31 marca 2011

Dziś jest czwartek

Na początku roku czytałem w końcu Hipnozę Hanny Krall. Wstyd, że tak późno. Zniechęcał mnie chyba tytuł i okładka. Ale przełamałem się niechcący w mojej bibliotece. Patrzę na półkę: Krall i Hipnoza! Skąd ja to znam? Nieważne, może poczytam... Wziąłem do domu i w połowie lektury zorientowałem się, że ta książka z inną kładką leży u mnie od kilku lat i czeka. Więc zamieniłem książki i dokończyłem własną z uśmiechem. Dlaczego z uśmiechem? Bo to wspaniała książka.

Mały fragment:
"Czytanie Tory odbywa się we wszystkich synagogach świata trzy razy w tygodniu: w poniedziałek, czwartek i sobotę. Kiedyś, dawno temu, w większości polskich miasteczek, w poniedziałek i czwartek odbywał się targ, więc rabin korzystał z obecności Żydów, przyjeżdżających z okolicy w interesach, i zarządzał w te dni modlitwę. I dlatego brat mojej żony, jeden z największych biznesmenów w całym Toronto, nałoży jutro tefilin. I dlatego jego syn będzie jutro wezwany do czytania Tory.

Bo jutro jest czwartek.

Bo dawno temu, w jakichś małych, polskich miasteczkach, czwartek był dniem targowym.

Bo dawno temu, w jakichś małych, polskich miasteczkach, byli Żydzi."

To prawda, że dawno temu, w jakichś małych, polskich miasteczkach, czwartek był dniem targowym. ale w moim miasteczku dziś jest czwartek i także jest targ. To nie przypadek. I szkoda, że dawno temu, w jakichś małych, polskich miasteczkach, byli Żydzi, bo to także dotyczy mojego miasteczka. Została synagoga, w której mało kto nałoży dziś tefilim. Bo mieszkam w Oświęcimiu... kiedyś Auschwitz...

24 marca 2011

O Janie Błońskim

Dzięki artykułowi w GW Umysł wyzwolony Małgorzaty I. Niemczyńskiej postanowiłem zebrać nieco informacji o tym człowieku. Ze wstydem przed sobą musiałem przyznać: przemknął kolo mnie a ja patrzyłem biedny i nieświadomy...

Umysł wyzwolony

...
Małgorzata I. Niemczyńska 2011-03-20

"Nie było w tym nic wyrozumowanego, odeszła nagle, jak wróciła - milcząco". Te słowa nie dotyczą kobiety. One dotyczą wiary
Toruń, ul. Moniuszki, rok 1947, może 48. Jan Błoński na kilka dni traci wiarę. Ma jakieś 16-17 lat, chodzi po podwórku i widzi wszystko bez przyczyny. Drzewa nie mają korzeni, fura terkocze po ulicy bez sensu, dom stoi na przypadku, prawo ciążenia obowiązuje tylko tymczasowo, w każdej chwili może zostać odwołane okno, a wtedy parapet zawiśnie w powietrzu.

Błoński przypomina sobie przygnębiający sen z wczesnego dzieciństwa, to sen o spadaniu. Poruszające się obrotowym ruchem chmury spychały go w dół - do piekła. Wiele lat później jako uznany już literaturoznawca zapisze: "Nie było w tym nic wyrozumowanego, odeszła nagle, jak wróciła - milcząco". Te słowa nie dotyczą kobiety.

One dotyczą wiary.

Wbrew wszystkiemu

"Pochodzenie moje pstre" - mawia Błoński, ze względu na końcówkę nazwiska podejrzewany nierzadko o szlachectwo. Z podejrzeń żydowskich i ziemiańskich ma zwykle ubaw, ale życzliwy. Przychodzi na świat w Warszawie, tu przeżywa okupację. "Zapewne byłem wtedy tak młody, że apokaliptyczne płomienie lizały mnie, nie parząc" - zapisze jako dojrzały mężczyzna. Później jednak okaże się, że wojna wywarła na nim znacznie większe wrażenie, niż początkowo chciałby przyznać. Wszystko za sprawą spotkanych raz na ulicy dzieci. Ale o tym jeszcze nie teraz.

21 marca 2011

Naukowe herezje? Wątpię, czyli rzecz w "Polityce" o Dysonie.

Polityka Nauka

Karol Jałochowski
16 marca 20111
O przyszłości nauki, Ziemi i ludzi

Urodzony heretyk

Karol Jałochowski: – Mówią o panu: heretyk. To cecha wrodzona czy nabyta?
Freeman Dyson: – Przypuszczam, że chodzi głównie o rodzinę. Oboje rodzice byli heretykami w ten sam sposób. Nie przestawali kwestionować tego, co do nich mówiono. Prawdopodobnie więc nabrałem tego nawyku za młodu. Ale nie wydaje mi się to szczególnie niezwykłe.
Z której herezji jest pan najbardziej dumny?
To zależy. Jednego dnia interesuje mnie jeden temat, następnego inny. Ostatnio na przykład przygotowywałem wykład z okazji setnej rocznicy urodzin Subrahmanyana Chandrasekhara. Był wspaniałym astronomem i świetnym kompanem. On też był niemodny. O tym właśnie będę mówił – o niemodnej nauce, którą uprawiał. Chandrasekhar powracał do XIX-wiecznej tradycji studiowania problemów, które większości innych astronomów wydawały się nieciekawe. A on uważał je za matematycznie piękne. Prowadził obliczenia w tradycyjny sposób – na kartce, z ołówkiem w ręku. Młodzi ludzie nie zawracają sobie tym dziś głowy. Wrzucają problem do komputera i czekają na wynik. To też rodzaj herezji – staroświecka analiza matematyczna, która pozwala wejrzeć w problem znacznie głębiej niż program komputerowy. To zanikająca sztuka. Chandrasekhar był w niej mistrzem. Szczególnie w przypadku czarnych dziur. Rozumiał je jak nikt inny na świecie. Doszedł do tej wiedzy własną ścieżką. Nie z komputerem, ale wykorzystując algebrę. O tym właśnie myślę ostatnio - o przetrwaniu staroświeckiej nauki.
Mawia się o kryzysie nauk podstawowych, szczególnie fizyki teoretycznej. Podziela pan tę opinię?
Nie! Problem jest socjologiczny. Jest zbyt wielu fizyków [teoretyków] zajmujących się teorią strun – ok. 10 tys. To najmodniejsza część fizyki. Powód jest, jak sądzę, bardzo prosty – to tanie! Mój znajomy pojechał niedawno do Chin, odwiedził uniwersytet w ich najbardziej odizolowanym, zakątku, jaki można sobie wyobrazić. I tam też spotkał grupę fizyków strun. Co robić, kiedy jest się szefem wydziału fizyki na prowincjonalnej uczelni? Możliwości są dwie. Można próbować wykonywać eksperymenty, ale to bardzo trudne, bo trzeba kupić drogą aparaturę. Alternatywa jest taka, że wynajmuje Pan paru fizyków strun i nowoczesny wydział gotowy. I tak się oczywiście robi. Wygląda dobrze, ale myślę, że kryje się w tym duże niebezpieczeństwo. Po prostu nie ma dla tych ludzi wystarczająco dużo roboty. Wystarczy jej dla jakiegoś tysiąca. To w moim mniemaniu jest właśnie kryzys. Powinna być jakaś alternatywa. Ludzie powinni zajmować się staroświecką nauką eksperymentalną. Oczywiście, niektórzy to czynią.
Te dobre przykłady to...
Z przyjemnością obserwuję, że buduje się coraz więcej podziemnych detektorów cząstek elementarnych. Dla fizyki oddziaływań podstawowych to chyba najlepsze rozwiązanie. Takie detektory są dużo tańsze od akceleratorów. Schodząc pod ziemię i szukając rzadkich zdarzeń można dokonać dużych odkryć.
Jest pan sceptyczny wobec wielkich projektów jak zderzacz hadronów pod Genewą czy Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Nie tak powinniśmy uprawiać naukę?
Czasem tak, czasem inaczej. Oba te przedsięwzięcia zaabsorbowały mnóstwo pieniędzy i uwagi. USA nie buduje detektorów, bo wydało wszystkie pieniądze na akceleratory. Ogromna szkoda. Nie mówię, że akceleratory są złe. Czasem są bardzo ważne. Zderzacz pod Genewą może się taki okazać. Po prostu nie wiemy. Wychwalano go jednak ponad miarę, jak sądzę. Opinia publiczna uwierzyła, że nie ma nic poza nim, więc jeśli zawiedzie, dla nauki będzie to katastrofa.

DYSON from Karol Jalochowski on Vimeo.

Zderzacz jest wspaniałą maszyną, ale ma wielkie wady. Jedną z nich jest ogromny szum tła, porównywalny z sygnałem wydarzeń, których poszukujemy. To oznacza, że potrzebne jest oprogramowanie, które powie Panu, na co trzeba zwrócić uwagę. To bardzo niebezpieczne. W zasadzie gwarantuje, że nie dostrzeże Pan niczego niespodziewanego – bo redukując szum oprogramowanie odrzuca wszystkie dane, których nie spodziewaliśmy się zarejestrować. Obawiam się, że zderzacz pakuje się w poważne kłopoty. Choć przy pewnej dozie szczęścia może się udać.
Trudno być buntownikiem, wybrać ścieżkę kariery inną niż 10 tys. kolegów?
Tak.
Jak więc dbać o odszczepieńców?
Myślę, że teraz jest im łatwiej – za sprawą dostępu do Internetu. Każdy może pisać bloga. A to świetny sposób komunikacji. Każdy może zostać dostrzeżony, nawet gdy ignoruje go establishment. Czytam blogi naukowców sceptycznych wobec powszechnych hipotez na temat globalnego ocieplenia i czerpię z nich informacje. Nie jest to lekarstwo na mentalność wielkich projektów, ale pomaga. Agencje naukowe też mogą pomóc, rzecz jasna.
Rozwścieczył pan speców od ocieplenia klimatu mówiąc, że niekoniecznie ma ono przyczynę antropogeniczną. Nie obawia się pan, że pańskie słowa zostaną zmanipulowane i wykorzystane ze szkodą dla planety?
Manipulacja jest po obu stronach. To część tej gry. Cokolwiek robisz, zawsze podejmujesz ryzyko. Absurdalne jest wyobrażenie, że podążając za linią partii, unikniesz ryzyka. Ślepa wiara w to, że powinniśmy zaprzestać spalania węgla – bo o to głównie chodzi – może uczynić wiele szkód. Z taką wiarą związane jest ryzyko. Uważam obawy związane z węglem za bardzo przesadzone. Jeśli rzeczywiście zaaplikujemy całemu światu coś na podobieństwo układu z Kioto, wszystko może się zakończyć katastrofą. Ludzie mówiący, że jest przeciwnie, też są manipulowani. Pełno jest na świecie ludzi, którzy żyją z rządowych dotacji, bo wydaje im się, że chronią planetę! A tak naprawdę chodzi o pieniądze! Nie o naukę. Po obu stronach. Oczywiście moje słowa są przedmiotem manipulacji, ale powiedziałbym, że po drugiej stronie jest jeszcze gorzej.
W jakim sensie obawy mogą być przesadzone?
Po prostu nie wiemy, co naprawdę dzieje się z klimatem. Wszystko, co wiemy z historii, to że klimat nieustannie się zmieniał; że ludzka aktywność wzmogła produkcję dwutlenku węgla; że ten związek ociepla klimat. Ale w jakim stopniu? To zadziwiająco trudne i skomplikowane pytanie. Nie twierdzę, że znam odpowiedź. Twierdzę tylko, że nie znają jej też eksperci [śmiech].
Kiedy spojrzy się na modele klimatu – wszystkie są całkowicie sztuczne. Mają niewielki związek z prawdziwym światem. Są raczej jak modele ekonomiczne, które także mają znikomą łączność z rzeczywistością. Skupianie uwagi na jednej tylko liczbie jest głupie. Zgodnie z ortodoksyjnym punktem widzenia ta jedna magiczna liczba, którą ma być uśredniona po całym świecie temperatura powierzchni Ziemi (cokolwiek to znaczy), ma niby świadczyć o stanie całego klimatu. To całkowity nonsens. Ważna jest też ilość deszczu, huraganów i innych zjawisk.
Co by na to powiedział Al Gore?
Wybrałem się niedawno na Grenlandię. W to samo miejsce, które i on odwiedził, gdzie można najintensywniej dostrzec skutki globalnego ocieplenia. Rozmawiałem z żyjącymi tam ludźmi – kochają to! Ocieplenie czyni ich życie nie tylko bardziej spokojnym, ale i wartym zachodu. Mogą zakładać farmy, stawiać hotele, zapraszać turystów. Im jest cieplej, tym lepsza ich sytuacja finansowa. Dla nich w globalnym ociepleniu nie ma nic złego.
Oczywiście, wszystko zależy od tego, dokąd się wybierzemy. Ale tak się jakoś składa, że miejsca, gdzie ocieplenie jest najbardziej oczywiste, są i tak najzimniejsze na świecie. Ocieplenie nie robi im większej krzywdy.
A rosnący poziom mórz i oceanów?
To rzecz jasna problem poważny, ale niekoniecznie związany z klimatem. Wiemy, że ten poziom rośnie powoli już od 12 tys. lat. Byłoby smutno, gdybyśmy zaprzestali spalania węgla, skazali Chińczyków na mitręgę pozostawania biednymi zamiast bogatymi, a mimo tego poziom mórz wciąż by się podnosił. To całkiem możliwe.
Do pewnego stopnia i ja jestem ekspertem w sprawach zmian klimatu, bo zajmowałem się tym 30 lat temu. [Dyson był pionierem interdyscyplinarnych badań na temat klimatu]. Już wówczas dowiedziałem się, że ludzi zajmujących się tym tematem można podzielić na dwie grupy: tych, którzy przyglądają się realnemu światu, i tych, którzy pracują nad modelami komputerowymi. Bardzo się od siebie różnią. Ci, którzy wychodzą na świat, są znacznie mniej dogmatyczni. Wiedzą, jak bardzo jest on skomplikowany. Specjaliści od komputerów mają zwyczaj wierzyć w swoje modele. Dla nich modele klimatu stały się substytutem rzeczywistości.
Ludzie, którzy sceptycznie podchodzą do pańskiego sceptycyzmu, twierdzą, że klimat zbliża się do punktu krytycznego. Jego przekroczenie może się wiązać z gwałtownymi i nieodwracalnymi zmianami. I temu przede wszystkim należy przeciwdziałać.
Myślę, że mają całkowitą rację. Z tym że najprawdopodobniej do podobnych zdarzeń dochodziło już wielokrotnie, na przykład kiedy wkraczaliśmy w okresy zlodowaceń. Tak naprawdę to bać powinniśmy się właśnie zlodowacenia, które byłoby kataklizmem dużo poważniejszym niż ocieplenie. Być może spalanie węgla chroni nas przed kolejnym oziębieniem? Nie wiemy, rzecz jasna, ale to niewykluczone. Zanim podejmie się działania zapobiegające jednemu lub drugiemu trendowi, trzeba się rozejrzeć w obie strony.
Głośna była też pańska wypowiedź, że już dzieci powinny zajmować się genetyką.
Ogromne wrażenie zrobiła na mnie kiedyś wystawa kwiatów organizowana co roku w Filadelfii. Podobna impreza odbywa się w San Diego, ale tam prezentowane są gady. Na obie zjeżdżają tysiące ludzi, którzy poświęcili się uprawie roślin i hodowaniu zwierząt. Ludzie kochają to robić i są w tym świetni. Mamy tysiące lat doświadczenia. To coś głęboko osadzonego w naszej kulturze. Kiedy ci miłośnicy otrzymają możliwość projektowania nowych roślin i zwierząt poprzez przesuwanie genów tu czy tam, zaczną tworzyć stworzenia dziwne i wspaniałe – podobnie jak czynią to obecnie za pomocą staroświeckich metod. To będzie nowa forma sztuki – niebezpieczna, ale i piękna, jak wiele rzeczy na tym świecie. Powinniśmy być na to przygotowani. Ja powitam ją z radością. Korzyści bardzo znacznie przewyższają zagrożenia, choć oczywiście można o tym dyskutować bez końca.
Ludzie, którzy komercyjnie hodują róże, orchidee i inne rośliny, już dziś są w równym stopniu częścią branży co amatorzy. To piękne, że te dwie grupy ze sobą współpracują. Zawodowcy są ograniczani oczekiwaniami klientów, hobbyści nie. W ten sposób dostajemy rośliny i zwierzęta odpowiadające różnym gustom – niektóre są użyteczne, inne piękne, inne absurdalne. I niech tak będzie. Z otwartymi rękami powitam domowe zestawy biotechnologiczne. Minie jeszcze sporo czasu, zanim staną się dostępne. W ciągu ostatnich 10 lat dowiedzieliśmy się, że znacznie taniej można odczytać geny, niż wykorzystać te informacje. Nie odszyfrowaliśmy języka. Znamy słowa, geny, ale nie rozumiemy składni. To zajmie jakiś czas. Może jakieś 50 lat. Nastąpi wtedy zasadnicza zmiana – nie tylko w sposobie uprawiania roślin. Zaczniemy wytwarzać rzeczy nie metodą chemiczną, ale biologiczną.
Postęp w dziedzinie elektroniki dokonał się dlatego, że całe generacje dzieciaków uczyły się jej, bawiąc się odbiornikami radiowymi w domach. Do pewnego stopnia podobnie było z chemią. Mam nadzieję, że wolno im będzie wygłupiać się z nasionami czy jajami.
Jak to kontrolować? Jak sprawić, żeby wyniki ich zabaw nie wymknęły się z piwnicy, nie zaczęły rozmnażać, zaburzać ekosystemu?
To zależy od tego, co mamy na myśli mówiąc: kontrolować. Bo nigdy nie będziemy mieć pełnej kontroli nad czymkolwiek. Ogłaszając coś jako nielegalne, nie sprawiamy, że przestaje istnieć. Bardzo łatwo zabronić wykonywania eksperymentów biologicznych. Substancje chemiczne, którymi bawiliśmy się będąc dziećmi, są dziś całkowicie nielegalne. To bardzo smutne. Podejmowaliśmy ryzyko – w moim przypadku, o ile wiem, bez negatywnych konsekwencji. Podobnie jest z biotechnologią. Komuś, kto chce narobić szkody, i tak się uda, tylko że zamiast legalnie, uczyni to wbrew prawu. Pojęcie stuprocentowego bezpieczeństwa to iluzja.
Przekonuje Pan, że w przypadku biotechnologii najlepszy byłby model open source, znany z oprogramowania.
Tak. Mamy dwa rodzaje oprogramowania: otwarte, które wszyscy mogą swobodnie modyfikować, i zastrzeżone – należące do producenta, utrzymywanie w tajemnicy. Każdy model ma zalety, ale wybrałbym otwarty. Z oczywistych, jak sądzę, powodów. Dużo łatwiej wyeliminować z oprogramowania bugi, usterki, jeśli można to zrobić w otwarty sposób – kiedy bierze w tym udział wiele osób. Podobnie jest z biotechnologią. W tej chwili system prawny pozwala ludziom patentować geny. Patentuje Pan gen, i nikt nie wie, co on dokładnie robi. Oczywiście dla nauki korzystniejsza jest sytuacja, w której ta informacja jest swobodnie dostępna. Również z perspektywy bezpieczeństwa publicznego model otwarty jest lepszy. Wiadomo wtedy, nad czym też mogą pracować nasi wrogowie.
A propos wrogów – miałem problem z wyguglaniem jakichkolwiek konkretnych informacji na temat panelu JASON [czyli dość tajemniczego ciała złożonego z wybitnych naukowców, doradzającego rządom USA w sprawach wagi państwowej, którego Dyson był członkiem]. Wciąż jest aktywny?
O tak! Ciągle biorę udział w posiedzeniach. Ostatnio w lipcu. Było całkiem produktywnie. Oczywiście nie mamy większego wpływu na politykę. Zajmujemy się głównie problemami technicznymi. To, co robimy, ma dostarczyć rządowi odrobinę zdrowego rozsądku. Pracujemy głównie nad sprawami nie związanymi z sektorem militarnym. Tego lata na przykład zainteresował mnie projekt o nazwie "Genom za 100 dolarów", przeznaczony dla armii amerykańskiej. Nie ma związku z działaniami wojennymi. Za parę lat można będzie sekwencjonować genomy ludzi za 100 dolarów. Armia dysponuje dużą grupą młodych ludzi i weteranów, których genomy można bez przeszkód odczytać. Utworzyłyby one wspaniałą bazę danych: miliony genomów zestawione z informacjami o stanie zdrowia ich właścicieli. Armia pyta więc, co z tym począć? Czy możemy z tymi danymi zrobić coś pożytecznego? Odpowiedź brzmi: nie wiadomo. Nauka jeszcze tego nie objęła. Podobnie jest z firmą 23andMe, z którą współpracuje moja córka. Dała mi nawet mój własny, odczytany genom na Gwiazdkę. Mam ten sam problem. Co mam z nim zrobić? Pytałem szefową 23andMe, kim są jej klienci. Głównie naukowcy. Początkowo sądziła, że genomy będą używane przez lekarzy. Ale dopóki nie nadgonimy z nauką, medyczny pożytek ze znajomości genomów będzie znikomy.
Tym właśnie zajmuje się JASON. To nasz typowy projekt. Mamy wśród nas biologów, ludzi, którzy kiedyś byli fizykami, wielu specjalistów od nauk komputerowych. Doradzamy rządowi w tych niespecjalnie ważnych sprawach. Nie decydujemy o wojnie i pokoju.
Nie tak jak kiedyś, jak rozumiem.
Nie, nie.
Ranga problemów pozostaje podobna?
Nie, kiedyś była wyższa. Ale nigdy bardzo wysoka.
Tak mało jest pewnych informacji o JASON, że funkcjonuje jak ciało na wpół mityczne.
To nieszczęsny wynik bardzo agresywnych ataków na JASON, podejmowanych przez zbuntowanych studentów w latach 60. Pamiętam to świetnie. Studenci szturmowali budynki Princeton University, dokuczali personelowi. Generalnie robili tyle zamieszania, ile to możliwe. Odwiedził nas wtedy Lew Andrejewicz Arcimowicz. Był świetnym fizykiem plazmy, i przykładnym obywatelem sowieckim. Powiedział wtedy: "Nie rozumiem. Dlaczego nie pozamykacie ich wszystkich w więzieniu?" Studenci zamienili życie członków JASON w udrękę. Obrali sobie panel za cel. Wielu z moich przyjaciół nie chciało się przyznawać do członkostwa, bo studenci przerywali ich wykłady, grozili rodzinom i tak dalej. Uznano więc, żeby nie ogłaszać nazwisk członków JASON. A kiedy raz się coś utajni, potem jest tylko coraz gorzej. W końcu wszystko trzeba utrzymywać w tajemnicy, co jest głupie [śmiech]. Wolałbym, żeby to przerwać, ale muszę przestrzegać przyjętych reguł.
Kawał życia poświęcił pan planowaniu kolonizacji Wszechświata. Tymczasem dziś nie ruszamy się poza orbitę. Straciliśmy pionierskiego ducha?
To zależy od tego, z kim się rozmawia. Wielu moich przyjaciół wciąż szczerze w to wierzy. I dziwnie się składa, że mam kogoś takiego w rodzinie, co jest dość niespodziewane. Moja córka Esther jest przeszkolonym kosmonautą! Należy do środowiska przedsiębiorców – kiedyś zajmowali się Internetem, potem biotechnologiami. A teraz wyskakują coraz to nowe małe firmy planujące podbój kosmosu. Wygląda to całkiem poważnie. Moja córka w to wierzy - co bardzo mnie cieszy. Przejęła pałeczkę po mnie.
Wiele spośród tych osób jest przekonanych, że możemy wrócić w przestrzeń kosmiczną – i zrobić to szybciej, wygodniej i dużo taniej niż NASA. Lubię przy tej okazji wspominać opowieść Boba Dicke. Był profesorem fizyki tutaj, w Princeton. Wymyślił metodę pomiaru odległości do Księżyca za pomocą emitowanego z Ziemi promienia lasera. To by pozwalało astronautom przeprowadzić prawdziwe badania naukowe. Zaprojektował układ złożony ze stu szklanych sześcianów, doskonałych reflektorów, który promień lasera miał przekazywać z powrotem na Ziemię. Astronauci mieli umieścić tę skrzynkę z sześcianami na powierzchni Księżyca. Prosta sprawa. Potem ktoś na Ziemi odpaliłby laser, odebrał echo tego sygnału, i zmierzył odległość co do centymetra. W ten sposób można by było śledzić ruch Księżyca. To miało sens. Bob Dicke przedstawił swój pomysł NASA, kiedy ta rozpoczęła program Apollo. NASA powiedziała: W porządku. Dicke dodał, że mógłby taki sprzęt skonstruować we własnym zakresie. Przedstawił kosztorys: szklane sześciany można było kupić w Princeton, po 25 dolarów za sztukę; pozostałe elementy można było przygotować w uczelnianych warsztatach za 2,5 tysiąca dolarów. Całość kosztowałaby więc 5 tysięcy dolarów. NASA powiedziała: Świetnie, tylko, że my się tym zajmiemy. I zrobili – w charakterystycznym dla siebie stylu, z przetargami i tak dalej. Sprzęt został zbudowany. Dokładnie tak, jak go zaprojektował Dicke. Z tym, że kosztował 600 razy więcej [śmiech]. Taki jest stan rzeczy.
Wiele osób jest przekonanych, że możemy wrócić w przestrzeń kosmiczną – i  zrobić to szybciej, wygodniej i dużo taniej niż NASA. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście potrafią, ale warto spróbować. To możne pchnąć całą sprawę powrotu w kosmos naprzód. Mam przyjaciela imieniem Lee Valentine, który jest w to poważnie zaangażowany. Prowadzi firmę SpaceX. Wynalazł nowy rodzaj silnika rakietowego, dużo lepszego, jak twierdzi, niż wszystko, co ma NASA. Łączy zalety silników na paliwo ciekłe i stałe. Zobaczymy. Dużo się będzie działo w ciągu najbliższych 10 lat.
 Jaka strategia podboju kosmosu ma najwięcej sensu?
Powiedziałbym, żeby nie robić wielkich planów. Technologia jeszcze nie dojrzała. NASA zadała sobie wiele trudu, by skonstruować rakiety nośne, a teraz nie wiedzą, co wynosić na ich pokładzie. Nie wiemy, czego będą potrzebować przyszłe kolonie kosmiczne. Jedna rzecz udała się NASA znakomicie – odłączenie nauki od spraw związanych z gatunkiem ludzkim. Naukowe programy NASA odnoszą wielkie sukcesy, ale zatrzymują ludzi na Ziemi. Tak się robi naukę. Jeśli chce się wysłać w kosmos ludzi, nie należy udawać, że się to robi z powodów naukowych.
A co pan sądzi o Międzynarodowej Stacji Kosmicznej?
Wszystko zależy od miejsca siedzenia. W zeszłym roku wybrałem się do Bajkonuru. Było to bardzo oświecające, bo poznałem rosyjski punkt widzenia na jej temat – bardzo różniący się od naszego. Oni czują, że stacja należy do nich. Zresztą jest to w zasadzie ich projekt. Bardzo mi się podoba to, że myślą stuleciami, nie dekadami.
Skala 10-letnia jest w sam raz dla misji bezzałogowej. Ale myśląc o misjach załogowych, o kolonizacji, to by nie miało sensu. Kiedy się spojrzy na program Apollo z tego punktu widzenia, okaże się, że był najzwyczajniej durny. Kennedy postanowił w ciągu dekady wysłać człowieka na Księżyc i sprowadzić go z powrotem. To jedna z najgorszych decyzji, jakie można było podjąć. Gwarantowała, że nie będzie żadnego dającego się utrzymać programu. Polecieli na Księżyc i po zawodach.
Twierdzi pan tak mimo sukcesu technologii, które powstały przy okazji programu Apollo?
Tak naprawdę nie było niczego poza szumem w mediach. Program umarł, bo jego utrzymanie było zbyt kosztowne. Gdyby Kennedy zapowiedział program kolonizacji Księżyca na 100 lat, to dziś już byśmy tam byli. I zapewne na Marsie też.
Jest pan jednym z niewielu uczonych, którzy od lat wyrażali troskę o długofalową przyszłość ludzkości.
Powiedziałbym, że teraz to bardzo modne – martwić się o los ludzkości. Dziś z pewnością nie jestem osamotniony. Prawie każdy jest zatroskany. W rzeczywistości jestem dużo większym optymistą niż większość moich przyjaciół. Zapewne dlatego, że mam mnóstwo wnuków – a ich nic nie niepokoi, więc dlaczego ja miałbym się martwić? A przecież to właśnie oni będą musieli się zmierzyć z przyszłością.
To jedyna przyczyna pańskiego optymizmu?
Nie, ale to pomaga. Głównym powodem jest fakt, że dojrzewałem podczas II wojny światowej, która była czasem okropnym (oczywiście w Polsce stokrotnie okropniejszym). A mimo to wciąż żyjemy. Jeśli przetrwaliśmy tamtą wojnę, to damy radę i obecnym problemom.
Ta wiara w przyszłość jest niezmienna?
Na dość stałym poziomie. Wtedy, w latach 30., naprawdę sądziliśmy, że sytuacja jest beznadziejna. Gorsza na wiele sposobów niż obecna. Zanieczyszczenie powietrza było większe. Dorastałem w Anglii, gdzie wszystko było czarne od sadzy. Tamiza była tak brudna, że wyzdychały wszystkie ryby. Ekonomia była w zapaści głębszej niż współczesna. Bezrobocie wynosiło 25 proc. A na dokładkę był Hitler!
Ale czy te dwie i inne wojny nie oznaczają, że jako ludzkość wciąż popełniamy jednakowe błędy? Te same, tylko coraz większe.
Pewnie ma pan rację. Wiele jest rzeczy, które mogą się zdarzyć dziś, a nie mogły zdarzyć wtedy – ale podstawowe problemy pozostają jednakowe. Spodziewaliśmy się, że II wojna będzie wojną biologiczną, z zarazami wycinającymi ludzkość w pień. Zakładaliśmy, że tak właśnie umrzemy, ale to nie nastąpiło.
Dziś nie jest gorzej niż kiedyś. Z jakiegoś powodu pomysł wykorzystania broni biologicznej nie wydał się dobry nawet Hitlerowi. W pewnych kwestiach nawet nasi wrogowie okazują się zaskakująco rozsądni. A nie wydaje mi się, by którykolwiek z naszych obecnych wrogów był porównywalny do Hitlera. Większość z nich to totalni idioci, a nie w rozmyślny sposób źli ludzie.
Może mamy, jako gatunek, jakiś taki wewnętrzny bezpiecznik, który wyskakuje, kiedy stajemy przed możliwością wykorzystania broni totalnej? Może dałoby się to wyjaśnić w kategoriach ewolucyjnych?
Nie powiedziałbym, że całkowita zagłada jest wykluczona. Darwin tego nie mówił. Chodzi głównie o łut szczęścia. Ewolucja jest napędzana głównie przypadkowością. Niczego nie można więc wykluczyć, ale prawdą jest, że zostaliśmy wszyscy obdarzeni pokaźną ilością zdrowego rozsądku. Kiedy sprawy mają się kiepsko, zaczynamy działać wspólnie. Przetrwaliśmy parę ostatnich milionów lat, przetrwaliśmy przeróżne kataklizmy. Nie przez przypadek bardzo dobrze się adaptujemy. Jesteśmy tu dziś, właśnie dlatego, że dobrze się adaptujemy.
Pisał Pan kiedyś, że "architektura Wszechświata jest spójna z hipotezą, że umysł odgrywa w nim arcyważną rolę".
Zgadza się.
Ale co to właściwie znaczy?
Oczywiście nie wiem. Ale jedną rzecz wiem: Wszechświat jest na wiele sposobów bardzo gościnny dla życia, które może wykorzystać wiele jego własności. Na przykład wodę, która wyjątkowo pasuje do życia, jakie znamy. Można sobie wyobrazić wszechświat, w którym woda zachowuje się bardziej jak rtęć, albo jakaś inna ciecz. Woda jest bardzo dziwną substancją. Być może umysł jest czymś, co w dalekiej przyszłości przejmie kontrolę nad Wszechświatem. Możliwe. Jak się wydaje, jesteśmy dopiero w połowie ewolucji kosmosu. Inteligentne stworzenia, ludzie czy ktoś inny, mają więc jeszcze czas na przeorganizowanie Wszechświata. Może takie właśnie mamy zadanie. W każdym razie warto się nad tym zastanowić.
W książkach wielokrotnie wspomina Pan też o bogu. Jaki jest ten Pański bóg?
O tym też wiele więcej nie zdołam powiedzieć, ale jasne wydaje mi się, że świat jest pełen tajemnic, i to, co zrozumieliśmy, stanowi zaledwie niewielką jego część. Bóg jest więc po prostu innym słowem na nazwanie tajemnicy. To nienowy pomysł. Ludzie robią to od tysięcy lat. Bóg jest tym, o czym nie możesz mówić. To chyba byłby z grubsza mój punkt widzenia – uświadomienie sobie, że jesteśmy tak daleko od pełnego zrozumienia Wszechświata, jak mrówka od pojęcia tabliczki mnożenia. Między tym, co wiemy, a tym, co się naprawdę dzieje, jest ogromna luka. Wypada więc zachować pokorę. Moja religia przypomina jakiś rodzaj hinduizmu. Nie trzeba w nic wierzyć. Wystarczy przyznać, że jest multum rzeczy, których nie rozumiemy. Nie wyobrażać sobie, że dostrzegamy całą opowieść. To szczególnie prawdziwe dla nauki. Idea, że wyjaśni ona wszystko, wydaje mi się absurdem. Można więc powiedzieć, że bóg jest tym, czego nie obejmuje nauka.

Freeman Dyson, urodzony w Wielkiej Brytanii w 1923 r., od lat żyjący w Ameryce, zawsze dla dobra ludzkości kwestionuje wszelkie ortodoksyjne opinie. Łączy wyrafinowany humor rodaków Szekspira z amerykańskim nieskrępowaniem konwenansami. Mawia, że lepiej się pomylić, niż być nijakim. W kontaktach osobistych pozostaje przy tym osobą nadzwyczajnie czarującą.
Choć sam siebie nie uważa za prawdziwego naukowca, lecz raczej człowieka od trudnych problemów, bez niego współczesna fizyka byłaby znacznie uboższa. Współtworzył, z Richardem Feynmanem, Julianem Schwingerem i Sin-Itiro Tomonagą, kwantową elektrodynamikę. Z wielkim powodzeniem zajmował się fizyką ciała stałego i fizyką matematyczną. Obdarzony niespokojnym duchem Dyson kiepsko przystawał do klasycznego obrazu uczonego i prawdopodobnie dlatego nie otrzymał Nagrody Nobla, mimo że w pełni na nią zasługuje. (Otrzymał za to medale Lorentza i Maxa Plancka, nagrody Enrico Fermiego i Templetona). – W moim życiu najważniejsze są trzy sprawy: rodzina, przyjaciele i praca. Nauka jest dla mnie raczej fachem wyuczonym, bo przypadkiem okazałem się w tym dobry. To rodzaj hobby – mówi Dyson, ojciec sześciorga dzieci.


Dyson nie tylko obserwował, ale i wpływał na przebieg historii XX w. Kiedy wybuchła II wojna światowa, trafił do RAF Bomber Command, któremu podlegały dywizjony bombowe Królewskich Sił Lotniczych. Była to, jak zapisał, „wielka organizacja zajmująca się paleniem miast i zabijaniem ludzi”. Zdając sobie sprawę z tragizmu sytuacji, Dyson obliczał, jak zrzucać bomby na niemieckie miasta, wśród nich Berlin i Drezno, by spowodowały maksymalne zniszczenia. Wspomnienia z tego okresu zawarł w książce „Disturbing the Universe”, niemal równie przejmującej jak pisana ze zgoła innej perspektywy „Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta. Brał czynny udział w działaniach na rzecz rozbrojenia. Jest członkiem na wpół mitycznego panelu doradczego JASON, którego członkowie podpowiadali rządowi USA odpowiedzi na pytania związane z nauką, obronnością czy zdrowiem publicznym. Był przeciwnikiem wojny w Wietnamie, wojny w Zatoce, inwazji na Irak.
Na przełomie lat 50. i 60. brał udział w projekcie Orion, zakładającym użycie ładunków jądrowych do napędzania statków kosmicznych. To on spopularyzował pomysł gigantycznych sfer (zwanych potem sferami Dysona) otaczających gwiazdy. Dostatecznie zaawansowane technicznie cywilizacje mogłyby (w teorii) konstruować takie obiekty, czerpać energię z gwiazd i sukcesywnie kolonizować kosmos. Szukajmy we Wszechświecie śladów istnienia podobnych sfer (promieniowania podczerwonego), a znajdziemy obcych – zachęcał Dyson w 1959 r. Pisał o modyfikowanych genetycznie drzewach, którymi można by obsadzać komety i zamieniać je w obiekty zdatne do zaludnienia. 88-letni Dyson nie przestaje intrygować, a niektórych irytować. Klimat się ociepla, przyznaje Dyson, ale poza tym wiemy naprawdę niewiele. Mamy poważniejsze problemy – głód, bieda, choroby – do rozwiązania w pierwszej kolejności.
Fizyka spotykamy w Institute for Advanced Study w Princeton, niewielkim, elitarnym ośrodku rozmyślań, w którym uczeni nie muszą sobie zawracać głowy wykładami. Pracowali tu Albert Einstein, Kurt Gödel, John von Neumann, Paul Dirac, Erwin Panofsky, Hermann Weyl i inni.

20 marca 2011

Internetowe perełki

Pierwsza z perełek towarzyszy mi od kilku lat. Szukam często muzyki free w sieci. Ale nie popy hip-hopy (choć nie potępiam za żaden styl muzyczny). Interesuje mnie poza jazzem muzyka klasyczna: i mam http://www.classiccat.net/ Strona jest świetna. Zawiera dobry aparat do szukania i mnóstwo ciekawych odnośników, na których się opiera darmowe ściąganie utworów. To trzeba zobaczyć samemu.



Druga perła wpadła mi dziś kiedy szukałem czegoś o Kamienicy pod Murzynami w Krakowie (de facto z powodu edukującego mnie Gałczyńskiego). A to blog o architekturze... http://pavimentum.blogspot.com/ Mam nadzieję, że Autorka wytrwa długo, bo pisze ciekawie i robi świetne zdjęcia.



Obie perły przypominają mi, że ględzenie teoretyczne ma swoje miejsce, lecz nie ma jak POSŁUCHAĆ (muzyki) albo ZOBACZYĆ (płytki).

PS. Przecież na słuchaniu i patrzeniu się nie kończy...

17 marca 2011

Serce rośnie - Filharmonia Bałtycka etc.

W tym tygodniu słucham uważnie poranków w radiowej 2 i... odkrycie! Osoba Pana Kai Baumanna:

"Dyrygent niemiecki, związany z polską sceną muzyczną. Od 2008 r. Dyrektor artystyczny Filharmonii Bałtyckiej. Bumann urodził się w Berlinie i jest absolwentem wydziału dyrygentury tamtejszej Hochschule der Kuenste. W swojej karierze pracował m.in., jako akompaniator w klasach wokalnych tej uczelni. W 1997 r. Bumann zajął stanowisko dyrektora artystycznego Opery Krakowskiej, tam był również pierwszy dyrygentem. Od 2004 r. Jest stałym dyrygentem Warszawskiej Opery Kameralnej. W 2007 r. Zadebiutował w Operze Narodowej dyrygując „Don Giovannim” Mozarta." - cytat za http://www.trojmiasto.pl

Inne ujęcie życiorysu Baumanna:
"Od września 2008 roku pełni funkcję dyrektora artystycznego Polskiej Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina w Gdańsku. Dyrygent niemiecki, przez wiele lat blisko związany z polską sceną muzyczną. Urodził się w Berlinie. Jest absolwentem wydziału dyrygentury tamtejszej Hochschule der Künste. W latach 1986 - 1992 roku współpracował na stałe jako dyrygent z wieloma teatrami operowymi w Niemczech, gdzie kierował muzycznymi premierami m.in. takich oper, jak: „Lady Macbeth mceńskiego powiatu” Szostakowicza, „Salome” Straussa i „Lulu” Berga, jak również operami od Mozarta po Verdiego.
Po zdobyciu II nagrody na Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim w Genewie w roku 1994 rozpoczął trwającą do dziś współpracę z najważniejszymi ośrodkami muzycznymi w Polsce. W 1996 r. został pierwszym gościnnym dyrygentem Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku (cykl koncertów Beethovena, „Pasja wg św. Łukasza” Pendereckiego), a także pierwszym dyrygentem w Staatstheater w Wiesbaden, gdzie prowadził m.in. opery taki jak „Czarodziejski flet” Mozarta, „Cyrulik sewilski” Rossiniego, „Tosca” Pucciniego i „Aida” Verdiego.
W 1997 r. objął dyrekcję artystyczną Opery Krakowskiej, stając się również jej pierwszym dyrygentem. Z zespołem operowym przygotował premiery m.in. „Czarodziejskiego fletu” i „Don Giovanniego” Mozarta, „Balu maskowego” Verdiego oraz „Czarnej maski” Pendereckiego.
W tym samym roku objął stanowisko głównego dyrygenta Swiss Youth Symphony Orchestra. W latach 1998-2003 gościł regularnie na scenie berlińskiej Deutsche Oper.
Od początku roku 2004 jest stałym dyrygentem Warszawskiej Opery Kameralnej. Współpracę z tą sceną rozpoczął przygotowując muzycznie premierę „Falstaffa” Verdiego (2003). Z zespołem odbył podróże do Francji, Hiszpanii i dwukrotnie do Japonii (2004, 2006). W Teatrze Wielkim-Operze Narodowej zadebiutował w lutym 2007 roku dyrygując operę Mozarta „Don Giovanni".- cytat za http://www.eok.com.pl/


Kilka minut jego rozmowy z prowadzącym - a jakże! - Marcinam Majchrowskim wystarczyło mi, żeby polubić tego człowieka i docenić jego rozumowanie. Mało tego. Wydaje mi się, że Panu Baumannowi chodzi o czyn i to konkretny. Rozmowa dotyczyła inicjatywy Polskiej Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina w Gdańsku na Rok Miłosza - nosi ona nazwę Wiek Miłosza. Ukazała się pozycja książkowa w Wydawnictwie słowo/obraz terytoria:

"Z okazji setnej rocznicy urodzin noblisty w ramach obchodzonego Roku Czesława Miłosza Polska Filharmonia Bałtycka zorganizowała cykl spotkań „Wiek Miłosza”, w którym współgrają muzyka i poezja. Bach, Vivaldi, Mozart i jazz towarzyszą odczytaniom Apokalipsy, Doliny Issy, Gdzie wschodzi słońce…, nadają dziełom poety nowe brzmienie i pobudzają do kolejnych interpretacji. Gdański festiwal to spotkania i rozmowy niezwykłych  postaci świata literatury, teatru i muzyki. Niezwykłe są także miejsca: sopocki cmentarz, na którym spoczywa matka poety, wrzeszczańska synagoga, gdańskie kościoły świętego Jana i Katarzyny, sale koncertowe Polskiej Filharmonii Bałtyckiej.
Wiek Miłosza jest pamiętnikiem tych spotkań."

To co sobie cenię ze słów Dyr. artystycznego Filharmonii Bałtyckiej to:

  1. połączenie słowa i muzyki w sensowną całość, albo raczej docenienie pięknego Słowa przy wspaniałej muzyce
  2. pokazanie roli Miłosza jako tłumacza (!) - kto czyta dziś Apokalipsę św. Jana?
  3. podkreślenie roli  żywej PAMIĘCI - jako tej, która po nas zostaje (muszę znaleźć te słowa Miłosza z Jego Abecadła
  4. konkrety: samotny grób Matki Miłosza oraz: jakoś nie bardzo widać Miłosza w naszych polskich notabene księgarniach...

10 marca 2011

Książki ze starej biblioteki

PS. do posta Notatka z Rejsu: Nie walcz! muszę dopisać, bo doczytałem i dosłuchałem się w Polskim Radiu 2: przecież dzień kobiet - choć wywodzący się de facto z kręgów socjalistycznych - zrodził się w USA i to 100 lat temu. Myślę jednak sobie, że skojarzenia goździkowe nie są złe czy niesłuszne. Takie mam, bo takie pamiętam.


moje zdjęcia z 2010 roku - teraz jest lepiej :)


Ale chciałem o innej rzeczy. Moja kochana biblioteka (w zasadzie biblioteki :) zostaje zamknięta. I cieszy mnie to, ponieważ już stoi nowa: duża nowoczesna podobno, doposażona, pachnąca i otwarta od czerwca też podobno. Więc książeczki do teczki. Poczekamy poczytamy. Z pewnością to samo poczytamy, lecz w innych murach. Aaa ostatnio wpadło mi do ręki - co z przykrością już muszę oddać - np.:
  • Debussy - Georges Gourget (1978)
  • Śmierć w starych dekoracjach - Tadeusz Różewicz (1980)
  • 500 zagadek muzycznych - Janusz Ekiert (1966)
  • Liryka 1926 - 1953, K.I. Gałczyński - wybór: Artur Międzyrzecki (1973)
  • Wybór poezji, K.I. Gałczyński - opracowała Marta Wyka, Biblioteka Narodowa (1982)
  • Dzieła Proza t.4, K.I. Gałczyński - red. Kira Gałczyńska i Barbara Kowalska, Czytelnik (1979)
  • Wiersze wybrane, Julian Tuwim - opracował Michał Głowiński, Biblioteka Narodowa (1964)
  • Poezje, Artur Międzyrzecki - wybór: Autor z przedmową J.M. Rymkiewicza (1980)
  • Metafizyczna pauza, Czesław Miłosz - wybór Joanna Gromek, Znak (1995)

8 marca 2011

Notatka z Rejsu: Nie walcz!

Musiałem znów zobaczyć Rejs - polski film Marka Piwowskiego z 1070 roku. Chyba znam na pamięć dialogi i wiele scen. Absurd, groteska, humor - oto niektóre klucze do "podkładania sobie treści" pod rozumienie Rejsu. Ale w końcu de gustibus non disputandum. Dziś zwróciłem od razu uwagę na słowa z megafonu (co to za słowo w ogóle? mega+fon) w czołówce:


Obywatelu... czarna flaga w dniu dzisiejszym oznacza całkowity zakaz kąpieli. Na wypadek nagłego skurczu... stosuj przepisy... pierwszej pomocy... Nie walcz z prądem... zachowaj siły i spokój... staraj się utrzymać na powierzchni. Zawiadom ratownika... oznaczonego czepkiem z literą "B".
Nie kąp się na plaży niestrzeżonej... nikt nie zauważy Twojego utonięcia... Uwaga uwaga... woda to żywioł niebezpieczny...

Proroctwo mieści się dla mnie we fragmencie: Nie walcz z prądem... zachowaj siły i spokój... staraj się utrzymać na powierzchni. Peerelowska rzeczywistość od ponad 30 lat dawała obywatelom właśnie takie nastawienie. Nie walcz! A pewnie w tym tkwi istota oporu, niedania się władzy. Tak się uprzeć jakby się nie opierało. Z resztą co ja wiem o zabijaniu - ups - o socjalizmie i władzy?
Zapomniałem podać prawie genezę tej notatki z Rejsu: 8. marca dzień kobiet (bez "gwoździka") - spadek po komunie, lecz jakże miły :)

7 marca 2011

Sto lat Panie Kisielu!

No tak, bo setka to dziś - więc chodzi o życzenia na kolejne sto lat. Zleciało jak z bicza Panie Stefanie, co? Chętnie bym z Panem usiadł przy dobrym piwie i oczywiście dobrej muzyce. Wolałbym jednak słuchać, bo nie wiem czy warto się kłócić. Dobry rozmówca to przecież taki co nie kiwa ciągle głową jak ksiądz w konfesjonale albo student na wykładzie. Ja bym się uśmiechał bez politowania i nie zawsze ze zrozumieniem. Kiedy ostatnio czytałem Pana zbiór felietonów w Tygodniku Powszechnym (sporo tego jest) oraz Dziennik - tomisko opasłe i tłuste jeszcze stoi przede mną do lektury - nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gadam z kimś serdecznym, ciepłym, jowialnym intelektualistą i przede wszystkim z Kimś żywym. Dziś przypominam sobie Pana trafne uwagi ożyciu, polityce, kulturze, muzyce nawet warszawskiej gastronomii lat 60. etc. zwłaszcza gdy w Dwójce słyszę Pańskiego syna Wacława. A ostatnio dużo o Panu - muzyka i publicystyka, zdjęcia i socjalistyczne spięcia słowem miód, czyli łzy się w oku kręcą... A niżej Pana kilka wypisów z Dziennika z czerwca 1968 roku:


Sobota i niedziela to punkt szczytowy czytania gazet — w ramach ulubionej akcji autodrażnienia się. Gazety piszą nieprawdę, ale tak daleko posuniętą i wkorzenioną, że aby udowodnić nieprawdziwość jednego krótkiego zdania, trzeba by takich zdań powiedzieć dziesięć - a któż by tego chciał słuchać. „Udowodnij, żeś nie wielbłąd" — taki dowód musi być długi, podczas gdy twierdzenie „jesteś wielbłąd" brzmi krótko i jasno.


Partia stawia na posłusznych debilów - temu również służyć będzie pauperyzacja wyższych studiów humanistycznych - tyle tylko nauczyli się z marcowego buntu młodzieży. A swoją drogą nowy bunt przyjdzie, z kolei zrobią go młodzi inżynierowie, bo niby jak długo ludźmi wykształconymi rządzić mają partyjni krętacze? Choć może i tak zostanie jak kawale: — Wiesz co, Maniek, będzie bardzo źle! — Co znaczy źle, wojna będzie? - Nie! - Niemcy przyjdą? - Nie! - Koniec świata? - Nie! - Więc co?! - Będzie to, co jest!
A znowu wylewanie i kopanie wszystkich pospołu, bez względu na zasługi czy brak zasług dla partii, przypomina mi inny stary kawał. W więzieniu siedzi trzech facetów.
- Za co pan siedzi? — pytają jednego.
- Za Gomułkę.
- Jak to?
- Bo powiedziałem, że Gomułka to zdrajca i moskiewski agent.
 - A kiedy pan to powiedział?
- W 1945.
- A pan za co siedzi? - pytają drugiego.
- Też za Gomułkę.
- Jak to?
- Bo powiedziałem, że Gomułka to dobry Polak i wielki patriota.
- A kiedy pan to powiedział?
- W 1950.
- A pan za co siedzi? — pytają trzeciego.
- A ja właśnie jestem Gomułka.


Dominik Horodyński pisze w „Kulturze" korespondencję z Włoch. Nic mu się tam oczywiście nie podoba - a tak się palił do wyjazdu. Przypomina mi się kawał.
—Jak to, ty, komunista, mieszkasz w Wiedniu?!
— Tak, bo chcę zobaczyć, jak kapitalizm umiera.
— No i co?
— Piękna śmierć.

6 marca 2011

Gałczyński i Bruksela - ciąg dalszy

Czytałem dziś nieco o twórczości i życiu Gałczyńskiego i znalazłem taki wiersz, który związany jest z Brukselą i kawiarnią na ulicy Meyerbeer:


RUE MEYERBEER

Dużo tu jest tramwajów,
ale mniej niż gołębi…
Siądzie człowiek w pokoju,
zamyśli się, zasępi:

Np. w tej dziewczynie
siedzisz jak nuta w nucie;
ale może przeminie?
przyjdzie diabeł, przewróci?

Czy ja wiem? Byle dalej.
W sztuce jest wszystko mierzwa:
I słońce, które pali,
i studnia, co orzeźwia.

Ale rąk, rąk mi szkoda,
bo tak można pod rękę
przez Brukselę w niedzielę
taką dużą panienkę!

A jak w domu atrament
postawi ci przed nosem,
tulipany i jabłka
takie proste i bose,

jak i ona, kochana,
najlepsza, kiedy bosa,
i najprostsza, najmilsza,
bardziej pszczoła niż osa;

ale osa tak samo,
bo złocista w owocach,
a potem senna rano —
bo świecąca po nocach…

Wróżko, stawiaj mi karty,
na lewą stronę przełóż!
Lecz najlepsi wróżbici
Horacy i Mateusz…

Pewnie: miło w Brukseli,
i gwałtownie, i sennie:
z wierzchu woda srebrzysta,
na dnie ciemne cierpienie.

Na dnie ciemne cierpienie,
jeszcze głębiej sumienie,
ale z góry dmie wiatr
przez liście i promienie.

1946

Poeta po II wojnie światowej dużo podróżował. Zwiedził Francję, Belgię i Holandię. Myślę sobie, że owa wróżka czy wróżbici - Horacy i Mateusz - przydaliby się rodzinie poszukującej pracy i stałego miejsca (córka Kira ma 10 lat). Po pewnych wahaniach postanowił powrócić do kraju (22 marca 1946 r.) i zamieszkał z rodziną w krakowskim Domu Literatów na Krupniczej 22.

5 marca 2011

Siedzę w pubie...

No nie, tylko wróciłem z pierwszej projekcji filmu w 3D (Miś Yogi), na która wziąłem po raz 1. mojego 4,5-letniego syna (wiem że pisownia liczb inna ale jak to ująć?). Oboje z żoną stwierdziliśmy jednoznacznie:
  • malec jest za mały na taki format, wystarczy na razie animowana zwykła wersja bajki,
  • ten film to słabizna -delikatnie mówiąc.
A ja dodałem, że to 3D to jednak - jak słyszałem od krytyka filmowego - boczna i raczej ślepa uliczka. Mnie trzeci wymiar nie jest potrzebny. Raczej przeszkadza nawet. I to też uteatralnienie filmu wcale nie konieczne. Ale wieczór raczej się udał dzięki pysznej jajecznicy... Aaa zapomniałem o Panu Gaffczyńskim. Żadne gafy jednakowoż. Chodzi o wiersz, który czytałem na nocnej zmianie:


Café-bar "Ocean"

I
W Brukseli, w złej dzielnicy
jest kawiarnia Ocean,
sami wykolejeńcy
przychodzą tu na żer.

Barman ma gębę trupią,
żona życie złamane,
wykolejeńcy łupią
w karty zasmarowane:
- Merde.
- Pardon?
- Coeur.

Pod sufit z aniołkami
fruwają niedopałki,
aniołki pozłacane?
pozłacane, kochanie -
o, jeden w dymie znikł.

Anegdoty plugawe,
mdłe koszałki-opalki;
żłopią piwo i kawę:
- Merda.
- Pardon?
- Pique.

Gazowe lampy płoną.
Wariat stoi przy ścianie.
Już niejeden zatonął
w tym płytkim Oceanie.

II
Tu dostaniesz rękopis
Mozarta i dynamit. Zapszczykulski handluje
kawą i dolarami.

(Pięcioro dzieci z Włoszką.
Wioch pod tramwajem zginął).
Spójrz: tam siedzi, na boczku,
gra z Murzynem w domino.

III
O Boże, co tu dziewczyn!
więcej niż gwiazd za chmurą.
Durny telefon trzeszczy.
Barman patrzy ponuro,

jak pochylają one,
po dwie, po trzy, po cztery,
swe paznokcie czerwone
nad kuflami z porterem;

jak coś szepcą rzęsami,
kolanami, powieką.
Są takie z kolczykami
i takie bez kolczyków;

takie jak nów księżyca
i takie jak cień ptaka,
i takie jak szubienica,
i jak muzyka Bacha;

jeszcze inne - jak liście,
jak drzewa i szum drzew
i takie... a, rzeczywiście:
- Merde.
- Pardon?
- Trèfle.

IV
Zimą tu się nie błąkaj,
stracisz wszelką nadzieję.
Wiatr świszczę jak idiota
w ulicy Meyerbeer.

Zapszczykulski biedaczek
wiersze pisze i plącze:
chciałby opisać różę;
robi kleksy na głowie;
cywilizacja w górze
płynie jak torpedowiec
nad przeklętą kawiarnią Ocean,
nad utraconą wiarą,
nad nadzieją, co zatonęła.
- Pan wychodzi?
- Przepraszam.
- Karo.

Konstanty Ildefons Gałczyński
1946

Wspaniały wiersz w swej atmosferze brukselskiej knajpy - o pardon! - "kawiarni". Czuję dym papierosowy i widzę zatłuszczone karty co świecą się przez kieliszki. Telefon dzwoni, dziewczyny rozmawiają brzdękając paznokciami o szkło, handel czym się da. Muzyka Bacha i rękopis Mozarta. Dobre! I jeszcze aniołki na suficie podobno złocone. Oraz perełka:
(...)
cywilizacja w górze
płynie jak torpedowiec
nad przeklętą kawiarnią Ocean,
nad utraconą wiarą,
nad nadzieją, co zatonęła.


Takich miejsc musi być nie tylko w Brukseli sporo. Czy była taka kawiarnia "Ocean" i ulica Meyerbeer? Jest: Rue Meyerbeer/Meyerbeerstraat w Brukseli w dzielnicy Anderlecht - ma 500 m. Do morza jest około 120 km, choć klimat poczuć już można w Antwerpii po ok. 50 km.  Nieistotne. Pan wychodzi?

4 marca 2011

Małe podsumownie muzyczne

Minęło już 4 lata odkąd regularnie słucham radiowej Dwójki i nie tylko... W zasadzie to dzięki tej stacji wyrabiam sobie muzyczny gust i nie tylko. To nie żadna kompletna lista kompozytorów (bo jest tam przecież np. Meyer), lecz lista całkiem osobista.

Oto więc mała summa co w duszy zagrało przez elektronikę:
jazz
Tomasz Stańko,
E.S.T.,
Leszek Możdżer,
Lars Danielsson,

oraz trochę wstecz:
klasyka i współczesność
Fryderyk Chopin,
Marcelle Meyer,
Grażyna Bacewicz,
Górecki,
Szostakowicz,
Bela Bartok.

Na żywo i koncertowo:
Ivo Pogorelic (Koncert f-moll Chopina w Bielsku-Białej),
Mahler (III Symfonia, na miejscu),
Fryderyk Chopin (Pieśni tamże),
Górecki i Knapik (w Bielsku - a ten pierwszy po miesiącu zmarł... RIP).