Siedzę w szatni. Jest 5:50, sobota jesienna, bez deszczu
jeszcze, ciepło i ciemno. Polski październik. Obok w teczce mokry ręcznik
zdradzający użycie i zakopana głębiej znoszona bielizna osobista. To już po
ostatniej nocnej zmianie. Zwyczajny gwar robotników. Krzątanina, by wyjść
wreszcie z fabryki. Przede mną Dziennik
Gombrowicza.
Łączcie się grzyby! (foto znad stawów, 10-10-2012) |
Siedzę uderzony jego szczerością. Czy to faktycznie
„szczerość”? Nie umiem ciągle myśleć na metapoziomie. Biorę jego „tak” za
„tak”. Pisze o arystokracji. Gombrowicz nie ceni jej. Kpi z niej, jak chyba z
wszystkiego. Totalne aktorstwo. A
jednak on, Pan Witold, nie może się zaprzeć sfer. Należy do elity całą gębą. On
– pisarz – jest jakby jej duszą. Z resztą ona go potrzebuje i usilnie chce.
Słucha (udaje?) i znosi jego dziwactwa. Nie wierzy mu, biorąc za artystyczne
wymysły: sens słów i zachowanie. Gombrowicz tymczasem dobitnie wyznaje, że
walka z arystokracją – jej manierami, unoszeniem się, francuską przyprawą do
wszystkiego, jej światem pozy, poza którym przecież innego być nie może,
nieprawdaż? – to walka z mitem.
Wszelkie zaprzeczanie udowadniałoby tezę zaprzeczoną. Logika nie działa. Działa
udawanie, nibyakceptacja, wspólne klękanie, rozsadzanie od środka. W końcu cała
sztuka i arystokracja to herbarz.
W autobusie – nie – wcześniej, przypomniał mi się ktoś inny mocno
zaangażowany w ruch do elity. Biedny Wokulski. Plebejusz w zalotach, świetnie
podsumowany przez Rzeckiego:
Dziwne było jego
pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego przyszedłem. Hopfera ucałował,
a następnie zeszedł do piwnicy uściskać Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka
minut. Siedząc na krześle w jadalnym pokoju słyszałem jakiś hałas, śmiechy
chłopców i gości, alem nie podejrzywał figla.
Naraz (otwór
prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę, że z piwnicy wydobywa się
para czerwonych rąk. Ręce te opierają się o podłogę i tuż za nimi ukazuje się
głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
- Aha! - zawołał jeden
stołownik - widzisz, jak trudno bez schodów wyjść z piwnicy? A tobie zachciewa
się od razu skoczyć ze sklepu do uniwersytetu!... Wyjdźże, kiedyś taki mądry...
Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił się za krawędź otworu i
wydźwignął się do połowy ciała. Myślałem, że mu krew tryśnie z policzków.
- Jak on się
wydobywa... Pysznie się wydobywa!... - zawołał drugi stołownik.
I się wydobył ku arystokracji. Zdradzały go niestety przed
Izabelką czerwone ręce handlarza, kupca, dorobkiewicza…
A może warto się piąć? Aby pomagać ubogim, szerzyć oświatę,
tworzyć miejsca pracy, szpitale i szkoły. Ha, ha ha! I, aby jeszcze zbłąkane
dusze, ubogacały święte łono kościoła nawróceniem swoim, kornie służąc potem
przed ołtarzem kochanej ojczyzny. (oklaski). Nikogo nie będę leczyć z
idealizmu. Czemu? Bo sam się wyleczyłem. Nie wierzę we wspinanie do
arystokracji „dla słusznych celów”. Choć owszem – Pani Bovary może nieco pomóc
– dla etykiety (dla etykiety!), dla salonów pachnących, dla bycia obsługiwanym,
dla pełnego brzucha, dla samozadowolenia wywołanego miłym łechtaniem w środku,
dla bycia rozpoznawanym w środowisku, dla bycia znanym z tego że jest się
znanym, oglądanym, omawianym, likowanym (na fb oczywiście) etc. Nie wierzę w
elitę. W to ich współ-szczekanie i współ-onanizowanie współ-nadętymi słowami
wierzę. Nie. To akurat słyszę i widzę tu i tam. Współ-popis dla
współ-uczucia wspólnoty ducha
arystokratycznego. Dostaję mdłości, gdy słyszę wykwintne argumenty, dobrane
umiejętnie dyskretne pochwały, wrażliwe aluzje, oczywiście kierowane do świata
brudnej polityki lub czystej sztuki, och! Sztuki czyli literatury i malarstwa
(tak prościej). Uruchomienie AK-47 nic nie da. Dalej będą się przechadzać,
salonować, uśmiechać (ważne).
Tak, Gombrowiczu, miałeś rację. Ten cholerny mit musi trwać.
Żywi się samym sobą, jest wszystkożerny, kompatybilny do czasów i płodny.
Widzę swoje czerwone po pracy ręce i wiem: na diabła przez
lata latałem, mierzyłem w niebo i wyżej, by nieść maluczkim nadzieję. Strata
czasu, strata sił, strata młodości! Teraz bez frykasów i współdecydowania o
losach niżej (a jakże) sytuowanych jestem sobą. Pozwalam sobie leżeć na zielonych, mając w głębokim
poważaniu idee oraz ich utylitarne przenoszenie. Kocham tylko. Żyję na dziś. Ile zdążę tyle zrobię. Przecie się nie
rozedrę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz