22 września 2012

Ferdydurke przyłapany

Kiedy słyszę tytuł Ferdydurke staje mi przed oczami nastoletni ja. Rok (?) przed maturą idziemy wesoło "paczką oazową" nad stawy myrczkowskie. Ciepła noc, gwiazdy skrzą się, żaby rechoczą, w ogóle przyroda żyje mimo ciemności. My też  żywi i młodzi. Oj łydki świerzbią. Każdy rozmawia z każdym jak w sejmie. Radość, iskry w oczach dziewczyn, tej dziewczyny, tamtego chłopaka. Musiałem się popisać. Recytowałem z pamięci Gombrowicza z pasją, bez zająknięcia, z akcentem na "pupę" i "gębę". No, nie całego... stronę raczej lub dwie. Z resztą teraz to nieważne. Nikt chyba z nas nie miał pojęcia, "co autor miał na myśli?" i dobrze, bo zabawa była świetna .

Kiedy czytam po latach Ferdydurke odczuwam tamte młodzieńcze stawy (i łydki!). Szukam ich teraz w szkolnej lekturze. Myślałem: na pewno ten fragment mnie poruszy, coś przypomni... Ale nie ma go. Ze wstydem skończyłem fascynującą książkę i bomba!, czyli nic nie ma. Mnie tamtego już nie ma. Liczyłem na powrót do przeszłości. Został zaledwie ślad wspomnień. Kiedy oglądam zdjęcia z tzw. spotkań klasowych po latach (sam nie mam jeszcze odwagi tam pojechać) zadaję koledze pytania: "a to kto? a ten z dziwną brodą? ten zaś na pewno nie nasz, za stary, nie?" Rozczarowanie. Wszyscy to znajomi, inni, nie ci sami, jacyś pomalowani czasem, a raczej trochę zmarszczeni, smutniejsi, udający tamtych młodzieniaszków, zwłaszcza dziewczyny - na nich jakoś bardziej widać ślad lat, więc niektóre udają, że nic się nie dzieje, ale jest inaczej. wiemy to: żadne z nas nie jest tamtym sprzed lat 25.

W 1. rozdz. Ferdydurke jest taki cytat ciotek autora i licznych ćwierćmatek doczepionych, przyłatanych, ale szczerze kochających:
- Józiu - mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim - czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądź że przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo...

A ja w zasadzie dalej nie wiem, a jestem o 7 lat starszy od Józia-Witolda-Ferdydurke. Bo tym, kim chciałem - zostałem. Potem wszystko rzuciłem, zakwestionowałem, rozprawiłem się krytycznie ze swym "ja", zmieniłem prawie wszystko: miłość, zawód, powołanie, życie rodzinne, codzienne zajęcia, nawet wiele zainteresowań. I... "nie wiadomo". Dobrze się mówiło wyroczni greckiej o poznaniu siebie. Tego się nie da zrobić. Tego nie można robić w czasie dokonanym. To proces bez końca, bez konkretnego początku. Wiem, że nie jestem tym sprzed lat 30, 20 nawet 10. Zmiana. Naprawdę także nie wiem czy tkwi we mnie jakichś hardcore, splot wartości, przywiązań, które decydują o mnie. Nie wiem. Sam decyduję na wariackich papierach, bo snem wariata śnionym nieprzytomnie jest to życie (Gałczyński, a myślałem, ze Gombrowicz).

"A teraz przybywajcie, gęby! Nie, nie żegnam się z wami, obce i nieznane facjaty obcych, nie znanych facetów, którzy mnie czytać będziecie, witam was, witam, wdzięczne wiązanki części ciała, teraz niech się zacznie dopiero - przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach." (Ferdydurke, rozdział XIV, Hulajgęba i nowe przyłapanie)


PS
wszystkie foto moje z Oświęcimia (ostatnie nieco symboliczne w domu)

4 komentarze:

  1. A ja mam "ferdydurke" audiobooka w wykonaniu Fronczewskiego!! :) O! Ależ sie to słucha, nawet sekundy nudy nie może być po prostu!!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest ta słynna kolekcja Mistrzowie Słowa. Ja ostatnio na audio "przeczytałem" Wojaka Szwejka, Lalkę (inspiracje dzięki radiowej 2 PR) i Lema - Kongres Futurologiczny. Krótko: czaaad! Jest kilka "ale" do wersji audio: przede wszystkim brak mi osobistego kontaktu ze słowem i niemożność narzucenia własnego tempa lekturze. Chociaż wykorzystanie czasu i oczu podczas słuchania odpowiada mi najbardziej w pracy... Wracając ad rem: w Ferdydurke to fenomen, jest tu coś fascynującego, lecz nie wiem co. Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  3. No ja też nie wiem co jest w Ferdydurke ale po prostu padam jak to czytam, niemniej jednak dla mnie, a muszę dodać, że uwielbiam Gombrowicza, największym jego osiągnięciem jest... "Dziennik" w trzech tomach to jest. To są po prostu loty pisarskie najwyższej próby według mnie. No i może jeszcze "Kosmos".
    W sumie zastanawia mnie tylko w Gombrowiczu jedno, że jego recepcja w Polsce była aż tak bardzo zniekształcona - nie rozumiem tego jak można uważać ( a wielu tak sądzi) że po zadomowieniu się w Argentynie stał się wrogiem Polaków. Przecież to nieprawda. Obnażał nasze cechy narodowe, te złe ale chodziło mu o wyrwanie nas z tego pojmowania świata bo on w większości był, jest zły. Ja dzięki niemu dowiedziałem się więcej o Polakach, Polsce niż z tych wszystkich "bogoojczyźnianych" powieści co były produkowane na potęgę swego czasu. W ogóle pisarze emigracyjni tacy jak Bobkowski czy Gombrowicz mają spojrzenie "brzytwa" bo nabrali perspektywy i czasowej i przestrzennej. Jestem zdania, że mogłoby ich z połowę nie być pisarsko gdyby zostali w kraju...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziennik Gombrowicza w kolejce do lektury (ups!). Ale dzięki za polecenie, bo tym bardziej (po skończeniu Błońskiego, aktualnie na tapecie, "Formy, śmiechu i rzeczy ostatecznych") wezmę się za ciąg dalszy Pana Witolda.
    Odnośnie pisarzy jak brzytwa na Polaków za granicą i wewnątrz. Przyszło mi zaraz do głowy pisarstwo Thomasa Bernharda. Jego "Autobiografie" nie trafiły do mnie - puściłem je z resztą książek w dobre ręce - lecz sama myśl, by konkretnie (delikatnie mówiąc) dosolić tę niejadalną potrawkę austriacką, wydała mi się pierwszorzędna. I fakt: to samo czytam w nowych Zeszytach Liter. (nr 119, s. 176) o "Trocinach" K. Vargi. Recenzent chwali powieść za "realizm, czy wręcz naturalizm" w ukazaniu polskiej tzw. rzeczywistości po 1989 r. To idzie też do kolejki czytelniczej.
    Wracając do Gombrowicza. Dla mnie krytyka społeczeństwa polskiego na emigracji i tam daleko w moim ulubionym "Transatlantyku" wydaje się słuszna. Też sporo dowiedziałem się o sobie-Polaku z tej pozycji (aż kurcze miło!). Masz rację, że perspektywa pomaga w myśleniu i dojrzewaniu pisarzy. (No, podróże kształcą). Gombrowicz nie był wrogiem Polski - raczej, jak sądzę, wrogiem idiotów, którzy zazdrościli mu wiedzy i sławy. On chyba nie mieścił się w żadnej półce mózgu humanistów; był (jest?) z nim problem, bo wychodzi ciągle z ram. Pewnie dlatego KOCHAM (tak to dobre słowo) Zieloną gęś i tym podobne Gałczyńskiego, na którym również psy wieszali.

    OdpowiedzUsuń