31 października 2012

Oto mój pan

Zmieniłem trasę wokół środkowego stawu. Latem wygoniły mnie stąd szerszenie. Czego tu broniły? Może tej ciszy nad północnym brzegiem? Może gęstych krzaków jeżyn? Domu. Łagodna linia wody zapraszała na chwilę choć, by przysiąść się do drobnych fal. Wstałem kuszony pytaniem: co jest dalej? Gąszcz rósł, ale ścieżka zdawała się pewna. Nagle skręcała. Szum wody opuszczającej blok sztucznej śluzy. Coraz więcej młodych drzew. Wynurzył się raptem. Spokojny, niewzruszony stał tam od lat. Niepotrzebny. Nikt nie pamiętał, po co go stworzono. Pan gęstwiny. Cichy w szumie wód. Oczekiwał mnie. Podszedłem, a on nie ustępował. Nie śmiałem go dotknąć. Wycofując się obiecałem, że kiedyś wrócę. W śniegu czy w deszczu będzie wyglądał jeszcze dostojniej... mój pan.



Bruno Schulz

PAN

W kącie między tylnymi ścianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylną ścianę kurnika - głucha zatoka, poza którą nie było już wyjścia.

Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie głową w ślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę tego świata.

Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej, śmierdzącej wody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie wysychająca - jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w świat. Ale rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zaporę, aż rozluźniła jedną z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliśmy reszty i wyważyli, wysunęli ciężką omszałą deskę z osady. Tak zrobiliśmy wyłom, otworzyliśmy okno na słońce. Stanąwszy nogą na desce, rzuconej jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i rozległy świat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą; łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kiśćmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im srebrzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę.

Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podścielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń. Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźnie pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji, panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedźmy, rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły.

Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiś, wyrodny czas, w nieznaną dymensję, w obłęd.

O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oślepiająco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących się w słońcu.

Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc się pogrążyć w to głuche zapadlisko.

Wtedy nagle ujrzałem go.

Zanurzony po pachy w łopuchach, kucał przede mną.

Widziałem jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z jakimś ogromnym brzemieniem.

Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który mnie ujął jakby w kleszcze.

Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia. Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo dziką rozkoszą natchnienia.

I nagle z tych rysów, naciągniętych do pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim, wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem śmiechu.

Do głębi wstrząśnięty, widziałem, jak hucząc śmiechem z potężnych piersi, dźwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w popłochu do swych ojczystych kniei.

***
Tekst za: http://literat.ug.edu.pl/shulz/.
Foto własne (wrzesień - październik 2012).

30 października 2012

Wojny

Plączę się po tegorocznym  pokojowym Noblu dla UE. Za bardzo pamiętam wojnę w Bośni i Hercegowinie. Może, usłyszę, że tyle udało się jej (Unii) zrobić; że mogło być znacznie gorzej; że - co gdzieś już słyszałem - od wielu wielu lat UE, to najlepsze co mogło przytrafić się naszej starej Europie... Dobra. Coś z tych argumentów trafia do mnie. Ale nie mogę zapomnieć o Sarajewie...

Natknąłem się na ciekawą wystawę w naszym OCK-u: "Od 11 do 30 października 2012 roku w galerii "Tyle światów" Oświęcimskiego Centrum Kultury prezentowana będzie pokonkursowa wystawa XVI Międzynarodowego Salonu Karykatury Antywojennej z Kragujevaca w Serbii. XVI Salon Karykatury Antywojennej w Kragujevac odbył się w 2011 roku. W konkursie wzięło udział 186 autorów z 46 krajów, którzy przesłali 403 prace. To biennale, odbywające się od 1981 roku, zostało zainicjowane dla upamiętnienie mordu, jakiego w czasie II wojny światowej - 21 października 1941 roku - dopuścili się niemieccy żołnierze, którzy wymordowali około 3 tysięcy cywilów, w tym dzieci - mieszkańców serbskiego Kragujevaca i okolic. "XVI Wystawa Karykatury Antywojennej" jest jedną z inicjatyw Międzynarodowego Stowarzyszenia Miast Orędowników Pokoju. Przed Oświęcimiem była ona prezentowana w Wieluniu i Płońsku."

Zrobiłem - pewnie nielegalnie - zdjęcie jednej pracy, która mnie poruszyła. Dane autora karykatury na foto obok. Bez komentarzy.


Film na YT o wystawie: http://youtu.be/i4BGBZTM8aw.

PS Przebarwienia od świateł i cienie (w tym autora foto) zanieczyszczają obraz. No cóż był za szybą.

29 października 2012

Tłusty tydzień

Oj tłusty, że wątroba siada, bez ironii, bez przesady i bez zadęcia. Bo:

  • primo - Mój ukochany mistrz Gałczyński w MDSM-ie + pianino jazzowe = miód i orzeszki.
  • secundo - Polak Sarbiewski po łacinie w Oświęcimiu i to w Galerii Książki... Nic dodać: http://staropolska.pl/barok/opracowania/Sarbiewski_02.html.
  • tertio - Sam we własnej swoistej swojskiej jak zawsze osobie Stasiuk imienia Andrzej!!!
  • quarto - Sobotni chłodny ciemny wieczór z Różewiczem w OCK-u.
Owszem, poza łacinnikiem, zaliczyłem imprezy z satysfakcją i niestety, poza Stasiukiem, troszkę z rozczarowaniem. Chyba dojrzewam kulturowo i oceniam. Bo:

Gałczyński - było miło, z łezką i humorem i gombrowiczowską "burzą braw" co minut 10; potem były ciastka i kawa, ale w kuluarach już nie stawiam stopy - więc oblizawszy się smakiem, poszedłem zamyślony do roweru, bo też rowerem mnie tu do MDSM-u przywiewa. Czyli jednak nieco smutku, mistrzu Ildefonsie: ludzie raczej chcieli oka mokrego, zębów w uśmiechu, bo czas zimny i jesień przyszła... A ja liczyłem - z racji przecież 45. edycji Krakowskiego Salonu Poetyckiego!!! (Chryste panie i panowie!) w naszym grodzie nad Sołą - na nieco (tylko nieco) więcej, nieco poważniej, nieco ambitniej. A tu frytki. Strasna zaba, jakieś konie, oczywiście te zaczarowane także wylazły, i mało myśli, mało głębi, a mnie to gnębi i już. Wracam do Ciebie Mistrzu Konstanty i czytam sam. A co?!

Różewicz - wałkuje go w zaciszu domu i stawów oświęcimskich i wiem, że łatwo to nie jest i nie będzie, bo pisze nasz Wielki Poeta (BEZ IRONII) ciągle i chwała mu za to! Więc poszedłem z synem (po kilkunastu nad nim uwagach jak się zachować ma, bo sala nieduża, ludzi niedużo i żeby mi wstydu nie narobił, bo mnie znają a impreza za free więc pilnować się trza i kropka a długo nie potrwa i usłyszeć coś ciekawego można i w ogóle kultura Słowacki duch narodowy magia świateł kameralistyka wyższa półka etc.) i 35 minut z bicza trzasło, a potem do galerii obrazów i zdjęć pokonkursowych równie ciekawych jak sam Pan Tadeusz na serio. Szkoda tylko, że młodzież recytowała z taką pasją, z takim zawzięciem, z taką powagą i patosem. O tak patos. Za dużo ciemności jak dla mnie. Za mało prostoty rózewiczowskiej, za mało jasności sensu, który jest u Różewicza. Och a miało być super. W sumie niewiele brakło. Daję szansę grupie Infifnitas jako się zowie w miejscowym remontowanym OCK-u.



Stasiuk - na deser a jakże. Było fantastycznie, bo inaczej nie mogło by być. On swój chłop, choć i stylizacja literacko-autorsko-piarowska musiała być. Ala jaka?! Na poziomie. http://mbp-oswiecim.pl/nowa-bibliotek/ Palce lizać fajna rozmowa w dwa ognie, pośrodku Pisarz, na bokach profesorzy. Kilka pytań z sali i opowieści Pana Andrzeja... A to o sikaniu na tablice honorowe pisarzy (za Hrabalem), a to o owcach i starej suce (za Grochowem), o Rumunii i Chinach z Mongolią w tle i wyprawach ojczyźnianych... Miło do szpiku kości.


28 października 2012

"Literacki skalp"

No muszę się pochwalić pierwszym "skalpem" synowskim w szerokim świecie literatury. A brzmi on tak:
pierwsze "łupy" (lizak już "w środku")


Najwięcej witaminki
mają nasze dziewczynki.

Chłopcy też się starają -
marchewki, jabłka zjadają.

Uśmiechy więc mamy tęczowe.
A dlaczego? Bo zdrowe!

wystawka liderów literackich

Tekst poważny w treści, niesie istotne, z rozwojowego punktu widzenia, przesłanki dietetyczne oraz etyczne. Nie stroni od aluzji do piosenki i natury nieożywionej. To swoisty popis znajomości kuchni polskiej a także realiów środowiskowych (vide słowo - przedszkoli oświęcimskich scientia occulta - "tęczowe"). Poza tym dość precyzyjny podział na strofy i tę samą liczbę wersów z charakterystycznym rymem AA - starożytny dystych (!). Ów epigramat okolicznościowy, powstały przy udziale tu piszącego, zasilił grono zwycięzców konkursu potocznie nazwanego "marchewkowym", a oficjalnie konkursu „Witaminkowe rymy” w naszym przedszkolu, jak już wyżej nadmieniłem. Sowita nagroda za III miejsce

(O niedoceniony!
talencie młodociany,
czekaj na swój czas,
jak białe bociany,
by nauka rymów nie poszła w las
i drzew korony.)

to znaczy misiek, lizak i dyplom oczywiście, ukoiła nasze łzy i zarazem zmobilizowała do dalszej pracy tfu-rczej na przyszłość chmurną i durną.

PS Tu muszę niezgodzić się z kwalifikacją tzw. etykiety na końcu tego pożal się boże posta, gdyż protestuję przeciw słowu "chyba" i postuluję zmianę na "arcy!".

22 października 2012

Tata vs Syn

Nieco dla szpasu - choć partia była w sumie poważna, bo skończyć się źle nie mogła - spróbowaliśmy, ostatniego dnia września AD 2012, swe wątłe siły szachowe w rozgrywce, skoro (po nielicznych "lekcjach ruchów bierek" w domu i bibliotece) już całość opanowana: ad rem Panny i Mężatki, Kawalerzy i Mężowie!
Podpowiedzi wszakże mile widziane były. I gra toczyła się wartko i od klasycznych reguł nie stroniła w debiucie. Pionka uszczknąć udało mi się, lecz to żadna jest przewaga, bo na Damę Czarną zasadziwszy się... w pułapkę synaczka (świadomie czy li nie, nie pora tu imaginować kwestyj) wpadłem niebogi. Więc swoją Damą na e4 staję, gdy (w wyobraźni oczywista) "SZECH!" od Gońca hetmańskiego słyszę. Pośpiesznie wycofawszy najprzedniejszą figurę na poprzednie pole d3, to samo od skoczka "SZECH!!" znów w uszach brzmi. Ooo niepodobna, zapaliłem się. To ja po Damę ruszyłem, a sam uciekać zmuszon jestem!? Dalejże szukać swobody. Znalazłem blisko na b1, z lekka w prawo na swego Monarchę zerkając. Ów jednakże Goniec parszywy "SZECH!!!" mi woła w faciatę bezczelnie. Uciekać na znane e4 musiałem w zaślepieniu. A ten psubrat Laufer jeden zaś tylko "SZECH" i "SZECH"... I z wielkich planów nici. Remisem przez repetycję potrójną przypieczętowawszy potyczkę, na soczek do kuchni pobieżeliśmy, bo nam garło wyschło od tego SZECHOWANIA.



20 października 2012

Dżuma w Auschwitz


Zdjęcie ze strony http://izrael.e-nowik.pl/?q=node/777,
z art. Piotra Nowika (brak podpisu fotoautora)
Wstyd przyznać, ale trzeba. Ze szkoły nie pamiętam, czy miałem Dżumę Camusa. Choć wiedziałem, że coś takiego jest i w ogóle, a w szczególe nic. Wziąłem się za audiobook (fuj, za książkę do słuchania) i wchłonąłem prawie 2 razy. Zrozumiałem trochę. Lecz bardziej zostałem poruszony, dobrze potrzepany w środku. To nie jest lektura - w jakimś sensie - dla nastolatków; to znaczy: to lektura znacznie przekraczająca myślenie i doświadczenia młodego wieku. Do mnie dotarło.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu tramwajów po wschodniej stronie Oranu. Piece krematoryjne, środki lokomocji, powszechna śmierć... to wszystko od razu przywołało mój Oświęcim. Nie! Raczej Auschwitz - tak należy myśleć i pisać konsekwentnie. Z resztą nie trzeba wiele. Wystarczy przeczytać taki fragment:

"Ciała wrzucano pośpiesznie do dołów. Jeszcze nie doleciały do dna, gdy łopaty wapna spadały na twarze i ziemia pokrywała je anonimowo w owych jamach, które drążono coraz głębiej. Jednakże nieco później wypadło szukać czego innego i posunąć się jeszcze dalej. Zarządzenie prefektury wywłaszczyło posiadaczy koncesji na wieczność, ekshumowane szczątki poszły do krematoryjnego pieca. Wkrótce zmarłych na dżumę trzeba było odwozić do krematorium. Ale teraz musiano użyć starego pieca do spopielania zwłok, który znajdował się we wschodniej stronie miasta, za bramami. Posterunek straży przesunięto dalej, a pewien urzędnik merostwa ułatwił znacznie zadanie władz, radząc użyć tramwajów, które dawniej obsługiwały skalną drogę nadmorską i stały teraz bezużyteczne. W tym celu przystosowano wnętrza wozów motorowych i przyczep, usuwając siedzenia; linia zawracała przy piecu, który w ten sposób stał się stacją krańcową.
Pod koniec lata, podobnie jak podczas deszczów jesiennych, co noc skalną drogą wspinały się dziwne orszaki tramwajów bez pasażerów, kołysząc się nad morzem. Mieszkańcy dowiedzieli się w końcu, co to jest. I mimo patroli broniących wejścia na drogę ludzie dość często przedostawali się na skały sterczące nad falami i gdy przejeżdżały tramwaje, rzucali kwiaty do środka. Słychać było wówczas, jak tramwaje poskrzypują w letniej nocy, dźwigając ładunek kwiatów i trupów."

13 października 2012

Gombroelity


Siedzę w szatni. Jest 5:50, sobota jesienna, bez deszczu jeszcze, ciepło i ciemno. Polski październik. Obok w teczce mokry ręcznik zdradzający użycie i zakopana głębiej znoszona bielizna osobista. To już po ostatniej nocnej zmianie. Zwyczajny gwar robotników. Krzątanina, by wyjść wreszcie z fabryki. Przede mną Dziennik Gombrowicza.

Łączcie się grzyby!
(foto znad stawów, 10-10-2012)
Siedzę uderzony jego szczerością. Czy to faktycznie „szczerość”? Nie umiem ciągle myśleć na metapoziomie. Biorę jego „tak” za „tak”. Pisze o arystokracji. Gombrowicz nie ceni jej. Kpi z niej, jak chyba z wszystkiego. Totalne aktorstwo. A jednak on, Pan Witold, nie może się zaprzeć sfer. Należy do elity całą gębą. On – pisarz – jest jakby jej duszą. Z resztą ona go potrzebuje i usilnie chce. Słucha (udaje?) i znosi jego dziwactwa. Nie wierzy mu, biorąc za artystyczne wymysły: sens słów i zachowanie. Gombrowicz tymczasem dobitnie wyznaje, że walka z arystokracją – jej manierami, unoszeniem się, francuską przyprawą do wszystkiego, jej światem pozy, poza którym przecież innego być nie może, nieprawdaż? – to walka z mitem. Wszelkie zaprzeczanie udowadniałoby tezę zaprzeczoną. Logika nie działa. Działa udawanie, nibyakceptacja, wspólne klękanie, rozsadzanie od środka. W końcu cała sztuka i arystokracja to herbarz.

W autobusie – nie – wcześniej, przypomniał mi się ktoś inny mocno zaangażowany w ruch do elity. Biedny Wokulski. Plebejusz w zalotach, świetnie podsumowany przez Rzeckiego:
Dziwne było jego pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego przyszedłem. Hopfera ucałował, a następnie zeszedł do piwnicy uściskać Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka minut. Siedząc na krześle w jadalnym pokoju słyszałem jakiś hałas, śmiechy chłopców i gości, alem nie podejrzywał figla.
Naraz (otwór prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę, że z piwnicy wydobywa się para czerwonych rąk. Ręce te opierają się o podłogę i tuż za nimi ukazuje się głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
- Aha! - zawołał jeden stołownik - widzisz, jak trudno bez schodów wyjść z piwnicy? A tobie zachciewa się od razu skoczyć ze sklepu do uniwersytetu!... Wyjdźże, kiedyś taki mądry... Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił się za krawędź otworu i wydźwignął się do połowy ciała. Myślałem, że mu krew tryśnie z policzków.
- Jak on się wydobywa... Pysznie się wydobywa!... - zawołał drugi stołownik.
I się wydobył ku arystokracji. Zdradzały go niestety przed Izabelką czerwone ręce handlarza, kupca, dorobkiewicza…

A może warto się piąć? Aby pomagać ubogim, szerzyć oświatę, tworzyć miejsca pracy, szpitale i szkoły. Ha, ha ha! I, aby jeszcze zbłąkane dusze, ubogacały święte łono kościoła nawróceniem swoim, kornie służąc potem przed ołtarzem kochanej ojczyzny. (oklaski). Nikogo nie będę leczyć z idealizmu. Czemu? Bo sam się wyleczyłem. Nie wierzę we wspinanie do arystokracji „dla słusznych celów”. Choć owszem – Pani Bovary może nieco pomóc – dla etykiety (dla etykiety!), dla salonów pachnących, dla bycia obsługiwanym, dla pełnego brzucha, dla samozadowolenia wywołanego miłym łechtaniem w środku, dla bycia rozpoznawanym w środowisku, dla bycia znanym z tego że jest się znanym, oglądanym, omawianym, likowanym (na fb oczywiście) etc. Nie wierzę w elitę. W to ich współ-szczekanie i współ-onanizowanie współ-nadętymi słowami wierzę. Nie. To akurat słyszę i widzę tu i tam. Współ-popis dla współ-uczucia  wspólnoty ducha arystokratycznego. Dostaję mdłości, gdy słyszę wykwintne argumenty, dobrane umiejętnie dyskretne pochwały, wrażliwe aluzje, oczywiście kierowane do świata brudnej polityki lub czystej sztuki, och! Sztuki czyli literatury i malarstwa (tak prościej). Uruchomienie AK-47 nic nie da. Dalej będą się przechadzać, salonować, uśmiechać (ważne).

Tak, Gombrowiczu, miałeś rację. Ten cholerny mit musi trwać. Żywi się samym sobą, jest wszystkożerny, kompatybilny do czasów i płodny.

Widzę swoje czerwone po pracy ręce i wiem: na diabła przez lata latałem, mierzyłem w niebo i wyżej, by nieść maluczkim nadzieję. Strata czasu, strata sił, strata młodości! Teraz bez frykasów i współdecydowania o losach niżej (a jakże) sytuowanych jestem sobą. Pozwalam sobie leżeć na zielonych, mając w głębokim poważaniu idee oraz ich utylitarne przenoszenie. Kocham tylko. Żyję na dziś. Ile zdążę tyle zrobię. Przecie się nie rozedrę.

10 października 2012

100 lat to za mało



Życzenia nigdy nie są na czasie. Zwykle nietrafione. Kto zna wnętrze. Zwykle poniewczasie. Bo rzeczywisty czas potrzeb jest zagadką. A przedwczesne. Jakoś wstyd dawać te 100 lat. To za mało. Słowa. Za mało. Prezenty jako ersatz. Pomyłka i przeproszenie. Lepiej pomilczeć. Razem i osobno. Starać się rozumieć. Właśnie wczuć. Więc, Panie Tadeuszu, po przydługo-nudnym prologu: pax tecum.

----------------
Gazeta.pl podała informację o nowych wierszach Solenizanta. Odnośnik do Biura Literackiego daje taką oto piękną zapowiedź:



Tadeusz Różewicz
zawód: literat

zawód: literat


widzę i opisuję
to jest epika
powieść opowieść

czuję i opisuję
to jest liryka
poezja

myślę i opisuję
to jest filozofia
poezja "dydaktyczna"

czuję widzę myślę
i muszę To opisać
to jest natchnienie

czytanie przepisywanie
poprawianie i czytanie
milczenie i wściekłość
odczytywanie
to jest właśnie "zawód"
pisarza poety i
literata


2010 r.


4 października 2012

Sen chwały :)



Tej nocy miałem sen. W sumie zazwyczaj coś śnimy. Nic dziwnego. Choć zazwyczaj nie pamiętamy. Ale było inaczej. Zapamiętałem i to samego Garriego Kasparowa. Tak! Przyjechał do mojego ubogiego duchem Oświęcimia. Więcej! Przyjechał do mnie. Po co? Proste. Żeby pograć w szachy. A na dodatek wybrał niewybredne miejsce. Obok starego asfaltowego boiska stoi trzepak (ech, za dziecioka łaziło sie na klopsztaga), a za nim metalowy płot. A za płotem osiedlowy śmietnik. Właśnie koło śmietnika stoczyliśmy pierwszą partię. Wyniku nie pamiętam. Właściwie nie trzeba pamiętać. Wynik był oczywisty. Chodziło o grę. To nie koniec. Druga rozgrywka (może rewanż?) odbyła się tuż za ulicą. Na niedużym trawiastym i niestety zaniedbanym placu dla dzieci. Niewielkie wzniesienie (dobre, gdy śnieg leży), dzika śliwa, karuzela i huśtawki z pamiętnych czasów oraz, wewnątrz dwóch ławek, hit maluchów – piaskownica. No tak, ale akurat piaskownicy nie było. Sen ją wyczyścił, by w jej miejsce postawić stolik szachowy. Tam Kasparow zasiadł ustawiając szybko bierki. Zdziwienie. Dokładnie przypominam sobie: tylko piony i skoczki na przemian białe i czarne, wszystko w kształcie krzyża greckiego. Koniec. A było tak pięknie… Byłbym zapomniał. Garri był młody, z lat 90.

3 października 2012

Kępiński aktualny

Cytuję artykuł z Gazety Wyborczej, szczerze mówiąc, za docenienie humanistyki, która nie jest li tylko dostawką kulturalno-patriotyczno-obyczajową do profilu, a po wtóre:  w czerwcu tego roku minęło przecież 40 lat od śmierci prof. Antoniego Kępińskiego...



Czytajmy Kępińskiego. Auschwitz jest w nas

...
Małgorzata I. Niemczyńska 2012-10-02
Na amerykańskich uniwersytetach jest zwyczaj, by studenci pierwszego roku czytali razem jedną książkę - tę samą bez względu na wydział. Co zadaliby swoim studentom polscy naukowcy? - Bez humanistyki umysł ścisły bliski jest zatracenia - uważa psychiatra prof. Jacek Bomba. Na lekturę dla polskich studentów wybrałby "Rytm życia" Antoniego Kępińskiego.
Małgorzata I. Niemczyńska: Gdy zadzwoniłam z pytaniem, jaką wspólną książkę wybrałby pan dla polskich studentów, od razu pan powiedział, że to musi być humanistyka. W kapitalizmie? 

Prof. Jacek Bomba*: Bez humanistyki umysł ścisły bliski jest zatracenia. Jak mówi Michał Paweł Markowski [polonista, który obecnie wykłada w Chicago], humanistyka to deska ratunkowa współczesnej nauki. Bez niej cały nasz wysiłek zmierza do odpowiedzi na pytanie postawione chwilę przedtem - bez szerszej refleksji, z czego ono wynika. W dzisiejszej nauce swoistym celebrytą jest wskaźnik Hirscha, a jego wartość podstawą oceny znaczenia wiedzy i nakładów finansowych na badania. To wszystko ma sens i jest ważne, ale by pamiętać o okolicznościach formułowania pytania badawczego, samym wynikom badań nie można nadawać nadmiernego znaczenia, żeby nie doprowadzić do nieuzasadnionych uogólnień.

Dlaczego nieuzasadnionych? Przecież są empirycznie sprawdzalne. 

- Zgoda, jednak żeby coś zbadać, zawsze trzeba coś innego porzucić. Jak się bada czarną dziurę, nie bada się gwiazdy. Albo w medycynie. Jak się bada genetyczny przekaz podatności np. na obturacyjne zapalenie płuc, trzeba zaniedbać coś, co dziś jest uważane za naczelną przyczynę tej choroby, czyli palenie tytoniu. I odwrotnie - niewątpliwie palenie jest szkodliwe dla większości ludzi, ale afery z tytoniem wcale by nie było, gdyby nie założono na chwilę, że teraz nie bada się genów. Scalenie tych wszystkich rzeczy wymaga pewnych podstaw, a te najlepiej daje humanistyka. Nawet wybitny fizyk Michał Heller nie twierdzi, że to matematyka jest najwyższą możliwością ludzkiego umysłu, która odróżnia ludzi od zwierząt. Uważa wręcz przeciwnie, że pewne zdolności matematyczne mamy od urodzenia, podobnie jak zwierzęta.

2 października 2012

Spoceni spawacze

Pomysł przyszedł - a jakże! - w pracy, kiedy kolejny dzień "klimatyzacja", czyli dmuchawa jakiegoś powietrza, zamiast nieco chłodniej - cieplej i jeszcze cieplej, a nam zgromadzonym w technologicznym ruchu robiło się coraz bardziej niedobrze, delikatnie mówiąc. A gdzie owi specjaliści? Aliści byli i klops: rozgrzebali, bo się bali i poszli (po rozum do głowy?).

Uwaga: tekst do czytania na głos; w drugim zdaniu s=sz, c=cz (szadzenie).



Spreparowana spółka sprytnych specjalistów, sposobem spiskowym, sprzedała spolegliwych, spracowanych, spoconych spawaczy, specjalistycznego sprzętu spożywczego, spieniężając sparszywiałymi spekulacjami, specjalne w Spale SPA (wspaniałe...).

Szpreparowana szpółka szprytnych szpeczjalistów, szposzobem szpiszkowym, szprzedała szpolegliwych, szpraczowanych, szpoczonych szpawaczy, szpeczjalisztycznego szprzętu szpożywczego, szpieniężając szparszywiałymi szpekulaczjami, szpeczjalne w Szpale SzPA (wszpaniałe...).