Rozdział
IV
Przedmowa
Do Filidora
dzieckiem podszytego
Zanim
podejmę dalszy ciąg tych prawdziwych wspomnień, pragnę tytułem dygresji
zamieścić w następnym rozdziale opowiadanie pod nazwą Filidor dzieckiem
podszyty. Widzieliście, jak złośliwie dydaktyczny Pimko mnie upupił;
widzieliście idealistyczne zakamarki inteligenckiej młodzieży naszej,
niemożność życia, rozpacz dysproporcji, żałość sztuczności, ponurość nudy,
śmieszność fikcji, mękę anachronizmu, szaleństwo pupy, twarzy oraz innych
części ciała. Słyszeliście słowa, słowa, słowa ordynarne, walczące ze słowami
wzniosłymi i inne słowa równie nieistotne, wygłaszane na lekcjach przez
nauczycieli - i byliście niemymi świadkami, jak rzecz złożona ze słów
nieistotnych skończyła się podle cudacznym grymasem. Tak już w zaraniu młodości
człowiek wsiąka we frazes i w grymas. W takiej kuźni wykuwa się dojrzałość
nasza. Za chwilę ujrzycie inną rzeczywistość, inny pojedynek - bój śmiertelny
profesorów G. L. Filidora z Leydy oraz Momsena z Colombo (ze szlacheckim
przydomkiem „anty-Filidora”). I tam także występują słowa tudzież poszczególne
części ciała, nie należy jednak doszukiwać się ścisłego związku pomiędzy tymi
dwiema częściami niniejszej całości, i ten, kto by mniemał, że włączając w me
dzieło opowiadanie Filidor dzieckiem podszyty nie miałem na celu jedynie
pewnego zapełnienia miejsca na papierze, meznacznego zmniejszenia ogromu
białych kart przed sobą, byłby w błędzie.
Lecz
gdyby specjalni znawcy i badacze, wyspecjalizowane Pimki od konstruowania pupy
za pomocą wytykania braków konstrukcyjnych w dziele artystycznym, uczynili mi
taki zarzut: że - ich zdaniem - pragnienie zapełniania miejsca jest racją
prywatną i niedostateczną i nie godzi się wsadzać w utwór artystyczny
wszystkiego, co się kiedykolwiek napisało, odpowiem, że w moim skromnym
przekonaniu poszczególne części ciała oraz słowa stanowią wystarczającą więź
konstrukcyjną estetyczno-artystyczną. I dowiodę, że konstrukcja moja pod
względem ścisłości i logiki nie ustępuje najściślejszym i najbardziej logicznym
konstrukcjom. Patrzcie - podstawowa część ciała, dobra, oswojona pupa jest
podstawą, od pupy przeto zaczyna się akcja. Z pupy, jak z pnia głównego,
rozchodzą się rozgałęzienia poszczególnych części, jako to palec u nogi, ręce,
oczy, zęby, uszy, przy czym jedne części przechodzą nieznacznie w inne dzięki
subtelnym i kunsztownym przetworzeniom. A twarz ludzka, zwana także w
Małopolsce „papą”, jest koroną, uliścieniem drzewa, które poszczególnymi
częściami wyrasta z pnia pupy; papa zatem zamyka cykl poczęty przez pupę.
Doszedłszy do papy cóż mi pozostaje, jak nie - zawrócić ku poszczególnym
częściom, aby poprzez nie znowu dojść do pupy? - i temu właśnie ma służyć
nowela Filidor. Filidor jest nawrotem konstrukcyjnym, pasażem albo ściślej
mówiąc - codą, jest to tryl, a raczej skręt, skręt kiszek, bez którego nigdy
bym nie dostał się do lewej łydki. Czy nie żelazny to szkielet konstrukcyjny?
Czy nie dość, by zaspokoić wymogi wyspecjalizowane najsubtelniej? A cóż
dopiero, gdy wnikniecie w głębsze związki poszczególnych części, w rozmaite
przejścia od palca do zębów, w mistyczne znaczenie niektórych ulubionych
części, w sens - dalej - pojedynczych stawów, w całość części, zarówno jak we
wszystkie części części? Zapewniam, jest to konstrukcja nieoszacowana pod
względem zapełniania miejsca, badaniami wnikliwymi nad nią można zapełnić
trzysta tomów zapełniając coraz więcej miejsca i coraz wyższe uzyskując
miejsce, i rozsiadając się coraz wygodniej i obszerniej na swym miejscu. A czy
lubicie puszczać bańki z mydła nad jeziorem o zachodzącym słońcu, kiedy karpie
pluszcza się w wodzie i rybak w milczeniu siedzi przeglądając się w lustrzanej
tafli ?
I
polecam wam moją metodę nasilania przez powtarzanie, dzięki której powtarzając
systematycznie niektóre słowa, zwroty, sytuacje oraz części nasilam je
potęgując zarazem wrażenie jednolitości stylu do granic nieomal maniackich.
Przez powtarzanie, przez powtarzanie najsnadniej tworzy się wszelka mitologia!
Zważcie jednak, że taka cząstkowa konstrukcja nie tylko jest konstrukcją, jest
właściwie całą filozofią, którą tu przedstawię w formie piankowej i lekkiej
beztroskiego felietonu. Powiedzcie mi, jak sądzicie - czy zdaniem waszym
czytelnik nie asymiluje części tylko i tylko częściowo? Czyta on część albo
kawałek, a potem przerywa, by za jakiś czas przeczytać następny kawałek, a
nieraz tak się zdarza, iż zaczyna od środka lub od końca posuwając się wstecz,
ku początkowi. Nierzadko poczyta parę kawałków i rzuci, nie dlatego nawet, aby
go nie zajmowało, ale że coś innego mu się nasunęło. A choćby wreszcie
przeczytał całość - czy mniemacie, że obejmie ją wzrokiem i pozna się na
stosunku i harmonii poszczególnych części, jeśli nie dowie się od specjalisty?
Na to więc autor biedzi się latami, kroi, nagina, zrywa, łata, poci siei męczy,
aby specjalista powiedział czytelnikowi, że dobra konstrukcja? Ale dalej idźmy,
dalej, na teren codziennego prywatnego doświadczenia! Czy byle telefon albo
byle mucha nie oderwie go od lektury akurat w tym miejscu, gdzie wszystkie
poszczególne części zbiegają się w jedność dramatycznego rozwiązania? A cóż
dopiero, jeśli w tym momencie brat jego (dajmy na to) wejdzie do pokoju i coś
powie? Szlachetny trud pisarza idzie na marne wobec brata, muchy albo telefonu
- fe, niedobre muszki, dlaczego kąsacie ludzi, którzy potracili już ogony i nie
mają czym się opędzać? A dodatkowo weźmy jeszcze pod uwagę, czy to dzieło
wasze, jedyne, wyjątkowe i wypracowane, nie jest tylko cząstką trzydziestu
tysięcy innych dzieł, równie jedynych, pojawiających się w myśl zasady co rok
prorok? Przeraźliwe części! Na to więc konstruujemy całość, aby cząstka części czytelnika
wchłonęła cząstkę części dzieła, i to tylko częścią?
Trudno
nie igrać żarcikiem na ten temat. Żarcik sam się prosi. Albowiem od dawna
nauczyliśmy się zbywać żartem to, co z nas żartuje sobie zbyt chłoszcząco. Czy
kiedyś pojawi się geniusz powagi, który spojrzy w oczy realistycznym małostkom
życiowym nie wybuchając tępawym chichotem? Czyja wielkość sprosta na koniec
małostce? Ejże, ty tonie mój, tonie lekkiego felietonu! Ale zauważmy dalej (aby
już do końca wychylić puchar cząstki), że owe kanony i zasady konstrukcji,
którym ulegamy niewolniczo, są także wytworem części zaledwie, i to nader
nikłej. Znikoma część świata, szczupłe grono specjalistów i estetów, światek
nie większy od małego palca, który w całości mógłby zmieścić się w jednej
kawiarni, wciąż tam między sobą się urabia wyciskając coraz bardziej
wyrafinowane postulaty. Lecz, co gorzej, gusta te nie są właściwie gustami -
nie, wasza konstrukcja smakuje im tylko w części, w dużo większej części
smakuje im własne znawstwo w przedmiocie konstrukcji. Po toż zatem twórca
usiłuje wykazać zdolność konstrukcyjną, aby znawca wykazać mógł swoje znawstwo
w tym przedmiocie? Cicho, cyt, misterium, oto pięćdziesięcioletni twórca tworzy
klęcząc przed ołtarzem sztuki z myślą o arcydziele, harmonii, precyzji,
pięknie, duchu i przezwyciężeniu, oto znawca zna się pogłębiając tworzywo
twórcy w pogłębionym studium, po czym dzieło idzie w świat do czytelnika - i
to, co zostało poczęte z męką całkowitą i zupełną, przyjęte zostaje nad wyraz
cząstkowo, pomiędzy telefonem i kotletem. Tu pisarz duszą, sercem, sztuką,
trudem, męką karmi - a tu czytelnik wcale nie chce, a jeśli i zechce, to od
niechcenia, tak sobie, póki nie odezwie się telefon. Drobne realia życiowe was
gubią. Jesteście jak człowiek, który wyzwał smoka do walki, lecz którego mały
pokojowy piesek zapędzi w kozi róg.
A
dalej, zapytam (aby jeszcze haust pociągnąć z pucharu cząstki), czy - zdaniem
waszym - utwór skonstruowany w myśl wszystkich kanonów wyraża całość czy część
tylko? Ba! Czyż wszelka forma nie polega na eliminacji, konstrukcja nie jest
uszczupleniem, czy wyraz może oddać co innego jak tylko część rzeczywistości?
Reszta jest milczeniem. Czy wreszcie my stwarzamy formę, czy ona nas stwarza?
Wydaje się nam, że to my konstruujemy - złudzenie, w równej mierze jesteśmy
konstruowani przez konstrukcję. To, co napisałeś, dyktuje ci sens dalszy,
dzieło rodzi się nie z ciebie, chciałeś napisać to, a napisało ci się coś
zupełnie odmiennego. Części mają skłonność do całości, każda część zmierza do
całości po kryjomu, dąży do zaokrąglenia, poszukuje dopełnienia, doprasza się
reszty na obraz i podobieństwo swoje. Umysł nasz wyławia z rozbełtanego oceanu
zjawisk jakąś część, dajmy na to - ucho albo nogę, zaraz na początku dzieła
nasuwa się nam pod pióro ucho albo noga i potem już nie możemy wybrnąć z
części, dopisujemy do niei dalszy ciąg, ona nam dyktuje wszystkie pozostałe
członki. Dokoła części owijamy się jak bluszcz dokoła dębu, początek zakłada
koniec, a koniec - początek, środek zaś stwarza się między początkiem a końcem.
Absolutna niemożność całości znamionuje ludzką duszę. Cóż tedy począć mamy z
taką częścią, która się urodziła niepodobna do nas, jakby tysiąc jurnych,
ognistych ogierów nawiedziło loże matki naszego dziecięcia - ha, jedynie chyba
dla uratowania pozorów ojcostwa musimy z całą potęgą moralną upodobnić się do
naszego dzieła, gdy ono nie chce być do nas podobne. Ba, ba, pamiętam, znałem
przed laty pisarza, któremu na wstępie kariery pisarskiej napisała się książka
heroiczna. Całkiem przypadkowo w pierwszych zaraz słowach uderzył w klawisz
heroiczny, choć mógł równie dobrze uderzyć w nutę sceptyczną albo i liryczną -
ale pierwsze zdania wypadły heroicznie, wobec czego nie mógł, mając na
względzie harmonię konstrukcji, nie wzmagać i stopniować heroizmu aż do końca.
I poty zaokrąglał, gładził i udoskonalał, poprawiał i dopasowywał początek do
końca, koniec do początku, aż wreszcie wynikł z tego utwór jak żywy i pełen
najgłębszego przekonania. Cóż tedy miał zrobić z tym swoim najgłębszym
przekonaniem? Czy można wyprzeć się najgłębszego przekonania? Czy twórca
odpowiedzialny za słowo może wyznać, że to tylko tak mu się napisało heroicznie
i po prostu tak wypadło heroicznie, że jego najgłębsze przekonanie nie jest
bynajmniej jego przekonaniem, ale z zewnątrz mu jakoś nalazło, przy lazło, oblazło
i wlazło? Wykluczone! - gdyż takie małostki, jak nalazło, napisało się,
wypadło, oblazło, nie mieszczą się w wyższym stylu kulturalnym, co najwyżej,
mogą stanowić namiastkę figlarnie nieobowiązującego i piankowego felietonu.
Daremnie nieszczęsny heroik wstydził się i kryl się, i próbował wymigać się od
części, część, raz ucapiwszy, nie chciała popuścić, musiał przystosować się do
swojej części. I poty upodabniał się do części, aż wreszcie pod koniec kariery
pisarskiej był już zupełnie taki sam i heroiczny - cherlak heroizmu swego. I
tylko unikał jak ognia kolegów i towarzyszy z czasów dojrzewania, ci bowiem nie
mogli nie dziwić się całości, która tak ściśle do części się dopasowała. I
wołali na niego: - Hej, Bolek! A pamiętasz ten paznokieć... ten paznokieć...
Bolek, Bolek, Boluś, paznokieć pamiętasz na zielonej łące? Paznokieć?
Paznokieć, Bolo, gdzie jest?
Te
zatem są zasadnicze, kapitalne i filozoficzne racje. które mnie skłoniły do
zbudowania dzieła na fundamencie poszczególnych części - ujmując dzieło jako
cząstkę dzieła - i traktując człowieka jako związek części - podczas gdy
lud/kość całą ujmuję jako mieszaninę części i kawałków. Ale gdyby ktoś zrobił
mi taki zarzut: że ta cząstkowa koncepcja nie stanowi, Bogiem a prawdą, żadnej
koncepcji, a tylko bzdurę, kpinę. nabieranie gości, i że ja, zamiast poddawać
się surowym prawidłom i kanonom sztuki, próbuję wykpić się im ową kpiną -
odpowiedziałbym, że tak, że właśnie, że takie, a nie inne są moje zamiary. I -
na Boga - nie waham się przyznać - ja pragnę uchylić się tyleż waszej Sztuce,
panowie, której nie mogę znieść, ile wam samym... ponieważ i was nie mogę
znieść z waszymi koncepcjami, z waszą artystyczną postawą i z całym waszym
światkiem artystycznym.
Panowie,
istnieją na ziemi środowiska mniej lub więcej śmieszne, mniej lub więcej
hańbiące, zawstydzające i upokarzające - a także ilość głupoty nie jest
wszędzie ta sama. Tak na przykład środowisko fryzjerów wydaje się na pierwszy rzut
oka bardziej podatne głupocie niż środowisko szewców.
Ale
to, co się dzieje w środowisku artystycznym świata, bije wszystkie rekordy głupoty
i hańby - i do tego stopnia, że człowiek jako tako przyzwoity i zrównoważony
nie może nie pochylić czoła objętego pożarem wstydu wobec tej dziecinnej i
pretensjonalnej orgii. O, te śpiewy natchnione, których nikt nie słucha! O, te
mądrzenia się znawców i zapał na koncertach i wieczorach poetyckich, i owe
inicjacje, waloryzacje, dyskusje i twarze tych osób, gdy deklamują lub słuchają
celebrując wspólnie misterium piękna! Na mocy jakiejź bolesnej antynomii
wszystko, co robicie lub mówicie, na tym właśnie terenie przemienia się w
śmieszność? Gdy w ciągu wieków jakieś środowisko popada w takie konwulsje
głupoty, można z całą pewnością dojść do wniosku, że jego koncepcje nie
odpowiadają rzeczywistości, że po prostu faszeruje się ono fałszywymi
koncepcjami. I bez wątpienia koncepcje artystyczne wasze osiągnęły szczyt
naiwności koncepcyjnej; i jeśli chcecie wiedzieć, jak i w jakim sensie
należałoby je zrewidować, mogę to wam zaraz powiedzieć - ale trzeba, byście
nadstawili uszu.
Czegóż
właściwie pożąda ten, kto w naszych czasach poczuł powołanie do pióra, pędzla
lub klarnetu? On przede wszystkim pragnie być artystą. Pragnie tworzyć Sztukę.
Marzy mu się, że Pięknem, Dobrem i Prawdą będzie sycił siebie i współobywateli,
chce być kapłanem i wieszczem ofiarowując skarb swego talentu ludzkości
spragnionej. A także, być może, pragnie oddać talent w służbę idei oraz Narodu.
Jakże szczytne cele! Cóż za wspaniałość zamierzeń! Czyż nie taka była rola
Szekspirów, Szopenów? Lecz zważcie, i w tym cały szkopuł, że wy jeszcze nie
jesteście Szopenami ani Szekspirami - że jeszcze nie staliście się w pełni jako
artyści i kapłani sztuki - że co najwyżej w obecnej fazie waszego rozwoju
jesteście li tylko półszekspirami i ćwierćszopenami (o, przeklęte części!) - i
że wobec tego taka pretensjonalna postawa obnaża jedynie waszą nędzną
niedostateczność - i że to wygląda, jakbyście chcieli gwałtem wyskoczyć na
piedestał pomnika narażając na szwank wasze cenne i wrażliwe części ciała.
Wierzcie
mi: jest wielka różnica między artystą, który już się urzeczywistnił, a zgrają
półartystów i ćwierćwieszczów, którzy dopiero pragną się urzeczywistnić./I to,
co przystoi artyście już wykończonemu w całym profilu swoim, w was inny ma
wydźwięk. Ale wy, zamiast stworzyć sobie koncepcję na własną miarę i wedle
własnej rzeczywistości, stroicie się w cudze piórka - i oto dlaczego stajecie
się aspirantami, wiecznie nieudolnymi, wiecznie na tę trójczynę, wy, słudzy i
naśladowcy, hołdownicy i wielbiciele Sztuki, która was trzyma w przedpokoju.
Zaprawdę, straszne jest widzieć, jak się staracie i jak wam się nie udaje, jak
za każdym razem mówią wam, że jeszcze nie całkiem, a wy znowu pchacie się z
nowym utworem, i jak usiłujecie wmuszać te utwory, jak ratujecie się okropnymi
drugorzędnymi sukcesinami, rozdajecie sobie komplimenty, urządzacie wieczorki
artystyczne, wmawiacie w siebie i w innych coraz nowe upozorowanie własnej
nieudolności. I nawet nie macie tej pociechy, aby dla was samych to, co
piszecie i fabrykujecie, miało jakiekolwiek znaczenie. Bo to wszystko, powtarzam,
jest tylko naśladownictwem, jest to podpatrzone u mistrzów - to nic innego jak
tylko przedwczesne złudzenie, że już się jest cennym, już się jest wartością.
Sytuacja wasza jest fałszywa, a będąc fałszywą, musi rodzić gorzkie owoce - i
już w waszym gronie rośnie wzajemna niechęć, lekceważenie, złośliwość, każdy
pogardza drugim i sobą w dodatku, jesteście bractwem samopogardy - aż wreszcie
sami zlekceważycie się na śmierć. Bo na czymże właściwie polega sytuacja
drugorzędnego pisarza, jeśli nie na jednym wielkim odpaleniu? Pierwsze i
nielitościwe odpalenie wymierza mu zwykły czytelnik, który zdecydowanie nie
chce lubować się jego utworami. Drugie i haniebne odpalenie wymierza mu własna
jego rzeczywistość, której nie zdołał wyrazić. A trzecie odpalenie i kopnięcie,
najhaniebniejsze ze wszystkich, spotyka go od strony sztuki, do której się
schronił, a która gardzi nim jako nieudolnym i niedostatecznym. I to wypełnia
miarę hańby. Tu już zaczyna się kompletna bezdomność. To sprawia, że
drugorzędny staje się przedmiotem pośmiewiska ze wszystkich stron, wzięty w
krzyżowy ogień odpalenia. Zaprawdę, czegóż można się spodziewać po człowieku
odpalonym po trzykroć, i za każdym razem haniebniej ? Czyż człowiek tak
oporządzony nie powinien wyjechać, ukryć się gdzieś, aby go nie widziano? Czy
niedostateczność, paradująca w biały dzień, żądna honorów, może być zdrowa i
czy nie musi sprowokować natury do czkawki?
Lecz
naprzód odpowiedzcie mi - czy, zdaniem waszym, bery lepsze są i bardziej
soczyste od ananasówek, czy raczej tamtym skłonni jesteście oddać pierwszeństwo
przed tymi? I czy lubicie pojadać je siedząc wygodnie w trzcinowych fotelach na
werandzie? Hańba, hańba, panowie, i hańba, hańba! Nie jestem filozofem i
teoretykiem, nie - ja o was mówię, mam na myśli wasze życie, zrozumcież, mnie
męczy jedynie wasza osobista sytuacja. Nie można się oderwać. O, ta niemożność
przecięcia pępowiny łączącej z odpaleniem człowieczym! Dusza odpalona - kwiat
nie wywąchany - cukierki, które chciały smakować i nie smakowały - kobieta
wzgardzona - zawsze sprawiały mi boleść wprost fizyczną, nie umiem ścierpieć
tego niezaspokojenia - i gdy spotkam na mieście któregoś z artystów i widzę,
jak zwykłe odpalenie leży u podstawy jego egzystencji, jak każdy ruch, słowo,
wiara, entuzjazm, przecinek, obraza, duma, litość, ból zalatują zwykłym,
nieprzyjemnym odpaleniem, wstyd mi. A wstyd mi nie dlatego, bym mu współczuł,
lecz że z nim współżyję, że jego chimeryczność mnie dotyka i tak samo dotyka
każdego, do czyjej świadomości przeniknęła. Wierzcie, najwyższy czas opracować
i ustalić postawę drugorzędnego pisarza, inaczej bowiem wszystkim ludziom zrobi
się niedobrze. Nie jestże to dziwne, że osoby, poświęcające się ex professo
formie i - sądzić by można - wrażliwe na styl, godzą się bez protestu na taką
sy-tuaq’ę, fałszywą i pretensjonalną? Czyż nie rozumiecie, że właśnie z punktu
widzenia formy, stylu nie ma nic fatalniejszego w skutkach - gdyż ten, kto się
znajduje w sztucznej sytuacji, w tandetnym ze wszech miar położeniu, nie może
wypowiedzieć jednego słówka, które by nie było tandetą?
Jakaż
tedy - zapytacie - ma być nasza koncepcja, iżbyśmy zdołali wypowiadać się w
sposób odpowiadający naszej rzeczywistości, a zarazem bardziej suwerenny?
Panowie, nie leży w waszych możliwościach przekształcenie się, ot tak, z wtorku
na środę, w dojrzałych mistrzów - a jednak moglibyście w pewnej mierze uratować
godność oddalając się od Sztuki, która wam pupę tak kłopotliwą przyprawia.
Przede wszystkim zerwijcie raz na zawsze z tym słowem: sztuka, a także z tym drugim:
artysta. Przestańcie nurzać się w tych słowach, które powtarzacie z
nieskończoną monotonią. Czyż nie jest tak, że każdy jest po trosze artystą? Nie
jestże prawdą, że ludzkość tworzy sztukę nie tylko na papierze lub na płótnie,
ale w każdym momencie życia codziennego - i gdy dziewczę wpina kwiat we włosy,
gdy w rozmowie wypsnie się wam żarcik, gdy roztapiamy się w zmierzchowej gamie
światłocienia, czymże to wszystko jest, jeśli nie praktykowaniem sztuki? Po cóż
więc ten podział dziwaczny i bzdurny na „artystów” i resztę ludzkości? I czyż
nie byłoby zdrowiej, gdybyście, zamiast mienić się dumnie artystami, mówili po
prostu: „Ja może nieco więcej niż inni zajmuję się sztuką”? A dalej, na cóż wam
ten cały kult dla sztuki, która zawiera się w tak zwanych ,,dziełach” - skąd
wam się ubzdurzyło i przyśniło, że człowiek tak bardzo podziwia dzieła sztuki i
że omdlewamy z niebiańskiej rozkoszy słuchając fugi Bacha? Czyż nigdy nie
przyszło wam do głowy, jak dalece jest nieczysta, mętna, niedojrzała owa
artystyczna dziedzina kultury - dziedzina, którą chcecie zamknąć w waszej
frazeologii symplistycznej? Błąd, który nachalnie i nagminnie popełniacie,
polega w pierwszym rzędzie na tym: że redukujecie obcowanie człowieka ze sztuką
wyłącznie do emocji artystycznej, ujmując zarazem to obcowanie w jego aspekcie
skrajnie indywidualistycznym, jakby każdy z nas przeżywał sztukę na własną
rękę, nogę, w hermetycznym odosobnieniu od innych ludzi. Lecz w rzeczywistości
mamy tu do czynienia z mieszanką, złożoną z wielu emocji tudzież z wielu ludzi,
którzy, wzajemnie na siebie oddziaływując, wytwarzają zbiorowe przeżycie.
Tak
więc, gdy na estradzie pianista bębni Szopena, mówicie, że czar Szopenowskiej
muzyki w kongenialnej interpretacji genialnego pianisty oczarował słuchaczy.
Lecz, być może, w rzeczywistości żaden ze słuchaczy nie został oczarowany.
Nie
jest wykluczone, że gdyby im nie było wiadome, że Szopen jest wielkim
geniuszem, a pianista - również, z mniejszym wysłuchaliby żarem tej muzyki.
Jest możliwe również, że jeśli każdy z nich, blady z entuzjazmu, bije brawo,
krzyczy i się miota, należy przypisać to temu, iż inni także miotają się
krzycząc; albowiem każdy z nich myśli, że inni doznają straszliwej rozkoszy,
nadziemskiego wzruszenia, wobec czego i jego wzruszenie zaczyna rosnąć na
cudzych drożdżach; i w ten sposób łatwo może się wydarzyć, że choć nikt na sali
nie został bezpośrednio zachwycony, wszyscy przejawiają oznaki zachwytu -
ponieważ każdy przystosowuje się do swych sąsiadów. I dopiero gdy wszyscy w
kupie podniecą się między sobą należycie, dopiero wówczas, mówię, te oznaki
wywołują w nich wzruszenie - musimy bowiem przystosowywać się do naszych oznak.
Lecz także jest pewne, że uczestnicząc w owym koncercie, wypełniamy coś w
rodzaju aktu religijnego (zupełnie jakbyśmy asystowali Mszy świętej), pobożnie
klęcząc przed Bóstwem artyzmu; w tym wypadku przeto nasz podziw byłby tylko
aktem hołdu i wypełnieniem obrządku. Któż jednak mógłby powiedzieć, ile w tej
Piękności jest prawdziwego piękna, a ile historyczno-socjologicznych procesów?
Ba, ba, wiadomo, ludzkość potrzebuje mitów - ona wybiera sobie tego lub owego
ze swoich licznych twórców (któż jednak zdołałby zbadać i wyświetlić drogi tego
wyboru?) i oto wynosi go ponad innych, zaczyna uczyć się go na pamięć, w nim
odkrywa swoje tajemnice, jemu podporządkowuje uczucie - ale gdybyśmy z tym
samym uporem zabrali się do wywyższania innego artysty, on stałby się naszym
Homerem. Czy nie widzicie zatem, ile najróżnorodniejszych i często pozaestetycznych
czynników (których wyliczenie mógłbym monotonnie przedłużać w nieskończoność)
składa się na wielkość artysty i dzieła? I to mętne, skomplikowane i trudne
współżycie nasze ze sztuką chcecie zawrzeć w naiwnym frazesie, że „poeta,
natchniony, śpiewa, a słuchacz, zachwycony, słucha”?
Porzućcie
zatem owo cackanie się ze sztuką, porzućcie - na Boga! - cały ten system
wydymania jej, wyolbrzymiania; i zamiast upajać się legendą, pozwólcie, aby
fakty was stwarzały. I już to jedno powinno by przysporzyć wam niezłej ulgi,
otwierając was na Rzeczywistość - ale zarazem pozbądźcie się lęku, że to zuboży
wam i skurczy ducha - albowiem Rzeczywistość jest zawsze bogatsza od naiwnych
iluzji i kłamliwych fikcji. I zaraz ukażę wam, jakie to bogactwa oczekują was
na nowej drodze.
I to
pewne, że sztuka polega na doskonaleniu formy. Lecz wy - i tu objawia się inny
wasz błąd kardynalny - wyobrażacie sobie, że sztuka polega na stwarzaniu dzieł
doskonałych pod względem formy; ów niezmierzony i wszechludzki proces
stwarzania formy sprowadzacie do produkcji poematów lub symfonii; i nawet nie
umieliście nigdy wyczuć należycie oraz wyjaśnić innym, jak olbrzymia jest rola
formy w naszym życiu. Nawet w psychologii nie umieliście zapewnić formie
należnego miejsca. Jak dotychczas, wciąż wam się wydaje, że to uczucia, instynkty,
idee rządzą naszym zachowaniem, a formę skłonni jesteście uważać za
powierzchowny dodatek i zwykłą ozdóbkę. I gdy wdowa, idąc za trumną męża, do
rozpuku szlocha, sądzicie, że szlocha, ponieważ ciężko odczuwa swą stratę. Gdy
jakiś inżynier, lekarz lub adwokat zamorduje swą żonę, dzieci albo przyjaciela,
uważacie, że dał się porwać swym krwawym instynktom. Gdy zaś jakiś polityk
głupio się wypowie, uznacie, że głupi, ponieważ same głupstwa mówi. Lecz w
Rzeczywistości sprawa przedstawia się, jak następuje: że istota ludzka nie
wyraża się w sposób bezpośredni i zgodny ze swoją naturą, ale zawsze w jakiejś
określonej formie i że forma owa, ów styl, sposób bycia nie jest tylko z nas,
lecz jest nam narzucony z zewnątrz - i oto dlaczego ten sam człowiek może objawiać
się na zewnątrz mądrze albo głupio, krwawo lub anielsko, dojrzale albo
niedojrzałe, zależnie od tego, jaki styl mu się napatoczy i jak uzależniony
jest od innych ludzi. I jeśli robaki, owady cały dzień uganiają się za
pożywieniem, my bez wytchnienia jesteśmy w pościgu za formą, użeramy się z
innymi ludźmi o styl, o sposób bycia nasz, i jadąc tramwajem, jedząc,
zabawiając się lub wypoczywając, lub załatwiając interesy - zawsze, bez przerwy
szukamy formy i rozkoszujemy się nią lub cierpimy przez nią i przystosowujemy
się do niej lub gwałcimy i rozbijamy ją, lub pozwalamy, aby ona nas stwarzała,
amen.
O,
potęga Formy! Przez nią umierają narody. Ona wywołuje wojny. Ona sprawia, że
powstaje w nas coś, co nie jest z nas. Lekceważąc ją nie zdołacie nigdy pojąć
głupoty, zła, zbrodni. Ona rządzi naszymi najdrobniejszymi odruchami. Ona jest
u podstawy życia zbiorowego. Jednakże dla was Forma i Styl wciąż jeszcze są
pojęciami z dziedziny ściśle estetycznej - dla was styl jest li tylko stylem na
papierze, stylem waszych opowiadań. Panowie, któż wypoliczkuje pupę, którą
ośmielacie zwracać do ludzi klękając przed ołtarzem sztuki? Forma nie jest dla
was czymś żywym i ludzkim, czymś - rzekłbym - praktycznym i codziennym, a tylko
odświętnym jakimś atrybutem. Pochylając się nad waszym papierem zapominacie o
własnej osobie - i nie zależy wam na doskonaleniu waszego osobistego i
konkretnego stylu, a tylko uprawiacie jakąś abstrakcyjną stylizację w próżni.
Zamiast aby sztuka wam służyła, wy służycie sztuce - i z owczą łagodnością
zezwalacie, iżby wam hamowała rozwój i wpychała w piekło indolencji.
Spójrzcie
teraz, jak odmienna byłaby postawa tego, kto zamiast sycić się frazeologią
rozmaitych konceptualistów, świeżym spojrzeniem ogarnąłby świat w zrozumieniu
bezdennego znaczenia formy w naszym życiu. Jeśliby ujął za pióro, to już nie po
to, aby stać się Artystą, lecz aby - powiedzmy - wyrazić lepiej swoją osobowość
i wytłumaczyć ją innym osobom; lub też aby uładzić się lepiej wewnętrznie, a
także, być może, aby pogłębić, zaostrzyć stosunki swe z innymi ludźmi mając na
uwadze niezmierny i twórczy wpływ innych dusz na naszą duszę; lub na przykład
starałby się wywalczyć sobie świat taki, jakim mieć go chce i jaki mu do życia
nieodzowny. Rzecz jasna, nie będzie szczędził wysiłków, by dzieło artystycznym
powabem przyciągało i podbijało innych - ale głównym jego celem już nie będzie
sztuka, lecz tylko własna osoba. I mówię „własna”, a nie ,,cudza”, ponieważ
czas już, abyście przestali mieć się za wyższe istoty, które mogą kogokolwiek
pouczać, oświecać, prowadzić, uwzniaślać oraz umoralniać. Któż wam
zagwarantował tę wyższość? Gdzie jest powiedziane, że już należycie do wyższej
sfery? Któż to mianował was arystokracją? Kto wam dał patent na Dojrzałość? O,
nie, ten pisarz, o którym mówię, nie będzie oddawał się pisaniu dlatego, że
uważa się za dojrzałego, lecz właśnie ponieważ zna swą niedojrzałość i wie, że
nie posiadł formy i że jest tym, kto się wspina, ale nie wylazł jeszcze, i tym,
kto się robi, ale jeszcze się nie zrobił. I jeśli przytrafi mu się napisanie
dzieła nieudolnego i niemądrego, powie: - Doskonale! Napisałem głupio, lecz nie
zawierałem z nikim kontraktu na dostawę samych dzieł mądrych, doskonałych.
Dałem wyraz mej głupocie i cieszę się z tego, bowiem niechęć i surowość ludzka,
jaką pobudziłem przeciw sobie, kształtuje mnie i urabia, stwarza jak gdyby na
nowo, i oto jestem jeszcze raz na nowo urodzony. - Z czego widać, że wieszcz o
zdrowej filozofii tak mocno jest utwierdzony w sobie, iż nawet głupota i
niedojrzałość go nie przestraszają ani mogą mu zaszkodzić - z podniesionym
czołem może on się wyrażać i objawiać w swojej indolencji, podczas gdy wy nic
prawie nie jesteście już w stanie wyrazić, ponieważ strach wam głos odbiera.
A
więc pod tymi względami reforma, którą wam zalecam. dostarczyłaby wam sporej
ulgi. Trzeba jednak dodać, że tylko krasopisarz z takim podejściem do rzeczy
byłby zdolen sprostać problemowi, który jak dotąd, czynił wam najprzykrzejszą z
pup - i problem, który tu poruszam, jest, być może, najbardziej fundamentalnym,
straszliwym i najgenialniejszym (nie waham się użyć tego słowa) ze wszystkich
problemów stylu i kultury. W sposób plastyczny tak zreferowałbym ów problem:
wyobraźcie sobie, że bard dorosły i dojrzały, pochylony nad papierem, tworzy...
lecz na karku umieścił mu się młodzieniec lub jakiś półinteligent półoświecony,
albo dziewczę młode, lub jakaś osoba o przeciętnie nijakiej i rozlazłej duszy,
lub jakakolwiek istota młodsza, niższa lub ciemniejsza - i oto istota owa, ten
młodzieniec, dziewczę czy półinteligent, czy wreszcie inny jakiś mętny syn
ciemnej ćwierć-kultury, rzuca się na jego duszę i ściąga ją, zwęża, ugniata
łapami i obejmując ją, wchłaniając, wsysając, odmładza ją swą młodością,
zaprawia swą niedojrzałością i przyrządza ją sobie na swą modłę, sprowadzając
na poziom swój - ach, w swoje ramiona! Lecz twórca, zamiast zmierzyć się z
najeźdźcą, udaje, że go nie dostrzega, i - cóż za szaleństwo! - sądzi, że
uniknie gwałtu robiąc minę, jakby nie był przez nikogo gwałcony. Czyż nie to
właśnie zdarza się wam, poczynając od wielkich geniuszów, a kończąc na
podrzędnych bardach drugiego chóru? Czyż nie jest prawdą, że wszelka istota
dojrzalsza i wyższa, i starsza jest uzależniona na tysiąc rozmaitych sposobów
od istot na niższym stopniu rozwojowym, i czyż owa zależność nie przenika nas
na wskroś aż w samo sedno, tak dalece, iż wolno powiedzieć: starszy przez
młodszego jest stwarzany? Czyż pisząc nie musimy przystosowywać się do
czytelnika? Mówiąc - nie uzależniamy się od osoby, dla której mówimy? Czyż nie
jesteśmy śmiertelnie zakochani w młodości? Czyż nie musimy w każdej chwili
ubiegać się o łaskę istot niższych, dostrajać się do nich, poddawać się bądź to
ich przemocy, bądź czarowi - i czyż ten gwałt bolesny, dokonany na naszej
osobie przez półciemną niższość, nie jest najpłodniejszym z gwałtów? Wy jednak
- jak dotąd i na przekór całej waszej retoryce - zdobyliście się jedynie na
chowanie głowy w piasek i wasza szkolarsko-dydaktyczna umysłowość, nasycona
pychą, nie zdołała zdać sobie z tego sprawy. Gdy w rzeczywistości jesteście bez
przerwy gwałceni, udajecie, że nic się nie stało - o, bo wy, dojrzali, tylko z
dojrzałymi obcujecie, i dojrzałość wasza tak jest dojrzała, że tylko z
dojrzałością może się pokumać!
Gdybyście
jednak mniej przejmowali się Sztuką czy też nauczaniem i doskonaleniem innych,
bardziej zaś własnymi godnymi pożałowania osobami, nigdy nie przeszlibyście do
porządku nad tak okropnym pogwałceniem osoby - i zamiast by poeta dla innego
poety stwarzał poematy, on by się poczuł przeniknięty i stwarzany z dołu przez
siły, których dotąd nie dostrzegał. Pojąłby, że tylko uznając je, zdoła się od
nich wyzwolić ; i dołożyłby starań, aby w jego stylu, postawie i formie-
zarówno artystycznej, jak codziennej - zaznaczył się wyraźnie ów związek z niższością.
Już nie czułby się tylko Ojcem, lecz Ojcem i zarazem Synem: i nie pisałby tylko
jako mądry, subtelny, dojrzały, lecz raczej jako Mądry wciąż ogłupiany,
Subtelny bez wytchnienia brutalizowany i Dorosły nieustannie odmładzany. I
jeśliby, odchodząc od biurka, spotkał przypadkiem młodzieńca albo
półinteligenta, już nie klepałby ich protekcjonalnie, dydaktycznie i
pedagogicznie po ramieniu, lecz raczej w świętym drżeniu zacząłby jęczeć i
ryczeć, a może nawet padłby na kolana! Zamiast uciekać przed niedojrzałością,
zamykając się w kręgu wysublimowanym, pojąłby, że styl uniwersalny to ten,
który potrafi miłośnie objąć niedorozwój. I to doprowadziłoby was w końcu do
formy tak dyszącej twórczością i wypełnionej poezją, że wszyscy w kupie
przetworzylibyście się w potężnych geniuszów.
Patrzcie
tedy, jakie nadzieje wam zsyła ta osobowo-osobista koncepcja moja - jakie
perspektywy! Jednakże aby się stała koncepcją na sto procent twórczą i
definitywną, musicie postąpić jeszcze krok naprzód - a ten krok jest tak śmiały
i stanowczy, tak bezgraniczny w swoich możliwościach i burzycielski w swoich
konsekwencjach, że tylko z cicha i z daleka napomkną o nim moje wargi. Oto -
już nadszedł czas, już wybiła godzina na zegarze dziejów - starajcie się
przezwyciężyć formę, wyzwolić się z formy. Przestańcie utożsamiać się z tym, co
was określa. Wy, artyści, próbujcie uchylić się wszelkiemu swemu wyrazowi. Nie
ufajcie własnym słowom. Miejcie się na straży przed wiarą waszą i nie
dowierzajcie uczuciom. Wycofajcie się z tego, czym jesteście na zewnątrz, i
niech lęk was ogarnie przed wszelkim uzewnętrznieniem, tak właśnie, jak ptaszka
drżenie ogarnia wobec węża.
Albowiem
- ale nie wiem, doprawdy, czy już dzisiaj mogą o tym napomknąć me wargi - jest
błędny postulat, jakoby człowiek miał być określony, to znaczy niewzruszony w
swoich ideach, kategoryczny w swoich deklaracjach, niewątpliwy w swej
ideologii, stanowczy w swych gustach, odpowiedzialny za słowa i czyny, ustalony
raz na zawsze w całym swoim sposobie bycia. Rozpatrzcie bliżej chimeryczność
tego postulatu. Żywiołem naszym jest wieczysta niedojrzałość. Co dzisiaj
myślimy, czujemy, będzie nieuniknienie głupstwem dla prawnuków. Lepiej tedy,
abyśmy już dzisiaj uznali w tym porcję głupstwa, którą przyniesie czas... i ta
siła, która was zmusza do przedwczesnej definicji, nie jest, jak sądzicie, siłą
całkowicie ludzką. Niezadługo zdamy sobie sprawę, że już nie to jest
najważniejsze: umierać za idee, style, tezy, hasła, wiary; i nie to także:
utwierdzać się w nich i zamykać; ale co innego, ale to: wycofać się o krok i
zdobyć dystans do wszystkiego, co nieustannie wydarza się z nami.
Odwrót.
Przeczuwam (ale nie wiem, czy już mogą to wyznać me wargi), że wkrótce nastąpi
czas Generalnego Odwrotu. Zrozumie syn ziemi, że nie wyraża się w zgodzie ze
swoją najgłębszą istotą, lecz tylko i zawsze w formie sztucznej i boleśnie z
zewnątrz narzuconej, bądź przez ludzi, bądź też przez okoliczności. Pocznie
przeto lękać się tej formy swojej i wstydzić się jej, jak dotąd czcił ją i nią
się pysznił. Wkrótce poczniemy obawiać się naszych osób i osobowości, stanie
się nam jasne bowiem, że one bynajmniej nie są w pełni nasze. I zamiast ryczeć
: „Ja w to wierzę - ja to czuję - ja taki jestem - ja tego bronię” - powiemy z
pokorą: „Mnie się w to wierzy - mnie się to czuje - mnie się to powiedziało,
uczyniło, pomyślało”. Wieszcz wzgardzi swym śpiewem. Wódz zadrży przed swym
rozkazem. Kapłan zlęknie się ołtarza, a matka wpajać będzie w syna nie tylko
zasady, lecz także zdolność umykania się im, iżby go nie przy dusiły.
Długa
i ciężka będzie to droga. Albowiem dzisiaj zarówno jednostki, jak narody całe
umieją już wcale nieźle zarządzać swym życiem psychicznym i nieobca im
umiejętność wytwarzania stylów, wiar, zasad, ideałów, uczuć wedle woli, a też
wedle tego, co im dyktują ich doraźne interesy; ale bez stylu nie umieją żyć; i
nie wiemy jeszcze, jak bronić naszej najgłębszej świeżości przed szatanem ładu.
Wielkie odkrycia są nieodzowne - potężne ciosy, wymierzone miękką ludzką dłonią
w pancerz stalowy Formy - chytrość niesłychana i wielka uczciwość myśli, i
niezmierne zaostrzenie inteligencji - iżby człowiek umknął swej sztywności i
zdołał pogodzić w sobie formę i bezformie, prawo i anarchię, dojrzałość i
niedojrzałość wieczystą i świętą. Ale zanim to nastąpi, powiedzcie mi: czy,
zdaniem waszym, bery są lepsze od ananasówek? I czy lubicie pojadać je siedząc
wygodnie w trzcinowych fotelach na werandzie, czy też wolicie oddawać się temu
w cieniu drzewa, podczas gdy wasze części ciała chłodzi wietrzyk łagodny i
świeży? I zapytuję was o to z całą powagą i z całą odpowiedzialnością za słowo
tudzież z jak największym respektem dla wszystkich waszych części bez wyjątku,
ponieważ wiem że stanowicie część Ludzkości, której ja także jestem częścią,
oraz że częściowo uczestniczycie w części części czegoś, co także jest częścią
i czego również jestem częścią w części, wraz ze wszystkimi cząstkami i
częściami części, części części części części części części części części
części części... Ratunku! O, przeklęte części! O, krwiożercze, przeraźliwe
części, a więc znowu mnie ucapiłyście, czyż nie ma ucieczki przed wami, ha,
gdzież się schronię, co pocznę, o, dość; dość, dość, skończmy tę część książki,
przejdźmy co żywiej do innej części, i przysięgam, że w następnym rozdziale już
nie będzie cząstek, bo otrząsnę się z nich i zrzucę je, i wyrzucę je na
zewnątrz, pozostając na wewnątrz (częściowo przynajmniej) bez części.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz