz – jest jakby jej duszą. Z resztą ona go potrzebuje i usilnie chce. Słucha (udaje?) i znosi jego dziwactwa. Nie wierzy mu, biorąc za artystyczne wymysły: sens słów i zachowanie. Gombrowicz tymczasem dobitnie wyznaje, że walka z arystokracją – jej manierami, unoszeniem się, francuską przyprawą do wszystkiego, jej światem pozy, poza którym przecież innego być nie może, nieprawdaż? – to walka z mitem. Wszelkie zaprzeczanie udowadniałoby tezę zaprzeczoną. Logika nie działa. Działa udawanie, nibyakceptacja, wspólne klękanie, rozsadzanie od środka. W końcu cała sztuka i arystokracja to herbarz.

W autobusie – nie – wcześniej, przypomniał mi się ktoś inny mocno zaangażowany w ruch do elity. Biedny Wokulski. Plebejusz w zalotach, świetnie podsumowany przez Rzeckiego:
Dziwne było jego pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego przyszedłem. Hopfera ucałował, a następnie zeszedł do piwnicy uściskać Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka minut. Siedząc na krześle w jadalnym pokoju słyszałem jakiś hałas, śmiechy chłopców i gości, alem nie podejrzywał figla.
Naraz (otwór prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę, że z piwnicy wydobywa się para czerwonych rąk. Ręce te opierają się o podłogę i tuż za nimi ukazuje się głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
- Aha! - zawołał jeden stołownik - widzisz, jak trudno bez schodów wyjść z piwnicy? A tobie zachciewa się od razu skoczyć ze sklepu do uniwersytetu!... Wyjdźże, kiedyś taki mądry... Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił się za krawędź otworu i wydźwignął się do połowy ciała. Myślałem, że mu krew tryśnie z policzków.
- Jak on się wydobywa... Pysznie się wydobywa!... - zawołał drugi stołownik.
I się wydobył ku arystokracji. Zdradzały go niestety przed Izabelką czerwone ręce handlarza, kupca, dorobkiewicza…

A może warto się piąć? Aby pomagać ubogim, szerzyć oświatę, tworzyć miejsca pracy, szpitale i szkoły. Ha, ha ha! I, aby jeszcze zbłąkane dusze, ubogacały święte łono kościoła nawróceniem swoim, kornie służąc potem przed ołtarzem kochanej ojczyzny. (oklaski). Nikogo nie będę leczyć z idealizmu. Czemu? Bo sam się wyleczyłem. Nie wierzę we wspinanie do arystokracji „dla słusznych celów”. Choć owszem – Pani Bovary może nieco pomóc – dla etykiety (dla etykiety!), dla salonów pachnących, dla bycia obsługiwanym, dla pełnego brzucha, dla samozadowolenia wywołanego miłym łechtaniem w środku, dla bycia rozpoznawanym w środowisku, dla bycia znanym z tego że jest się znanym, oglądanym, omawianym, likowanym (na fb oczywiście) etc. Nie wierzę w elitę. W to ich współ-szczekanie i współ-onanizowanie współ-nadętymi słowami wierzę. Nie. To akurat słyszę i widzę tu i tam. Współ-popis dla współ-uczucia  wspólnoty ducha arystokratycznego. Dostaję mdłości, gdy słyszę wykwintne argumenty, dobrane umiejętnie dyskretne pochwały, wrażliwe aluzje, oczywiście kierowane do świata brudnej polityki lub czystej sztuki, och! Sztuki czyli literatury i malarstwa (tak prościej). Uruchomienie AK-47 nic nie da. Dalej będą się przechadzać, salonować, uśmiechać (ważne).

Tak, Gombrowiczu, miałeś rację. Ten cholerny mit musi trwać. Żywi się samym sobą, jest wszystkożerny, kompatybilny do czasów i płodny.

Widzę swoje czerwone po pracy ręce i wiem: na diabła przez lata latałem, mierzyłem w niebo i wyżej, by nieść maluczkim nadzieję. Strata czasu, strata sił, strata młodości! Teraz bez frykasów i współdecydowania o losach niżej (a jakże) sytuowanych jestem sobą. Pozwalam sobie leżeć na zielonych, mając w głębokim poważaniu idee oraz ich utylitarne przenoszenie. Kocham tylko. Żyję na dziś. Ile zdążę tyle zrobię. Przecie się nie rozedrę.

10 października 2012

100 lat to za mało



Życzenia nigdy nie są na czasie. Zwykle nietrafione. Kto zna wnętrze. Zwykle poniewczasie. Bo rzeczywisty czas potrzeb jest zagadką. A przedwczesne. Jakoś wstyd dawać te 100 lat. To za mało. Słowa. Za mało. Prezenty jako ersatz. Pomyłka i przeproszenie. Lepiej pomilczeć. Razem i osobno. Starać się rozumieć. Właśnie wczuć. Więc, Panie Tadeuszu, po przydługo-nudnym prologu: pax tecum.

----------------
Gazeta.pl podała informację o nowych wierszach Solenizanta. Odnośnik do Biura Literackiego daje taką oto piękną zapowiedź:



Tadeusz Różewicz
zawód: literat

zawód: literat


widzę i opisuję
to jest epika
powieść opowieść

czuję i opisuję
to jest liryka
poezja

myślę i opisuję
to jest filozofia
poezja "dydaktyczna"

czuję widzę myślę
i muszę To opisać
to jest natchnienie

czytanie przepisywanie
poprawianie i czytanie
milczenie i wściekłość
odczytywanie
to jest właśnie "zawód"
pisarza poety i
literata


2010 r.


4 października 2012

Sen chwały :)



Tej nocy miałem sen. W sumie zazwyczaj coś śnimy. Nic dziwnego. Choć zazwyczaj nie pamiętamy. Ale było inaczej. Zapamiętałem i to samego Garriego Kasparowa. Tak! Przyjechał do mojego ubogiego duchem Oświęcimia. Więcej! Przyjechał do mnie. Po co? Proste. Żeby pograć w szachy. A na dodatek wybrał niewybredne miejsce. Obok starego asfaltowego boiska stoi trzepak (ech, za dziecioka łaziło sie na klopsztaga), a za nim metalowy płot. A za płotem osiedlowy śmietnik. Właśnie koło śmietnika stoczyliśmy pierwszą partię. Wyniku nie pamiętam. Właściwie nie trzeba pamiętać. Wynik był oczywisty. Chodziło o grę. To nie koniec. Druga rozgrywka (może rewanż?) odbyła się tuż za ulicą. Na niedużym trawiastym i niestety zaniedbanym placu dla dzieci. Niewielkie wzniesienie (dobre, gdy śnieg leży), dzika śliwa, karuzela i huśtawki z pamiętnych czasów oraz, wewnątrz dwóch ławek, hit maluchów – piaskownica. No tak, ale akurat piaskownicy nie było. Sen ją wyczyścił, by w jej miejsce postawić stolik szachowy. Tam Kasparow zasiadł ustawiając szybko bierki. Zdziwienie. Dokładnie przypominam sobie: tylko piony i skoczki na przemian białe i czarne, wszystko w kształcie krzyża greckiego. Koniec. A było tak pięknie… Byłbym zapomniał. Garri był młody, z lat 90.

3 października 2012

Kępiński aktualny

Cytuję artykuł z Gazety Wyborczej, szczerze mówiąc, za docenienie humanistyki, która nie jest li tylko dostawką kulturalno-patriotyczno-obyczajową do profilu, a po wtóre:  w czerwcu tego roku minęło przecież 40 lat od śmierci prof. Antoniego Kępińskiego...



Czytajmy Kępińskiego. Auschwitz jest w nas

...
Małgorzata I. Niemczyńska 2012-10-02
Na amerykańskich uniwersytetach jest zwyczaj, by studenci pierwszego roku czytali razem jedną książkę - tę samą bez względu na wydział. Co zadaliby swoim studentom polscy naukowcy? - Bez humanistyki umysł ścisły bliski jest zatracenia - uważa psychiatra prof. Jacek Bomba. Na lekturę dla polskich studentów wybrałby "Rytm życia" Antoniego Kępińskiego.
Małgorzata I. Niemczyńska: Gdy zadzwoniłam z pytaniem, jaką wspólną książkę wybrałby pan dla polskich studentów, od razu pan powiedział, że to musi być humanistyka. W kapitalizmie? 

Prof. Jacek Bomba*: Bez humanistyki umysł ścisły bliski jest zatracenia. Jak mówi Michał Paweł Markowski [polonista, który obecnie wykłada w Chicago], humanistyka to deska ratunkowa współczesnej nauki. Bez niej cały nasz wysiłek zmierza do odpowiedzi na pytanie postawione chwilę przedtem - bez szerszej refleksji, z czego ono wynika. W dzisiejszej nauce swoistym celebrytą jest wskaźnik Hirscha, a jego wartość podstawą oceny znaczenia wiedzy i nakładów finansowych na badania. To wszystko ma sens i jest ważne, ale by pamiętać o okolicznościach formułowania pytania badawczego, samym wynikom badań nie można nadawać nadmiernego znaczenia, żeby nie doprowadzić do nieuzasadnionych uogólnień.

Dlaczego nieuzasadnionych? Przecież są empirycznie sprawdzalne. 

- Zgoda, jednak żeby coś zbadać, zawsze trzeba coś innego porzucić. Jak się bada czarną dziurę, nie bada się gwiazdy. Albo w medycynie. Jak się bada genetyczny przekaz podatności np. na obturacyjne zapalenie płuc, trzeba zaniedbać coś, co dziś jest uważane za naczelną przyczynę tej choroby, czyli palenie tytoniu. I odwrotnie - niewątpliwie palenie jest szkodliwe dla większości ludzi, ale afery z tytoniem wcale by nie było, gdyby nie założono na chwilę, że teraz nie bada się genów. Scalenie tych wszystkich rzeczy wymaga pewnych podstaw, a te najlepiej daje humanistyka. Nawet wybitny fizyk Michał Heller nie twierdzi, że to matematyka jest najwyższą możliwością ludzkiego umysłu, która odróżnia ludzi od zwierząt. Uważa wręcz przeciwnie, że pewne zdolności matematyczne mamy od urodzenia, podobnie jak zwierzęta.

2 października 2012

Spoceni spawacze

Pomysł przyszedł - a jakże! - w pracy, kiedy kolejny dzień "klimatyzacja", czyli dmuchawa jakiegoś powietrza, zamiast nieco chłodniej - cieplej i jeszcze cieplej, a nam zgromadzonym w technologicznym ruchu robiło się coraz bardziej niedobrze, delikatnie mówiąc. A gdzie owi specjaliści? Aliści byli i klops: rozgrzebali, bo się bali i poszli (po rozum do głowy?).

Uwaga: tekst do czytania na głos; w drugim zdaniu s=sz, c=cz (szadzenie).



Spreparowana spółka sprytnych specjalistów, sposobem spiskowym, sprzedała spolegliwych, spracowanych, spoconych spawaczy, specjalistycznego sprzętu spożywczego, spieniężając sparszywiałymi spekulacjami, specjalne w Spale SPA (wspaniałe...).

Szpreparowana szpółka szprytnych szpeczjalistów, szposzobem szpiszkowym, szprzedała szpolegliwych, szpraczowanych, szpoczonych szpawaczy, szpeczjalisztycznego szprzętu szpożywczego, szpieniężając szparszywiałymi szpekulaczjami, szpeczjalne w Szpale SzPA (wszpaniałe...).

28 września 2012

Wodne zmarszczki

Miałem nadzieję, że przemówi do mnie,
olśni nagle,
zada temat, pytanie.
I nic.
Tylko staw, chmury, słońce, wiatr.
Siedzę więc jak na tureckim kazaniu
obok plecaka książek,
który milczy zaklęty mimo
Gombrowiczów ciętych nadętych,
Różewiczów, których znów nie rozumiem,
starych Zielonych Gęsi,
Baranów i Stasiuków,
nawet zadań szachowych.
Nic tam i nic we mnie.
I nic stamtąd nie może
do mnie się przedostać.
Siedzę
na wędkarskiej ławce
dziwiąc się wodzie,
gapię się na cumulusy i samoloty.
Po drugiej stronie stawu
droczą się sroki, dzwony na cmentarzu,
człowiek uderza młotem.
Coś się dzieje.

23 września 2012

Jesienny fiołek





Śliczna dziś jesień wczesna zawitała. Obsiadła drzewa niektóre. Jabłka dzikie postrącała. Wiatrem chłodnym z rana w twarz czerwoną, a w południe ciepłem, słońcem, wręcz gorącem. Oj, się samo to pisze. Aż się boję spacji przestojem. Bo tak to było: nad stawy przed południem, wzrok rozpiąć na horyzoncie linii wody poszedłem. Szerszenie nas pogoniły. Przysiadłem wreszcie - z synem u boku - żeby na kaczki spojrzeć, ale zwiały niecnoty. Nic złego. Jeżynki (Rubus caesius) słodkie wiszą jeszcze, wyżej jarzębina (Sorbus aucuparia) ciemno-czerwona  nie dla nas, a jeszcze wyżej żołędzie (Quercus) z liśćmi zielonymi dębu na tle nieba czystego. Pogoda, ryby biorą i nie ma komu w mordę dać.

A teraz oczywiście K. I. Gałczyńskiego (nie Cyrulik jesienny):






List z fiołkiem

Do tygodnika „Przekrój”
Exp. : K. I. Gałczyński
Obywatelu Redaktorze!
Poezja to jest złoty szerszeń,
co kąsa, więc się pisze wiersze —
cóż, człowiek pisze tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Jesień jest na Krakowie dzisiaj
i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń!
Wiaterek dmucha, słonko skrzy się,
więc chodzę śliczny i beztroski
cóż, człowiek chodzi tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Czy mam zmartwienia? Tak, czasami,
niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy
właściwie jedno (między nami),
że życie ukochałem nazbyt —
cóż, człowiek kocha tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Wiec kiedy przyjdzie dzień przeklęty,
że śmierć utopi w czarnym winie
wszystkie muzyczne instrumenty,
kwiaty i wiersze, i brzoskwinie,
to przykro, lecz cóż płacz pomoże,
Obywatelu Redaktorze.

A jednak żal. Odejść niełatwo.
Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku.
Lecz może, dzięki mym kontaktom,
będę aniołkiem na obłoku?
Cóż, człowiek fruwa tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

1946

22 września 2012

Ferdydurke przyłapany

Kiedy słyszę tytuł Ferdydurke staje mi przed oczami nastoletni ja. Rok (?) przed maturą idziemy wesoło "paczką oazową" nad stawy myrczkowskie. Ciepła noc, gwiazdy skrzą się, żaby rechoczą, w ogóle przyroda żyje mimo ciemności. My też  żywi i młodzi. Oj łydki świerzbią. Każdy rozmawia z każdym jak w sejmie. Radość, iskry w oczach dziewczyn, tej dziewczyny, tamtego chłopaka. Musiałem się popisać. Recytowałem z pamięci Gombrowicza z pasją, bez zająknięcia, z akcentem na "pupę" i "gębę". No, nie całego... stronę raczej lub dwie. Z resztą teraz to nieważne. Nikt chyba z nas nie miał pojęcia, "co autor miał na myśli?" i dobrze, bo zabawa była świetna .

Kiedy czytam po latach Ferdydurke odczuwam tamte młodzieńcze stawy (i łydki!). Szukam ich teraz w szkolnej lekturze. Myślałem: na pewno ten fragment mnie poruszy, coś przypomni... Ale nie ma go. Ze wstydem skończyłem fascynującą książkę i bomba!, czyli nic nie ma. Mnie tamtego już nie ma. Liczyłem na powrót do przeszłości. Został zaledwie ślad wspomnień. Kiedy oglądam zdjęcia z tzw. spotkań klasowych po latach (sam nie mam jeszcze odwagi tam pojechać) zadaję koledze pytania: "a to kto? a ten z dziwną brodą? ten zaś na pewno nie nasz, za stary, nie?" Rozczarowanie. Wszyscy to znajomi, inni, nie ci sami, jacyś pomalowani czasem, a raczej trochę zmarszczeni, smutniejsi, udający tamtych młodzieniaszków, zwłaszcza dziewczyny - na nich jakoś bardziej widać ślad lat, więc niektóre udają, że nic się nie dzieje, ale jest inaczej. wiemy to: żadne z nas nie jest tamtym sprzed lat 25.

W 1. rozdz. Ferdydurke jest taki cytat ciotek autora i licznych ćwierćmatek doczepionych, przyłatanych, ale szczerze kochających:
- Józiu - mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim - czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądź że przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo...

A ja w zasadzie dalej nie wiem, a jestem o 7 lat starszy od Józia-Witolda-Ferdydurke. Bo tym, kim chciałem - zostałem. Potem wszystko rzuciłem, zakwestionowałem, rozprawiłem się krytycznie ze swym "ja", zmieniłem prawie wszystko: miłość, zawód, powołanie, życie rodzinne, codzienne zajęcia, nawet wiele zainteresowań. I... "nie wiadomo". Dobrze się mówiło wyroczni greckiej o poznaniu siebie. Tego się nie da zrobić. Tego nie można robić w czasie dokonanym. To proces bez końca, bez konkretnego początku. Wiem, że nie jestem tym sprzed lat 30, 20 nawet 10. Zmiana. Naprawdę także nie wiem czy tkwi we mnie jakichś hardcore, splot wartości, przywiązań, które decydują o mnie. Nie wiem. Sam decyduję na wariackich papierach, bo snem wariata śnionym nieprzytomnie jest to życie (Gałczyński, a myślałem, ze Gombrowicz).

"A teraz przybywajcie, gęby! Nie, nie żegnam się z wami, obce i nieznane facjaty obcych, nie znanych facetów, którzy mnie czytać będziecie, witam was, witam, wdzięczne wiązanki części ciała, teraz niech się zacznie dopiero - przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach." (Ferdydurke, rozdział XIV, Hulajgęba i nowe przyłapanie)


PS
wszystkie foto moje z Oświęcimia (ostatnie nieco symboliczne w domu)

19 września 2012

"...pod narkozą"

Mam w ręku świeżutki numer Zeszytów Literackich (nr 119), a w nim wiersze Adama Zagajewskiego. Lubię czytać tego poetę. Trafia do mnie prostotą słowa i głębią. Bez niepotrzebnej erudycji czuję, że dociera do mojej duszy. Nie zapomnę chyba wrażenia w miejskiej bibliotece podczas lektury wiersza o swym ojcu, który słucha... - ale o tym kiedyś.

Teraz przede mną "Kwitną lipy":

Znów kwitną lipy i znowu jestem
jak pod narkozą - a ci, co idą aleją,
pewnie też desperacko próbują
zrozumieć, czego chcą kwiaty,
jakiej ekstazy domagają się od nas,
czy to śmierć w nich mówi, pomysłowa
i hojna, czy miłość, lakoniczna miłość,
bo chyba nic innego nie ma na świecie,
jeszcze tylko oszołomienie, niepewność
i pytania, i wiersz, i dużo milczenia,
i czarne ramy, które długo czekają,
i światło niezłomne, które świeci.

Adam Zagajewski


Tego roku pięknie kwitły lipy. Gałęzie uginały się pod kwitami, a zapach przyciągał setki pszczół. Stanąłem pod jedną z nich, kazałem synowi choć na chwilę zamilknąć i słuchałem brzęczenia. Drzewo niemal unosiło się, falowało, odlatywało na owadzim silniku. "Czego chcą kwiaty" nie wiem. Mnie kazały zatrzymać się i podziwiać. Aż tyle. To była pewnie moja ekstaza, chwila „wyjścia z siebie”; kontakt z pytaniami, które wokół mnie krążą; moment milczenia niepewnego, co przyniesie; oczekiwania na wypełnienie ram życia sensem. Można by mnożyć. Ostatecznie – jak pisał Jan Lechoń w  Srebrne i czarne:

Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno

Do nich sprowadza się trud drzewa: wydać owoc i odejść. Czy tylko? Chcę zaprzeczyć, lecz to nic nie zmieni. Chcę pogodzić thanatosa z erosem – nie próżno. Pozostaje mi wejść z powrotem do ich kręgu, dąć się ponieść rytmowi pór roku, spełniać role społeczne, zarabiać, umierać pomysłowo w każdym dniu, by rodzić się na nowo i kochać lakonicznie, fizycznie, niefizycznie. To jest taniec. A ja nie lubię tańczyć. Czy ktoś mnie zapraszał? Pytał czy chcę? Nikt. Wewnętrzna konieczność Wszechświata, genetyka. Jak zwał, tak zwał. Taniec sprzeczności wewnątrz mojej głowy nikomu nie przeszkadza. Żyj człowieku i nie myśl! – zdaję się słyszeć – I po co ci te pytania?! Zadzieram głowę słysząc rój pszczół, obok mój syn, zapach lipy wdziera się do oczu. „Tato czemu płaczesz?”



Nie opuszczaj mnie, nim noc skończy się, 
Nim na brzegu dnia złota słońca łza
Znów obwieści nam, że skończona gra, 
Że już czas, by w nas zgasić światło gwiazd
I wyruszyć znów przez labirynt dróg
I zapomnieć noc i mrok, co był jak port...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...

Lub raczej stąd idź, bo cóż warte są łzy, 
Gdy braknie już słów i gdy braknie już tchu?
Niech poranny wiatr, znów uniesie w świat
Ten żal, co nam pod dach się wkradł.
Lecz gdy spadnie znów zmierzch, niech w pamięci na dnie
Znów pojawi się coś, co uniesie nas stąd ;
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...

Nie opuszczaj mnie, zobacz - pada deszcz! 
Nienajlepszy to czas, by nadzieję kraść, 
Której tak nam brak, gdy dzień staje w drzwiach...
Dokąd więc chcesz iść, gdy ja zostać mam pośród czterech ścian?
Więc wróć, wszystko rzuć, wróć do naszych snów, 
Wróć i zostań tu...!
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...

Lub raczej stąd idź, bo cóż warte są łzy, 
Gdy braknie już słów i gdy braknie już tchu?
Niech poranny wiatr, znów uniesie w świat
Ten żal, co nam pod dach się wkradł.
Lecz gdy spadnie znów zmierzch, niech w pamięci na dnie
Znów pojawi się coś, co uniesie nas stąd ;
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...
Nie opuszczaj mnie...

Nie opuszczaj mnie, nim noc skończy się...

Jacques Brel

17 września 2012

Ostateczne rozwiązanie kwestii książkowej uf

to jeszcze m.in. poleci w świat
Czekałem na to rozwiązanie 6, słownie: sześć, lat. I chyba się udało. Zostały 3 pudła na sprzedaż lub rozdanie, w domu na rozdanie jeszcze ponad jedno (1 sztuka pudła!), a przed chwilą poszło na makulaturę prawie 60 kg starych bezwartościowych książek, czasopism etc. za jedyne 8 zł (15 gr/kg makulatury okropne!!!); już nie liczę dwóch (2 sztuki!) plecaków zaniesionych do antykwariatu przed kilkoma laty i okazyjnie dla znajomych i bibliotek oddanych może jedno (1 sztuka!) pudło "papieru". UFFF...powiedziałem sobie. To wprawdzie nie koniec, bo kilka pudeł czeka, jak pisałem wyżej, ale wyraźny postęp jest i będzie. Jeśli sprzedaż na Allegro się nie powiedzie - dam byle gdzie, byle na nie nie patrzeć  i wąchać ich po wyjęciu z piwnicy. Głównie poszła teologia, historia i biblistyka oraz stare Horyzonty Techniki, Wiedza i Życie, Fronda, z masą literatury tzw. pobożnościowej. Pożegnanie bez żalu. I tak zostało dużo, ale lepszej jakości i treści. To był ciężki kawał wiedzy zupełnie dziś niepotrzebny; "dziś" to jest dla mnie dziś i jutro, jak sądzę, bo do biblistyki i żadnej teologii nie chcę już wracać. Gdzie to słyszałem: to, co masz, ma i ciebie. Ja mam o wiele mniej :)

15 września 2012

Mój Pan Tadeusz

Owszem na półce obok Tischnera i Klasyka na luzie stoi niemłody Pan Tadeusz. Ten jest pierwszy, i ma od kupna w Kazimierzu Dolnym równe 10 lat. Wracałem naprawdę z Litwy... byłem piękny i nieważne. Jaki więc on jest? Przede wszystkim dawno nie czytany. Czasem tylko zerkam, najczęściej w 8. księgę, bo tam ciekawostki z astronomii. Obiecuję sobie, lecz do klasyki trzeba silnego postanowienia. Nowości bowiem atakują. A zżółknięty Pan Tadeusz niczym stare wino. Jeszcze poczeka.

Astronomia Wojskiego (księga VIII):

Mrok gęstniał; tylko w gaju i około rzeczki
W łozach, błyskały wilcze oczy jako świeczki,
A dalej, u ścieśnionych widnokręgu brzegów,
Tu i ówdzie ogniska pastuszych noclegów.
Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił,
Wyszedł z boru i niebo, i ziemię oświecił.
One teraz, z pomroku odkryte w połowie,
Drzemały obok siebie, jako małżonkowie
Szczęśliwi: niebo w czyste objęło ramiona
Ziemi pierś, co księżycem świeci posrebrzona.

Już naprzeciw księżyca gwiazda jedna, druga
Błysnęła; już ich tysiąc, już milijon mruga.
Kastor z bratem Polluksem jaśnieli na czele,
Zwani niegdyś u Słowian Lele i Polele;
Teraz ich w zodyjaku gminnym znów przechrzczono,
Jeden zowie się Litwą, a drugi Koroną.

Dalej niebieskiej Wagi dwie szale błyskają;
Na nich Bóg w dniu stworzenia (starzy powiadają)
Ważył z kolei wszystkie planety i ziemię,
Nim w przepaściach powietrza osadził ich brzemię;
Potem wagi złociste zawiesił na niebie:
Z nich to ludzie wag i szal wzór wzięli dla siebie.

Na północ świeci okrąg gwiaździstego Sita,
Przez które Bóg (jak mówią) przesiał ziarnka żyta,
Kiedy je z nieba zrucał dla Adama ojca,
Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca.

Nieco wyżej Dawida wóz, gotów do jazdy,
Długi dyszel kieruje do polarnej gwiazdy.
Starzy Litwini wiedzą o rydwanie owym,
Że niesłusznie pospólstwo zwie go Dawidowym,
Gdyż to jest wóz Anielski. Na nim to przed czasy
Jechał Lucyper, Boga gdy wyzwał w zapasy,
Mlecznym gościńcem pędząc w cwał w niebieskie progi,
Aż go Michał zbił z wozu, a wóz zrucił z drogi.
Teraz popsuty między gwiazdami się wala,
Naprawiać go archanioł Michał nie pozwala.

I to wiadomo także u starych Litwinów
(A wiadomość tę pono wzięli od rabinów),
Że ów zodyjakowy Smok długi i gruby,
Który gwiaździste wije po niebie przeguby,
Którego mylnie Wężem chrzczą astronomowie,
Jest nie wężem, lecz rybą, Lewiatan się zowie.
Przed czasy mieszkał w morzach, ale po potopie
Zdechł z niedostatku wody; więc na niebios stropie,
Tak dla osobliwości jako dla pamiątki,
Anieli zawiesili jego martwe szczątki.
Podobnie pleban mirski zawiesił w kościele
Wykopane olbrzymów żebra i piszczele.

Takie gwiazd historyje, które z książek zbadał
Albo słyszał z podania, Wojski opowiadał;
Chociaż wieczorem słaby miał wzrok Wojski stary
I nie mógł w niebie dojrzeć nic przez okulary,
Lecz na pamięć znał imię i kształt każdej gwiazdy;
Wskazywał palcem miejsca i drogę ich jazdy.

Dziś mało go słuchano, nie zważano wcale
Na Sito ni na Smoka, ani też na Szale;
Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga do siebie
Nowy gość, dostrzeżony niedawno na niebie;
Był to kometa pierwszej wielkości i mocy,
Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;
Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera
Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera,
Warkocz długi w tył rzucił i część nieba trzecią
Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią
I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową
Mierzy, na północ, prosto w gwiazdę biegunową.

PS
Specjalna pieczątka z Biblioteki oświęcimskiej.

30 sierpnia 2012

Polityka o odkryciach naukowych


Karol Jałochowski
26 sierpnia 2012



Historia przełomowych odkryć naukowych

Poplątanie ze splątaniem

W cieniu wielkiej historii od ponad wieku toczy się walka cicha, ale dramatyczna. Stawką nie są dobra materialne, nie życie, ale coś znacznie cenniejszego – rzeczywistość.
Nieco ponad sto lat temu w naukach ścisłych doszło do radykalnego przełomu – uczeni zaczęli wykonywać eksperymenty z niespotykaną dotąd precyzją. Ich wyniki były tyleż fascynujące, co niepokojące. Pojedyncze cząstki i atomy zdawały się być w wielu miejscach naraz, obracały się w lewo i prawo jednocześnie. Co więcej, wydawało się, że dopiero akt obserwacji, czyli eksperyment wykonany przez świadomego obserwatora, ustalał te wartości – zupełnie jakby wcześniej w ogóle nie istniały i zupełnie tak, jakby były kompletnie przypadkowe. Ba, wszystko wskazywało na to, że zanim swoim spojrzeniem nie zaszczycił ich człowiek, obiekty te miały jakiś pośledni, nieostry status. Rodziła się nowa teoria – mechanika kwantowa. Jej autorzy – Niels Bohr, Max Planck, Albert Einstein, Werner Heisenberg, Louis de Broglie, Erwin Schrödinger, Max Born, Paul Dirac i inni – doprowadzili do prawdziwej intelektualnej intifady.