31 grudnia 2010

Coś nowego na nowy rok

Wstyd pisać, ale drugi rok nie podsumowuję spraw muzyczno-literackich. Ale te syntezy dojrzewają sobie. Wiele razy do nich wracam w myślach podczas pracy. Dziwne, bo nabierają koloru i sensu.
Do rzeczy!
Oto 3 strony www, które polecam w wieczór sylwestrowy przed rokiem 2011:
  1. http://www.opuszczone.com/
  2. http://nicprostszego.wordpress.com/
  3. http://www.warszawa.ap.gov.pl/swiatecznereklamy.html
Pierwsza propozycja przypomniała mi paradoksalnie o wielu (znacznie ich więcej!)  ludziach TAK OPUSZCZONYCH przez bliskich. Po świętach 2010 temat bezdomności i wykluczenia w ogóle przychodzi nam w domu łatwiej. Ale - jak to bywa - na gadaniu się kończy. Te zdjęcia są powalające...
Drugi link jest zwyczajnie świetnym naukowym blogiem - gratulacje!
Trzeci adres dotyczy zbiorów Archiwum Państwowego w Warszawie. Witryna świątecznych prezentów to rewelacja, słodka rewelacja, uroczo-słodko-pouczająca rewelacja reklamożerców jak ja :)

23 grudnia 2010

Piękny Wszechświat

Co ja poradzę, że wobec ostatniego zaćmienia Księżyca w pierwszy dzień zimy (początek przewagi dnia nad nocą) oraz świąteczno-noworocznych myśli o czasie - raczej w greckim sensie chronos niż kairos - gapię się na gwiazdy i zaglądam w oczy rannej ostatnio Wenus zastanawiając się: "skąd to się wzięło i dokąd zmierza...?"

Karol Jałochowski 20 grudnia 2010

Wszechświat powstający i ginący od zawsze

Bez końca i początku

Rozmowa z Paulem J. Steinhardtem, wybitnym kosmologiem z Princeton University, o Wszechświecie cyklicznym
Zapytani o historię Wszechświata, odpowiemy zapewne: Wielki Wybuch, promieniowanie, cząstki, rozszerzanie, ucieczka galaktyk... Ale może to tylko znikomy ułamek historii, mówi Paul J. Steinhardt (ur. 1952), szef Princeton Center for Theoretical Science, jednego z paru najjaśniejszych punktów na naukowej mapie świata. Może Wielki Wybuch nie był wcale Wielkim Początkiem, ale efektem zaledwie jednego z nieskończenie wielu, zdarzających się co bilion lat, wybuchów, rozpoczynających kolejne cykle ewolucji wiecznego Wszechświata?
Blisko 10 lat temu Steinhardt i Neil G. Turok (ur. 1958), jego przyjaciel z Cambridge University, dziś dyrektor Perimeter Institute w Kanadzie, ułożyli elementy znanych, ale szwankujących teorii kosmologicznych (patrz słowniczek teorii) w nową, zaskakująco spójną całość, którą nazwali teorią Wszechświata cyklicznego (to dość bezczelne z ich strony, ale trudno się dziwić – panowie dorastali, śledząc sukcesy programu Apollo, wierząc w niczym nieograniczoną moc ludzkiego poznania). Rzeczywistość, według nich, ma 11 wymiarów i składa się z dwóch powierzchni (rozumianych matematycznie), zwanych branami. Brany mają trzy wymiary, znane z życia codziennego, i sześć wymiarów, zwiniętych w sposób dla nas niepostrzegalny. Czas stanowi wymiar dziesiąty, natomiast brakujący, jedenasty, formuje przestrzeń (rozumianą matematycznie), dzielącą owe dwie brany. Znane nam oddziaływania, cząstki, atomy, cząsteczki, a więc i my, jesteśmy jak muchy przyklejone do jednej z takich powierzchni. Do drugiej brany przyklejony jest inny zestaw cząstek i oddziaływań. Brany dzieli ułamek centymetra (10–30), ale przeskok między nimi jest niemożliwy. Mogą one jednak wzajemnie na siebie wpływać – np. siła grawitacji ma zdolność przenikania szczeliny wszechświatów.
A teraz najciekawsza część: brany poruszają się. Oddalają od siebie i przybliżają, działając jak gigantyczna pompa albo dłonie złożone do oklasków. Rytm jest dostojny. Zderzenie bran ma miejsce mniej więcej co bilion lat i gwałtowny przebieg. Przypomina wybuch. Ostatni zdarzył się 14 mld lat temu. Nazwaliśmy go Wielkim, zakładając błędnie – jak mówią Steinhardt i Turok – że był jedyny. Po każdym zderzeniu brany wytwarzają nierównomiernie rozłożoną gorącą materię i promieniowanie. Dominujące początkowo promieniowanie ustępuje materii. Ta stygnąc formuje galaktyki, układy słoneczne, planety. Potem kontrolę nad Wszechświatem przejmuje ciemna energia, coraz szybciej rozpraszając materię (patrz: POLITYKA 43). Pofałdowane wcześniej brany wygładzają się jak wyprasowane prześcieradło. Jednocześnie działające siły między nimi rosną, prowadząc do zderzenia. I wszystko zaczyna się od nowa.
Model cykliczny wyjaśnia problemy, z którymi nie radzi sobie lub radzi z trudem model inflacyjny (patrz słowniczek), przyjmowany obecnie za obowiązujący. Tłumaczy on pierwsze chwile istnienia Wszechświata, ale stawia fizyków w dość niezręcznej sytuacji. Osiąga bowiem skuteczność dopiero po przyjęciu dużej liczby arbitralnych założeń. Nie wyjaśnia też w przekonywający sposób fenomenu rozdymającej Wszechświat ciemnej energii, której istnienie odkryto w latach 90. Tymczasem Steinhardt i Turok zgrabnie wpletli jej wątek w losy Wszechświata. Słabości modelu inflacyjnego uczynili atutami modelu cyklicznego (historię tę opisali w książce „Nieskończony Wszechświat”, Prószyński i S-ka, 2009).
Teoria cykliczna to konstrukcja w budowie, jedyna w swoim rodzaju, i jako taka stawia opór. Nie ma np. pewności, jak matematycznie przeprowadzić Wszechświat przez wielką osobliwość, czyli dramatyczne zderzenie bran. Nie wiadomo, jak skończy się starcie z konkurencyjnymi modelami kosmologicznymi i jak zniesie konfrontację z wynikami obserwacji astronomicznych. Zaglądamy Steinhardtowi przez ramię w naprawdę wyjątkowej chwili.

Karol Jałochowski: – Jak się pan czuje jako współautor nowej kosmogonii?
Paul J. Steinhardt: – Cóż... Nie myślę o sobie w ten sposób. Uważam to, czym się zajmuję, za bardzo pragmatyczną naukę. Może sprawiać wrażenie wymyślnej, ale w rzeczywistości motywowana jest obserwacjami. Jej zasadniczym celem jest wyjaśnianie dotychczasowych pomiarów, przewidywanie nowych, weryfikowalnych eksperymentalnie po to, by sprawdzić, czy konwencjonalny model, mówiący o Wielkim Wybuchu jako początku czasu i przestrzeni, jest słuszny. Nie przyjmuję żadnego filozoficznego stanowiska. Przyjmuję stanowisko twardogłowego fizyka.
Neil Turok mawia, że wasza teoria to tylko intelektualne ćwiczenie. Też pan tak sądzi?
Neil używa słów, które prawdopodobnie przekazują ludziom spoza środowiska naukowego błędny sygnał. Moim zadaniem jest proponowanie różnych idei wyjaśniających funkcjonowanie Wszechświata. Byłem bardzo zaangażowany w rozwój modelu inflacyjnego [patrz słowniczek s. 90], zawsze jednak dręczyło mnie pytanie, czy można zaproponować wyjaśnienie wobec niego alternatywne. I, ku naszemu zaskoczeniu, udało się. Czy to oznacza, że model cykliczny jest słuszny? Jeszcze nie wiem.
Kiedy się dowiemy?
Jedynym sposobem jest rozwinięcie tej teorii do punktu, w którym można ją porównać do konkurencyjnej. Sprawdzimy, która wymaga większej liczby założeń, spełnienia specjalnych warunków. A potem zestawimy wynikające z nich przewidywania z wynikami pomiarów. To natura przesądzi o zwycięstwie.
Jakie doświadczenia dowiodłyby niezbicie słuszności teorii cyklicznego Wszechświata albo ją całkowicie obaliły?
Obie konkurencyjne teorie – inflacyjna i cykliczna – zostały wymyślone, by odpowiedzieć na trzy podstawowe pytania: Dlaczego Wszechświat jest niemal całkowicie jednorodny? Dlaczego przestrzeń, która mogłaby być zakrzywiona (ogólna teoria względności tego nie zabrania), jest płaska? I skąd we wczesnym Wszechświecie wzięły się zmarszczki w rozkładzie energii, które dały początek galaktykom, i dlaczego mikrofalowe promieniowanie tła [patrz słowniczek] ma obserwowane dziś nieregularności? Obie teorie odpowiadają na nie w inny sposób. Inflacyjna skupia się na bardzo wczesnych dziejach Wszechświata i wysokich energiach, podczas gdy teoria cykliczna – na zjawiskach zachodzących w zakresie niewielkich energii, ale trwających bardzo długo. Gdyby procesy wczesnego Wszechświata zachodziły szybko i z dużymi energiami, wygenerowałyby nie tylko fluktuacje gęstości materii, ale i zmarszczki samej czasoprzestrzeni, czyli tak zwane fale grawitacyjne. A te powinniśmy być w stanie odkryć, badając ich wpływ na mikrofalowe promieniowania tła. Z kolei w modelu cyklicznym fale grawitacyjne okazałyby się beznadziejnie wręcz znikome, niemożliwe do zaobserwowania.
Jednym z kluczowych przedsięwzięć ostatnich lat są właśnie próby wykrycia wpływu tych fal na promieniowanie tła. Ich odkrycie natychmiast potwierdzi trafność modelu inflacyjnego i uśmierci model cykliczny. Jeśli z kolei ich nie zauważymy, to najprostszym tego faktu wytłumaczeniem będzie model cykliczny.
Jest jeszcze inny sposób na sprawdzenie słuszności teorii, ale dużo subtelniejszy, polegający na pomiarze pewnych anomalii w rozkładzie materii i energii. Eksperymenty obu rodzajów zostaną przeprowadzone w ciągu najbliższych paru lat. Wkrótce więc poznamy odpowiedź.
Książka „Nieskończony Wszechświat” świadczy o pana ogromnym emocjonalnym zaangażowaniu w pomysł Wszechświata cyklicznego...
Oczywiście!
... ale z drugiej strony, musi pan na własną teorię patrzeć skrajnie krytycznie. Sprzeczność?
Nie, w żadnym razie. Chcąc zbudować teorię, początkowo musisz być jej wielkim entuzjastą, bo z pewnością już na wstępie napotkasz kolosalne problemy. Jeśli nie czujesz z nią emocjonalnego związku, jeśli nie pokładasz w niej nadziei, nie zdołasz tych problemów rozwiązać. Twój początkowy stan ducha jest więc niezwykle ważny dla dalszych losów teorii, bo będziesz musiał sam przeprowadzić ją od stanu surowego zalążka do pełnej, funkcjonalnej idei. Dopiero kiedy w pełni rozwiniesz teorię, możesz się odwrócić i powiedzieć: OK, teraz już wiem, że stoi na własnych nogach, i chcę się dowiedzieć, czy naprawdę jest poprawna. Bo o to w końcu chodzi.
Podobnie było z teorią inflacji. Brałem udział w jej narodzinach, pomogłem jej dojrzeć. Odkryłem też jej słabości. Byłem więc jej zwolennikiem, budowniczym, a następne krytykiem. A teraz myślę, czym można ją zastąpić. Ostatecznie nie interesuje mnie idea sama w sobie. Chcę się tylko dowiedzieć, która lepiej opisuje przyrodę. Badając teorię, przechodzi się więc różne fazy. Zawsze jest się z nią emocjonalnie związanym. To ludzkie. Ale pytania mają naturę obiektywną. Bardzo ciekawa kombinacja.
Jak wyglądały narodziny modelu cyklicznego?
Najpierw było chyba przeczucie, że coś interesującego kryje się w teorii strun [patrz słowniczek]. W 1999 r. zorganizowaliśmy z Neilem w brytyjskim Cambridge warsztaty poświęcone związkom teorii strun i kosmologii. To były dawne czasy – fizycy zajmujący się strunami i kosmologowie dopiero zaczynali ze sobą współpracować. To właśnie wtedy pojawiły się idee bran, M-teorii [patrz słowniczek]. Wydawało się, że nowych pomysłów jest na tyle dużo, że warto się zastanowić, czy mogą mieć jakiś wpływ na kosmologię. Jednym z prelegentów był Burt Ovrut z University of Pennsylvania. Dał piękny wykład o M-teorii. I to było kluczowe wydarzenie. Naszkicował obraz wielkich bran, oddzielonych przestrzenią dodatkowych wymiarów. Neil i ja siedzieliśmy w przeciwległych końcach sali i obaj wpadliśmy na ten sam pomysł: Kurczę, a co by było, gdyby te brany mogły się zbliżać i oddalać od siebie? Dlaczego nie miałyby się zderzać? Może Wielki Wybuch był właśnie takim zderzeniem? Cóż za ekscytujący pomysł! Po wykładzie wybiegliśmy na kawę, nie pamiętam już, kto wypowiedział pierwsze zdanie, ale pamiętam, że ten drugi je dokończył.
Co by wynikało z faktu, że Wielki Wybuch był zderzeniem bran?
Nagle zmieniłaby się natura czasu. Czas przestałby mieć początek – miałby i przyszłość, i przeszłość.
Tak się złożyło, że po wykładzie jechaliśmy wspólnie z Neilem do Londynu, do teatru. W pociągu zaczęła się prawdziwa burza mózgów. Zdecydowaliśmy, że jeśli mamy wypróbować ten nasz pomysł, musi on być zupełnie inny od standardowego modelu kosmologicznego.
Zasadniczym elementem modelu inflacyjnego jest trwający ułamek sekundy okres, w którym Wszechświat gwałtownie się rozszerza. Zapytaliśmy więc, czy możemy go wyeliminować. Plan był następujący: spróbujmy przekonstruować Wszechświat, używając idei zderzających się bran; potem zastanowimy się nad tym, jak wytworzyć zmarszczki w rozkładzie energii, które staną się zalążkami przyszłych galaktyk. Dojeżdżając do Londynu mieliśmy już omówioną całą ideę. W ogólnym zarysie była tym, co dziś nazywamy modelem Wszechświata cyklicznego. Musieliśmy tylko przetłumaczyć pomysł na język matematyki. I to zajęło parę lat.
Uda się go naszkicować w pięć minut?
Ha! Przede wszystkim chodzi o naturę Wielkiego Wybuchu. W klasycznym ujęciu to początek czasu i przestrzeni. To niedowiedzione założenie. Jeśli Wielki Wybuch miałby być początkiem, to musiałby być areną gwałtownych procesów kwantowych, pozostawiających go w stanie nieuporządkowania, chaosu. Ale z obserwacji wiemy, że już sekundę po narodzinach ten Wszechświat staje się wysoce uporządkowany. W tym krótkim czasie musiałoby się więc wydarzyć coś potężnego! To zmusiło fizyków do wymyślenia inflacji, idei krótkiego okresu gwałtownego rozszerzania się kosmosu, zachodzącego przy udziale ogromnych energii. Jeśli jednak Wielki Wybuch nie jest początkiem, jeśli czas istniał już wcześniej, nie trzeba niczego podobnego wymyślać. Można zastanowić się nad mechanizmem zastępującym inflację. Jeśli Wielki Wybuch jest tylko Wielkim Krachem, Wielką Transformacją, cała struktura Wszechświata może istnieć wcześniej.
Wpadliśmy też na pomysł, że brany nie zderzyły się tylko raz, ale zderzają się regularnie, na przykład co bilion lat. Żeby jednak było to możliwe, trzeba dodać niewystępującą w modelu inflacyjnym ciemną energię [patrz słowniczek] – element uważany za kluczowy dla losów Wszechświata. Pięknie do niej pasuje.
Skąd pomysł, żeby zaprząc ją do pracy?
Jedynym sposobem na pozbycie się problemu z ciemną energią było jej spożytkowanie do napędzania cykli. Na brany działa siła, z siłą musi być związana jakaś energia potencjalna. W równaniach M-teorii energia ta działa dokładnie tak jak ciemna energia. Kiedy brany dzieli dystans, pojawia się między nimi sprężynująca siła. Kiedy ta sprężyna kurczy się, brany się zderzają, a ciemna energia znika.
Ciemna energia pasuje do obrazu cyklicznego w sposób naturalny. Rozszerza Wszechświat do stanu pełnej jednorodności, w którym nie ma żadnych galaktyk, żadnych kosmicznych grud. Przekształca go w niemal doskonałą próżnię. Trzeba potem tylko odgadnąć, jak zgromadzoną w niej energię przekształcić z powrotem w gorącą materię i promieniowanie. I to wszystko. W modelu cyklicznym ciemna energia nie jest jakimś dodatkiem do Wszechświata. Jest absolutnie zasadnicza dla zrozumienia jego początków; tego, co wydarzyło się podczas Wielkiego Wybuchu. Połączyła wszystkie elementy opowieści.
Złożone struktury, takie jak galaktyki, pojawiają się w każdym cyklu?
Uśrednione warunki panujące we Wszechświecie są jednakowe w każdym cyklu, więc można się spodziewać pojawiania się podobnych galaktyk i innych struktur kosmicznych. Gdybyśmy więc sprawdzili Wszechświat 14 mld lat po następnym Wielkim Wybuchu, zapewne wyglądałby podobnie do tego, który obecnie obserwujemy.
Życie nie ma specjalnego statusu w takim modelu?
Nie ma. Żaden model kosmologiczny nie powie nam wprost, dlaczego życie jest czy go nie ma. To domena chemii. Jednak gdyby się okazało, że życie jest we Wszechświecie czymś powszechnym, to można się spodziewać form życia w każdym cyklu. Niekoniecznie takich jak pan czy ja, ale jakichś na pewno tak.
Steven Weinberg mawiał tak: „Możliwe, że przyroda jest fundamentalnie paskudna, chaotyczna i nieuporządkowana. Ale jeśli tak jest, to ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego”. Jak to jest z prawami przyrody: odkrywa je pan czy wynajduje?
Sądzę, że odkrywam. Choć metoda naukowa to bardzo ludzki proces. Ludzie usiłują odkrywać prawa przyrody. Poznane przez nas prawa nie muszą jednak być tymi prawdziwymi. Dochodzimy do nich w skomplikowanym procesie przybliżeń.
Pytanie, czy zbliżamy się do jakiegoś prostego zestawu praw?
Wierzę, że w tej chwili rzeczy zdają się zbiegać do jednego celu. W myśleniu o nauce naczelną zasadą jest dla mnie prostota i wydajność teorii. Jeśli w obliczu przeszkód teoria staje się barokowa, jest to dla mnie sygnał, żeby ją porzucić i poszukać innej. Co ciekawe, ma to związek z toczącą się właśnie w kosmologii dyskusją. Teoria strun i teoria inflacyjna mocno się zagmatwały. Można to zaakceptować. To jedno stanowisko. Można też, i jest to moje zdanie, powiedzieć: Nie! Albo teorię naprawiamy, albo zastępujemy inną. Nie można jej zostawić w obecnym stanie!
Princeton, czyli matecznik zwolenników teorii strun, jądra panów teorii, to może nie najlepsze miejsce do wspominania, że jest ona przedmiotem ostrej krytyki. Mówi się, że to tylko zlepek przeczuć i hipotez.
Debatę publiczną, i po części również naukową, zdominowały opinie skrajne. A mnie się wydaje, że jest to po prostu wymyślona przez ludzi idea, która podlega ewolucji, którą rozumiemy na zaledwie umiarkowanym poziomie, porównywalnym zapewne do tego, jak w latach 20. ubiegłego wieku rozumiano mechanikę kwantową. Trzeba było wielu lat pracy, żeby ją rozpracować.
Myślę, że teoria strun jest bardzo obiecująca. Zawiera wszystkie interesujące składniki dotychczasowej fizyki teoretycznej oraz nowe elementy i ma potencjał zjednoczenia wszystkich oddziaływań podstawowych. To bardzo ambitna teoria.
Kiedy uznamy, że za bardzo ambitna dla fizyków?
Cóż... Mechanika kwantowa wyklarowała się w czasie dekady czy dwóch. Teoria strun prawdopodobnie wymaga więcej czasu. W pierwszym przypadku ułatwienie stanowiły wyniki licznych eksperymentów. My jesteśmy takiej pomocy (na razie) pozbawieni. To trudna ścieżka, można się zgubić. Ale kiedy za jakieś sto lat przyjrzymy się obowiązującej wówczas teorii, najpewniej będzie ona zawierać mnóstwo elementów dzisiejszej teorii strun.
Początki mechaniki kwantowej były dość wyjątkowe, bo fizycy często wówczas rozmawiali z filozofami. Podobnie jest teraz?
Nie. Myślę, że system edukacji był wtedy inny. Wiele ówczesnych osiągnięć dokonano w Europie, gdzie filozofii uczono równolegle z naukami ścisłymi. Środowiska komunikowały się ze sobą i wzajemnie inspirowały. W drugiej połowie XX w., szczególnie kiedy w nauce zaczęły dominować Stany Zjednoczone, przyjęto bardzo pragmatyczny punkt widzenia: Nie myśleć o filozofii! Policzyć coś użytecznego i to zmierzyć! Związki z filozofią zostały zerwane.
Żałuje Pan?
Czasem wydaje mi się, że moglibyśmy ich użyć, bo gdyby niektórzy fizycy spojrzeli na rzeczywistość nieco bardziej filozoficznie, byliby bardziej sceptyczni wobec idei takich jak wszechświaty równoległe, czy zasada antropiczna. Myślę, że filozofowie byliby w stanie wykazać, jak ułomne z punktu widzenia logiki są to idee. Mogliby nam pomóc. Trochę się pogubiliśmy.
Skoro mowa o filozofii, wspomnę Einsteina, który był bardzo przywiązany do idei kosmosu statycznego, nie rozszerzającego się. Stanowiła ona dla niego pewnego rodzaju źródło wewnętrznego spokoju. Czy cykliczny Wszechświat – bez początku, i bez końca – mógłby  mu się spodobać?
Sprawa jest frapująca! Kiedyś ciekawiło mnie, dlaczego Einstein tak bardzo interesował się modelem statycznego Wszechświata. Okazuje się, że kiedy już porzucił ten właśnie model, zaczął rozmyślać o rodzaju cyklicznego Wszechświata. Próbowałem nawet odnaleźć ślad tej myśli w jego zapiskach. Czy zrobił to szukając jakiegoś ukojenia? A może był jakiś powód związany z samą fizyką? Trudno powiedzieć.
Idea kosmologicznego odbicia generuje nowe pytania, ale jeszcze bardziej fundamentalne problemy stwarza pomysł Wielkiego Wybuchu rozumianego jako początek czasu i przestrzeni. Tak mi się wydaje, choć wielu moich kolegów z tym się nie zgodzi. Mam kłopot z ideą początku. Einstein też ją miał. Nawet Aleksander Friedmann, fizyk rosyjski, współtwórca teorii Wielkiego Wybuchu, miał ten kłopot. Dlatego poważnie rozważał pomysł Wszechświata periodycznego. Wyobrażał sobie, że przestrzeń się rozszerza, kurczy, a potem znowu rozszerza. Rzeczy nie mają początku ani końca. W jakiś sposób czas biegnie zawsze.
Dlaczego właściwie zakładamy, że prawa fizyki nie zależą od czasu, że są wieczne?
Mówiąc to, należy zachować ostrożność. Wszystko zależy od tego, co nazwiemy prawem fizyki. Czy na przykład siła oddziaływań słabych i elektromagnetycznych była zawsze taka sama? Wiemy już, że nie. Kiedy Wszechświat był gorący, była inna niż dziś. Można by było więc powiedzieć, że to prawo – jeśli zdefiniujemy je jako siłę oddziaływań słabych – uległo  zmianie. Ale można też wycofać się i powiedzieć: Och nie, na pewno nad tym prawem, nad tą teorią jest jakaś teoria nadrzędna, meta-teoria, która wyjaśnia, dlaczego prawa niższego rzędu się zmieniają. I ta pozostaje niezmienna. Wiemy jednak, że to niemożliwe, bo kiedy do naszych teorii dokładamy inne oddziaływania, grawitacyjne i silne, więcej rzeczy okazuje się zmieniać. Potrzebowalibyśmy meta-meta-meta-teorii.
Jest jakiś zestaw absolutnych praw fizyki?
Tego właśnie chcemy się dowiedzieć. Można to zrobić jedynie w następujący sposób: próbować ten zestaw odkryć, a następnie go przetestować. Tak wyglądało ostatnie 300 lat historii fizyki. Dodajmy – bardzo udanych lat. Staraliśmy się upraszczać nasze rozumienie Wszechświata. Odkrywaliśmy niezwykłe związki i korelacje właśnie dzięki temu założeniu. Czy nasza wiedza zbiega się do jakiegoś punktu? Nie wiemy. Dowiemy się tego tylko prąc uparcie naprzód, aż do chwili, gdy utkniemy; kiedy Wszechświat okaże się, w pewnym sensie, dalej nieprzewidywalny, albo wynajdując jakąś potężniejszą teorię. Będąc fizykiem twardogłowym, a jednocześnie optymistą, tak właśnie zamierzam czynić z teorią cyklicznego Wszechświata.
Rośnie grupa fizyków postulujących, by wielkości i pojęcia uważane dotąd za podstawowe, takie jak czas czy przestrzeń, traktować jako emergentne – czyli będące efektem bardziej pierwotnych zjawisk. Jest pań wśród nich?
Wszystko sprowokowała teoria strun. Według niej siłę grawitacji (czyli dynamikę czasu i przestrzeni) na poziomie kwantowym można  interpretować jako wibrujące struny, pętle i tym podobne obiekty. Emergentna przestrzeń nie wydaje mi się czymś specjalnie dziwnym. Ale już z pojęciem czasu mam kłopot. Być może zabrzmi to głupio, ale nie rozumiem nawet, jak można te dwa słowa – "czas" i "emergentny" – ustawić obok siebie. Wyłaniający się czas? Zawsze, kiedy słyszę, jak ktoś mówi coś takiego, pytam: Ale co właściwie masz na myśli? Być może jestem nazbyt tępy, żeby zrozumieć odpowiedź, ale nie usłyszałem jeszcze niczego, co by brzmiało przekonywająco.
Poza tym, jak już wspominałem, fizyka zajmuje się śledzeniem procesów rozgrywających się w czasie. Nie wiem, jak mielibyśmy rozumieć to przejście od poziomu, w którym nie ma czasu, do tego, w którym czas jest. Mielibyśmy procesy, które się zdarzyły, ale nie zdarzyły się w czasie... Sam Pan widzi, że nawet mówiąc o tym, trudno nie utknąć. Po prostu tego nie rozumiem. Bardziej odpowiada mi przyjęcie założenia (przynajmniej w celu zrozumienia tego, jak działa Wszechświat), że czas płynie przez całą jego historię, włączając w nią Wielki Wybuch. Chciałbym, by dowiedziono, że to niemożliwe, zanim zostanę zmuszony do uwierzenia w emergentną naturę czasu. To zresztą jeden z tematów debaty między zwolennikami teorii inflacji i Wszechświata cyklicznego. Chodzi o to, czy Wielki Wybuch był odbiciem, czy nie? Jeśli obserwacje niezbicie dowiodą, że Wielki Wybuch był początkiem – wtedy ok, będę się musiał nauczyć języka zjawisk emergentnych. Ale jeśli dane wskażą inny kierunek, zamierzam trwać przy swoim.
Model cykliczny powstał 10 lat temu, ale nie zdołał przebić się do powszechnej świadomości. Dlaczego?
Dobre pytanie. Ma to więcej wspólnego z socjologią nauki niż nauką per se. Jest parę powodów. Zawsze mija kilka lat, zanim teoria przyciągnie uwagę – zwyczajnie dlatego, że kiedy się pojawia, zwykle powoduje wiele nieporozumień. Z czasem teoria staje się prostsza – nie tylko do zrozumienia, ale i do wytłumaczenia.
Poza tym model cykliczny musi zmierzyć się z hipotezą inflacyjną, która jest powszechnie akceptowana i nie została obalona doświadczalnie. Pomiary astronomiczne zgodziły się z przewidywaniami sprzed 20 lat, wydaje się więc, że wszystko przemawia na korzyść inflacji. Po co więc rozważać alternatywę? Mamy do czynienia z bardzo subtelnym i interesującym zjawiskiem. Idea inflacji, której zawdzięczamy te przewidywania, została pojęta w bardzo naiwny sposób. Przewidywania potwierdzono doświadczalnie, ale dziś sądzimy, że z teoretycznego punktu widzenia ten sposób rozumienia inflacji jest błędny. Model rozwinął się bowiem do punktu, w którym w dziwaczny sposób się załamał i stracił moc przewidywania.
Kiedy to sobie uświadomiliście?
W zasadzie wiedzieliśmy od samego początku. Próbowaliśmy i próbujemy to naprawić. Ale astronomowie nie chcieli o tym słuchać. Teraz, kiedy coraz głośniej mówi się o teorii strun i modelu cyklicznym, prawdopodobnie zaczną. Świadomość będzie rosła. Trzeba tylko cierpliwie czekać.

Słowniczek teorii (w porządku chronologicznym)
Teoria Wielkiego Wybuchu (standardowa) – o korzeniach w latach 20. ubiegłego wieku, mówiąca, że Wszechświat wyłonił się 14 mld lat temu z punktu o nieskończonej gęstości (zwanego osobliwością). Była teoretyczną reakcją na odkrycie galaktyk oddalających się od Ziemi. Nie wyjaśnia detali kształtu obecnego kosmosu, uniemożliwia też logicznie dyskusję o tym, co działo się przed Wielkim Wybuchem.
Teoria inflacyjna – sformułowana przez Alana Gutha hipoteza ewolucji Wszechświata tuż po Wielkim Wybuchu. Mówi ona, iż w ułamku sekundy od osobliwości czasoprzestrzeń przeszła nadzwyczajnie gwałtowny proces ekspansji (od ziarenka miliard razy mniejszego niż proton do rozmiarów porównywalnych z obecnymi). Teoria ta rozwija model Wielkiego Wybuchu, wyjaśnia zasadniczy obraz kosmosu, ale opiera się na arbitralnych założeniach i nie tłumaczy np., dlaczego Wszechświat wciąż się rozszerza.
Mikrofalowe promieniowanie tła – wypełniająca całą przestrzeń poświata po Wielkim Wybuchu. Pozostałość, swego rodzaju dokumentacja, po wczesnych etapach rozwoju Wszechświata, kiedy powstawały atomy. Odkryta w 1965 r., przypadkiem, przez Arno A. Penziasa i Roberta W. Wilsona, astronomów z Bell Labs w New Jersey.
Teoria strun – kontrowersyjna i skomplikowana matematycznie propozycja, pretendująca do miana teorii obejmującej wszystkie oddziaływania fizyczne. W jej ujęciu cząstki elementarne są jak swego rodzaju tony wygrywane na mikroskopijnych, osadzonych w wielowymiarowej przestrzeni obiektach zwanych strunami. Niesprawdzona doświadczalnie.
Ciemna energia – hipotetyczna forma energii, wymyślona w latach 90. przez Michaela Turnera z University of Chicago po to, by jakoś nazwać, a docelowo wytłumaczyć, nieustanne rozszerzanie się Wszechświata. Stanowi trzy czwarte jego całkowitej energii.
M-teoria – rozszerzenie teorii strun autorstwa (1995 r.) najwybitniejszego ponoć żyjącego fizyka teoretyka Edwarda Wittena. Zakłada istnienie 11-wymiarowej hiperprzestrzeni, środowiska naturalnego obiektów, wśród których są brany, czyli wielowymiarowe membrany o kosmologicznych rozmiarach. W tej interpretacji Wszechświat może być niczym innym jak właśnie braną wchodzącą w interakcje z innymi branami.
Teoria Wszechświata cyklicznego – idea rozważana ogólnie jeszcze przez Alberta Einsteina, ale opracowana teoretycznie 10 lat temu przez Neila Turoka i Paula Steinhardta. Inspirowana hipotezą ciemnej energii, oparta na teorii strun i M-teorii. Nadaje sens Wielkiemu Wybuchowi, eliminuje niedoskonałości modelu inflacyjnego. Wyjaśnia ekspansję Wszechświata.

22 grudnia 2010

Cenzura kiedyś i dziś

Doprawdy ręce mi opadają, bo albo nie rozumiem informacji gazetowo-radiowych, albo żyję w innym wymiarze. Chodzi mi o projekt cenzury mediów publicznych na Węgrzech. Piszę "CENZURY", bo w istocie idzie to w tym kierunku. To jakaś paranoia. Przypomina mi się jedynie, co pisał w swym Dzienniku Stefan Kisielewski o powrocie cenzury w Czechosłowacji roku pamiętnego 1968. Otóż po owej Praskiej Wiośnie i interwencji zbrojnej wojsk Układu Warszawskiego (w tym Polski :( ) wracała w owym kraju "upragniona" stabilizacja socjalistyczna. I wróciła szybko - jako jedna pierwszych - cenzura! Polskie media prasowe ("gorsze od socjalizmu" - pisał Kisiel) okrzyknęły ów wielki powrót jako wspaniały gwarant swobód demokratycznych, których Czechosłowacji brakowało podczas przewrotu 68! Chyba chodzi moim skromnym zdaniem o następujące rozumowanie: bez cenzury panuje samowola, więc potrzeba regulatora, zasad panujących nad społeczną anarchią - oczywiście "regulator" to socjalistyczny... Orwell w całej krasie.


"Węgierska wolność prasy przeżyła 21 lat". Parlament przyjął ustawę medialną

PAP 2010-12-21,

Węgierski parlament przyjął nad ranem drugą część kontrowersyjnej ustawy medialnej, która zdaniem Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie może ograniczyć niezależność prasy. Część ustawy wymagająca co najmniej 2/3 głosów w 386-osobowym parlamencie została przyjęta 256 głosami za, przy 87 głosach przeciwnych, zaś fragmenty wymagające zwykłej większości - 248 głosami za, przy 35 przeciwnych i 16 wstrzymujących się. W obecnym parlamencie rządząca centroprawicowa partia Fidesz ma 263 miejsca.

W momencie rozpoczęcia imiennego głosowania posłowie liczącej 15 osób frakcji partii Polityka Może Być Inna na znak protestu zakleili sobie usta, a dwóch z nich rozwinęło transparent z napisem "Węgierska wolność prasy przeżyła 21 lat". Jeden z deputowanych Węgierskiej Partii Socjalistycznej podczas głosowania podniósł kaganiec.

Ustawa powołuje Radę ds. Mediów, której członków będzie wybierać parlament, a szefa powoływać na dziewięcioletnią kadencję sam premier.

Kary za publikacje, które "nie są zrównoważone politycznie"

Rada będzie mogła wymierzać mediom dotkliwe kary za publikacje, które m.in. "nie są zrównoważone politycznie". Kary mogą wynosić do 200 mln forintów (700 tys. euro) w przypadku mediów elektronicznych i 25 mln forintów (89 tys. euro) w przypadku dzienników lub publikacji internetowych.

Rada ma też prawo kontrolować wszystkie dokumenty mediów jeszcze przed stwierdzeniem wykroczenia. Według ustawy dziennikarze będą zobowiązani ujawniać swoje źródła w sprawach dotyczących bezpieczeństwa narodowego.

Ustawa była ostro krytykowana przez organizacje węgierskie i międzynarodowe, których zdaniem będzie ona skłaniać media do autocenzury.

Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) zwracała rządowi węgierskiemu uwagę na zagrożenia dla wolności słowa, jakie niesie ze sobą reforma medialna w tej postaci.

"To spowoduje zamarcie wolności słowa"

"Jeśli projekt reformy medialnej zachowa obecną postać, poważnie ograniczy pluralizm mediów i niezależność prasy, zlikwiduje autonomię misji publicznej mediów, spowoduje zamarcie wolności słowa i debaty publicznej, a wszystko to są kluczowe wartości w demokracji" - pisała na początku września przedstawicielka OBWE ds. wolności mediów Dunja Mijatović w liście do węgierskiego ministra spraw zagranicznych Janosa Martonyiego.

W poniedziałek wieczorem blisko 1500 osób protestowało przeciwko ustawie w pobliżu węgierskiego parlamentu w Budapeszcie. Manifestację zorganizowano spontanicznie za pośrednictwem internetowego portalu społecznościowego Facebook.

Węgierski parlament pod koniec lipca przyjął pierwszą część krytykowanej reformy, dotyczącą zmiany struktury nadzoru mediów publicznych.

3 grudnia 2010

Operararaz kozie śmierć

W mijającym tygodniu miałem rzadką okazje słuchać Muzycznego Kanonu Dwójki - audycji od 9:00 do 12:00. Prowadził Aleksander Laskowski! Pomyślałem: znam tego Pana z XVI Konkursu Chopinowskiego no i oczywiście z Poranków Dwójki w niedziele, czyli opera opera i jeszcze raz opera! I rzeczywiście - OPERA. I to jaka?! Ze starożytnych taśm warszawskiego teatru: długość 350 m, nagrywane dwustronnie w latach 60. Bagatela.No dobra, myślę w pracy (bo tam słuchałem), zmierzymy się z operą, bo w końcu to nie niedziela i może będzie inaczej. I było! Panie Aleksandrze dzięki wielkie za opery! troszkę mnie Pan zaraził zimowo operowo moniuszkowo jontkowo wodiczkowo... Zrozumiałem dzięki tym taśmom (wcale dobra jakość) oraz dzięki Pana Gościom (super pomysł!), że warto słuchać arii, warto zatrzymać się nad fenomenem głosu człowieka, dać się ponieść emocjom i ruchowi scenicznemu i liryce melodii etc. Rozpisałem się. Wiem dlaczego nie lubię (nie bardzo lubię lepiej) oper. Bo prawie nic o nich nie wiem. Chyba trzeba dla takich jak ja laików i niedowiarków zwykłej wiedzy, jakiejś żywej prezentacji i okazji do posłuchania opery z Mistrzem.
A wieczorem włączyłem TVP Kulturę i co? Wodiczko.

2 grudnia 2010, godz. 19:00 - "Film prezentuje burzliwe życie wybitnego dyrygenta. Ukazuje postać Bohdana Wodiczki, twórcy orkiestr filharmonicznych i założyciela Warszawskiej Opery Narodowej, a także dyrygentai pedagoga, który pracował w Polsce i w Islandii. Na film składają się wypowiedzi współpracowników B. Wodiczki, archiwalia, materiały ikonograficzne, a także fragmenty recenzji i wywiady. Zawiłe losy B. Wodiczki pomaga rozwikłać interesujący komentarz. Artysta - mało znany w Polsce - jest w Islandii otaczany wielką czcią za wkład w kulturę muzyczną tego kraju. Bohdan Wodiczko przebywał w Islandii wielokrotnie, pobyty były wynikiem jego dramatycznych doświadczeń w kraju. Bohatera filmu przybliżają widzowi wspaniali artyści, znane postacie świata polskiej kultury.
W wypowiedziach archiwalnych zobaczymy m. in. Jerzego Waldorffa i Stefana Kisielewskiego. Seria: Ludzie muzyki - Wodiczko. Reżyseria: Janusz Sijka, scenariusz: Janusz Sijka". TVP Kultura, Islandia/Polska, 2009.

24 listopada 2010

El Secreto De Sus Ojos

W radiowej 2 we wtorek 23 listopada 2010 o 18:00 był ja zawsze Sezon na DwójkęAudycja dotyczyła argentyńskiego filmu Sekret jej oczu – prowadził rewelacyjny Michał Montowski, a gośćmi byli: Bożena Janicka (krytyk filmowy) i dr Francisco Rodriguez (latynoamerykanista). Nie znam historii Argentyny poza hasłami jak Peron i Evita, ale doczytuję. To co mnie pociąga do zobaczenia Sekretu..., to wspomniana w radiu kwestia sprawiedliwości, jej pragnienie po latach wobec krzywd historii. W naszej Europie - zwłaszcza im bardziej na wschód - doświadczenie twardości losu i bolesnej pamięci są znane. Tu odwołuję się do poprzedniego wpisu o chińskiej niewoli. Słowo bezsilność również pojawiło się w ustach pani Janickiej. Nie umiem powiedzieć, co robić. Kiedyś bym wiedział, lecz teraz wiem, że nie wiem. Nie szpanuję Sokratesem. Stwierdzam prawdę. Rady tu nie pasują. Każdy kto chce odnaleźć ścieżkę (bo to raczej nie autostrada) wewnętrznej wolności musi sam ruszyć się, odezwać albo zamilknąć. Nie mam pojęcia z kim rozmawiać i u kogo szukać słów przebaczenia, pojednania. Modlitwa nie wystarczy. Mam wrażenie, że trzeba mądrości i i osobistego zaangażowania. Oraz takich filmów...

23 listopada 2010

Bezsilność

Wczoraj widziałem film dokumentalny USA Tank Man - sam przeciw czołgom (11:00 Viasat History poniedziałek, 22 listopada 201) z 2006 roku. Chiny to dla mnie pociągająca zagadka. Od języka począwszy na gospodarce kończąc a po drodze Tybet, stara kultura, herbata... Jednak ów kraj pozostaje w smutnej pamięci przez ideologię, która tam nadal panuje. A może mnie się tylko zdaje że bez pełnej swobody (nazwijmy to nieśmiało wolnością) obywatelskiej nie da się szczęśliwie żyć? Widok udających studentów z Uniwersytetu, który de facto rozpoczął demonstracje na placu w Pekinie - że nie poznają zdjęcia, że to chyba parada wojskowa, może ciekawy fotomontaż (choć po cichu jeden mówi: "rok 89", co WSZYSTKO wyjaśnia!)... doprowadza mnie do szału bezsilności. Ok. Spytałem kolegi w pracy o to zdjęcie - nie poznaje. Nie był na studiach. Ale to nie tłumaczy. Kilka tys. zabitych na Placu Niebiańskiego Spokoju nie daje mi spokoju.

12 listopada 2010

Odpoczywaj Henryku

Z żalem usłyszałem w radiowej Dwójce, że odszedł Henryk Mikołaj Górecki... Wielka strata nie tylko dla rozwoju muzyki. Przecież miesiąc temu byłem na XV FESTIWAL KOMPOZYTORÓW POLSKICH
POD PATRONATEM HENRYKA MIKOŁAJA GÓRECKIEGO W BIELSKU-BIAŁEJ (7-9 PAŹDZIERNIKA 2010). Tam podczas koncertu finałowego przeżyłem (bo tak trzeba napisać) Jego "TRZY TAŃCE NA ORKIESTRĘ SYMFONICZNĄ"... - ale o tym więcej później. Teraz przy dźwiękach Kronos Quartetu kreślę te słowa i wypominam sobie spóźnione uczucia do tzw. muzyki współczesnej. A poniżej artykuł z Wyborczej...



Henryk Mikołaj Górecki nie żyje

...
Jacek Hawryluk Łukasz Kałębasiak 2010-11-12, ostatnia aktualizacja 2010-11-12 18:26:37.0
Wybitny kompozytor zmarł dziś po ciężkiej chorobie w szpitalu w Katowicach. Miał 77 lat. Choć jego utwory znał cały świat, mawiał: "Nim umrę, chciałbym się dowiedzieć, co to jest muzyka"
Nawet tak świetni kompozytorzy jak Krzysztof Penderecki i Wojciech Kilar nie osiągnęli równie spektakularnego sukcesu jak on. Świadczy o tym choćby płyta z nagraniem III Symfonii, która sprzedała się na świecie w grubo ponadmilionowym nakładzie - to największy komercyjny sukces polskiej muzyki współczesnej. Prawykonanie III Symfonii "Symfonii pieśni żałosnych" - napisanej na zamówienie rozgłośni Suedwestfunk w Baden-Baden - odbyło się w 1977 r. w Royan. Polska premiera - tego samego roku na Warszawskiej Jesieni. Utwór wzbudził wtedy kontrowersje. Jedni widzieli w nim arcydzieło, inni - trzy akordy na krzyż i nudę.

Świat odkrył "Trzecią" po latach, wraz z nagraniem Dawn Upshaw (sopran), London Sinfonietty i Davida Zinmana. Płyta firmy Nonesuch ukazała się 1992 r. w Ameryce i Wlk. Brytanii. Anglosasi zwariowali na jej punkcie: codziennie kupowało ją tysiąc osób. Za wylansowanie symfonii odpowiada angielska stacja komercyjna z muzyką poważną Classic FM. Poruszeni kontemplacyjną muzyką byli wszyscy, z kierowcami tirów włącznie. "To Goreki!" - odpowiadali bez namysłu, słysząc "Trzecią" w radiu. Płyta wylądowała na czele listy przebojów muzyki poważnej, ale doskonale radziła sobie też w rankingach popowych - w Top 200 "Billboardu" wyprzedziła Nirvanę i Stinga. Górecki stał się ikoną kultury masowej. Na liście geniuszy muzycznych sporządzonej przez brytyjski dziennik "The Telegraph" wyprzedził m.in. Leonarda Cohena i Davida Bowiego. Na 32. miejscu wspólnie z nim uplasował się Prince. - Papier wszystko wytrzyma. Ja mam swój ranking dwudziestowieczny, jeżeli bym się w nim umieścił, to na trzecim miejscu - komentował żartobliwie kompozytor.

W latach 1955-60 studiował kompozycję u Bolesława Szabelskiego w Akademii Muzycznej w Katowicach, której w latach 70. został rektorem.

Wczesna twórczość, na przełomie lat 50. i 60., to awangarda. Później - redukcja, upraszczanie brzmień i wreszcie całkowity zwrot ku przeszłości, dużym formom i tekstom religijnym (od kompozycji "Ad Mater" z 1971 r.). Góreckiego nie daje się jednak łatwo klasyfikować. On sam tego nie ułatwiał: "Nie zmieniałem ubrania rewolucjonisty na habit franciszkański, ja nigdy nie miałem ani ubrania rewolucjonisty, ani habitu" - mówił. Dzisiaj chętnie porównuje się jego twórczość - choć to mylny trop - z amerykańskimi minimalistami, zestawia z Estończykiem Arvo Partem, Gruzinem Giją Kanczelim, Anglikiem Johnem Tavenerem. "Ja zawsze byłem wolny, robiłem, co chciałem, i czerpałem, skąd chciałem" - mówił na początku lat 90.

Utwory Góreckiego naszpikowane są niby prostymi, traktowanymi repetycyjnie układami harmonicznymi i obsesyjnie powracającymi rytmami. Ile w nich jednak logiki i czystego piękna! Choć późny Górecki - ten od "Salve Sidus Polonorum" i "Lobgesang" - już nie był tak wyrazisty. Powiada się o jego muzyce: holy minimalizm, New Age, nowa duchowość. Jednak Górecki wierzył przede wszystkim wielkim klasykom. Uczył się u Mozarta, Schuberta, Beethovena, Szymanowskiego, Chopina. Przywoływał Messiaena i Ivesa. Lubił szorstkość i naturalność muzyki ludowej (jaki byłby bez Podhala i ukochanego Chochołowa?).

Co ważne, euforia związana z III Symfonią nie przesłoniła Europie całego Góreckiego. Jego muzyka trafiła do światowego obiegu koncertowego, jest wykonywana, nagrywana. Gdy festiwal Warszawska Jesień otworzył w 2003 - roku 70. urodzin kompozytora - utwór "Canticum graduum" z 1969 r., zabrzmiał on tak, jakby został napisany dzisiaj.

Komponował dla słynnego Kronos Quartet. - Kiedyś umówiliśmy się na 15 kwartetów. Marzy mi się, by z nimi gdzieś wyjechać na dwa tygodnie, zamknąć się, popracować, zagrać w kwintecie - opowiadał na wspólnej próbie z "fajnymi chłopakami z Kalifornii", jak nazywał "Kronosów". Amerykanie gościli m.in. na Festiwalu Kompozytorów Polskich w Bielsku-Białej w 2005 r., gdzie prawykonali III Kwartet. Dwa lata później przyjechali do Katowic, by na Ars Cameralis zagrać wszystkie kwartety Góreckiego. - Chcieliśmy przywieźć te utwory tutaj, gdzie powstały, do domu - mówił David Harrington, skrzypek i założyciel Kronos Quartet.

Górecki był Ślązakiem, urodził się w 1933 r. w Czernicy koło Rybnika. - Nikt sobie czasu i miejsca urodzenia nie wybiera. Otrzymany czas musisz godnie przeżyć, a miejsce szanować i być za nie odpowiedzialny - mówił.

Muzyczny talent przekazał kolejnym pokoleniom - córka Góreckiego Anna jest pianistką, zaś jej brat Mikołaj kompozytorem. Wnuki grają na skrzypcach.

Zadebiutował jako kompozytor jeszcze w czasach studenckich - 27 lutego 1958 r. wykonano pięć jego utworów. W tym samym roku podczas III edycji Warszawskiej Jesieni zabrzmiało jego "Epitafium" op. 12 na chór i zespół instrumentalny. W 1967 r. "Refrenem" op. 21 na orkiestrę zdobył III miejsce na Międzynarodowej Trybunie Kompozytorów UNESCO w Paryżu. Był laureatem m.in. Orderu św. Grzegorza Wielkiego, najwyższego odznaczenia papieskiego, jakie może otrzymać osoba świecka. W październiku otrzymał najwyższe polskie odznaczenie - Order Orła Białego. Odebrał go w klinice kardiologicznej w Katowicach-Ochojcu, gdzie leczył się od września.

W 70. urodziny otrzymał tytuł doktora honoris causa katowickiej AM (którą sam ukończył i gdzie uczył studentów czytania partytur, kompozycji i instrumentacji), wcześniej uhonorowały go już m.in. uniwersytety Warszawski i Jagielloński, a także uczelnie amerykańskie i kanadyjska. On sam nie lubił jubileuszy i celebry. - Jak zobaczę 20 potężnych bukietów kwiatów, to widzę, ile byłoby za to bochenków chleba czy strzykawek. To mnie wkurza, mówiąc młodzieżowo - wyznał.

Podczas otwartej próby z Kronos Quartet w katowickiej AM, rozmawiając z publicznością, wyznał: - Nim umrę, chciałbym się dowiedzieć, co to jest muzyka. Ostatnio żyję zdaniem, jakie wypowiedział Leszek Kołakowski, że "muzyka to gość z innego świata".

Górecki w ośmiu odsłonach

Scontri - Zderzenia (1960)

Szok dla tych, dla których Górecki rozpoczął się i zakończył na III Symfonii. Wczesny, awangardowy Górecki zaplątany w serializm, zafascynowany barwą brzmienia oraz sposobami artykułowania dźwięków - kompozytor podąża ku tzw. sonoryzmowi, którego apogeum nastąpi w "Genesis". Górecki uderza z niesłychanym impetem: 136 instrumentów, w tym niemal 50 perkusyjnych. Burza dźwięków zostaje dokładnie rozplanowana. Wybuchowa orkiestra, zwłaszcza w nagraniu WOSPR-u z Krenzem (Olympia).

Muzyka staropolska (1969)

Dialog z przeszłością. Kompozytor opracowuje średniowieczne organum "Benedicamus Domino" z antyfonarza klarysek ze Starego Sącza (w partii instrumentów blaszanych) oraz głos tenorowy renesansowej pieśni "Już się zmierzcha" Wacława z Szamotuł (instrumenty smyczkowe). Nowoczesność Góreckiego zostaje podlana archaicznością. Ciągłe starcie, wymiana, dialog instrumentów dętych ze smyczkowymi, który zamienia się w porywającą syntezę. Do posłuchania z Markowskim (Olympia) bądź Nelsonem (Argo).

Amen (1975)

Nieco ponad siedem minut. Jedno słowo "amen" powtórzone szesnaście razy przez chór mieszany a cappella. Redukcja doprowadzona do skrajności. Utwór medytacyjny, przejmujący, pełen pokory. "Amen" - wraz z wcześniejszym i równie pięknym "Euntes ibant et flebant" - stanowi początek nurtu muzyki sakralnej przeznaczonej na chór a cappella. Górecki piszący na taką obsadę jest paraliżujący. Sztuka generująca skrajne emocje - skondensowany introwertyzm, który przeradza się w wulkaniczny żar (Nelson, Nonesuch).

III Symfonia „Symfonia pieśni żałosnych" (1977)

Czysta mistyka, kontemplacja, modlitwa. Symfonia składa się z trzech pieśni. Pierwsza to ścisły kanon z tematem pieśni kurpiowskiej ze zbiorów ks. Władysława Skierkowskiego, druga jest lamentacją, trzecia - opracowaniem melodii ludowej z Opolskiego ze zbiorów Adolfa Dygacza. Teksty trzech pieśni są głęboko tragiczne, wstrząsające (w cz. II tekst napisany przez dziewczynę na ścianie katowni gestapo w Zakopanem). 50-minutowy fresk o niepowtarzalnej aurze i autentycznym napięciu. Trudno nie polecać słynnej interpretacji Upshaw i Zinmana (Nonesuch), którzy elektryzują przez cały utwór. Ale także wersja Kozłowskiej i Korda jest genialna (Philips).

Koncert na klawesyn (1980)

Lawina, kaskada dźwięków. Opętańczy wyścig orkiestry smyczkowej i solisty. Z pędzącego, mechanicznego klawesynu wyciskane są siódme poty. Koncert składa się z dwóch części i kończy się tak szybko, jak się zaczyna. Napisany dla Elżbiety Chojnackiej (Adda lub Nonesuch). Kompozytor dopuszcza wersję fortepianową - najlepsza w wykonaniu jego córki Anny Góreckiej (Conifer).

I Kwartet smyczkowy „Już się zmierzcha" (1988); II Kwartet smyczkowy „Quasi una fantasia" (1991)

"To dzięki Beethovenowi mogłem napisać te kwartety" - wyznaje kompozytor. Dwa pierwsze kwartety należą do moich ulubionych utworów Góreckiego. W "Pierwszym" - szorstkim, pełnym spiętrzonych, obsesyjnie powtarzanych motywów przypominających brzmienie kapeli góralskiej - kompozytor wykorzystał cytat z pieśni "Już się zmierzcha" Wacława z Szamotuł. W "Drugim" - konstrukcji napięć i ich rozładowań - pojawia się motyw kolędy "Cicha noc". Oba utwory powstały dla Kronos Quartet (Nonesuch).

Małe Requiem dla pewnej polki (1993)

Tajemniczy tytuł, niewyjaśniony do końca. Kiedyś Górecki stwierdził, że odzwierciedla on jego smutek po rozpadzie Czechosłowacji (polka jest tam tańcem narodowym). Dlaczego jednak requiem? Muzyka balansująca na pograniczu groteski i cyrku oraz głębokiej melancholii (incypit "Dies irae"). A może kluczem jest zdanie Góreckiego: "Klown ukrywa pod szminką niewysłowiony smutek" (London Sinfonietta - Nonesuch lub Schoenberg Ensemble - Philips).

Kwartety smyczkowe (2008)

Na 75. urodziny Góreckiego EMI Music Poland przy udziale PWA opublikowała komplet jego kwartetów w niedościgłym wykonaniu Kwartetu Śląskiego. "Początek lat 80. - pisze Adrian Thomas, znawca Góreckiego i nowej polskiej muzyki - dramatyczny dla Polski, również dla Góreckiego, który miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Sięgnął do bardziej osobistej formy muzyki kameralnej". Kwartety należą do najlepszych utworów kompozytora. "Pierwszy" (1988) - pełny spiętrzonych, obsesyjnie powtarzanych motywów przypominających brzmienie kapeli góralskiej - wykorzystuje cytat z pieśni "Już się zmierzcha" Wacława z Szamotuł. W "Drugim" (1991) - słyszymy motyw kolędy "Cicha noc". Tytuł "Trzeciego" (ukończonego w 1994 r., ale dopuszczonego do wykonania dopiero w 2005!) - "Pieśni śpiewają" - został wzięty z wersu rosyjskiego futurysty Wielimira Chlebnikowa: "Gdy umierają ludzie - pieśni śpiewają". Komplet układa się w pasjonującą opowieść - od drapieżności i eksplozji po melancholijność i introwertyzm. Dzięki znakomitej interpretacji Kwartetu Śląskiego mamy tu napięcia, kontrasty, zmagania żywiołów: jest piękno i deformacja, spokój i chropowatość, gniew i wzruszenia.

6 listopada 2010

Kochany Kisiel


Za "radą" Waldorffa zabrałem się za Stefana Kisielewskiego. Sporo znalazłem w moich bibliotekach miejskich a głównie: felietony z Tygodnika Powszechnego i Dzienniki. Obecnie jestem w trakcie felietonów z lat 1945-1971 "100 razy głową w ściany" etc. Moje małe odkrycia to żywy i ciekawy obraz polskiej powojennej i prawie socjalistycznej rzeczywistości. Kisiel pisze fantastycznie! A przecież to było 60 lat temu! Kto dziś tak pisze? Może Pilch. W tych felietonach są i te skonfiskowane przez cenzurę. Nie ma wprawdzie przypisów czy wyjasnień, ale Kisiel pisze jasno i łatwo nawet teraz szybko dojść o co chodziło - choć nie w 100 % oczywiście. Niektóre z artykułów prowadzą do łez śmiechu i także wzruszenia, inne sieją grozę, inne zadają pytania (np.: jak oni mogli tak żyć? skąd w nas było (jest?) tyle głupoty? co naprawdę się zmieniło po przeszło pół wieku? dlaczego doszło do takiego obrotu historii Polski?...), a prawie wszystkie zarażają świeżością myślenia. Jestem głupim młodzikiem, ale kiedy czytam jego felietony chcę powiedzieć: stary dobry Kisielu, co Ty gdzieś tam w idealnym świecie harmonii myślisz sobie o nas, o mnie; z kim stukasz się kielichem; kogo przeklinasz na głos - bo wiesz ludzi z taką jak ty historią życia i słowem brakuje dziś; a byłeś swojski krakosko-warszajwski zarazem światowy z krwi i kości człowiek.
Wrócę do Ciebie jeszcze...

29 października 2010

Ciekawe jazz-itp.-linki

Niedawno odkryłem kilka ciekawych linków. Większość to klimaty jazzowe:
Scribere necesse est
Jazzowe potyczki - bloog.pl
Impropozycja
kocham jazz

Udając dziennikarza muzycznego

RadioJAZZ.FM
jazzowe otulenie

Jazz Gazeta

GCK -- górnośląskie centrum kultury, jazz i okolice

Nasza wyspa Tapirów

23 października 2010

Rozmowa z prof. Henrykiem Samsonowiczem, mediewistą, o magicznej sile historii

Agnieszka Krzemińska: – Pana macierzysty Instytut Historyczny UW właśnie obchodzi 80-lecie. Tak się składa, że pan oraz dwaj inni znani historycy – Jerzy Holzer i Jerzy Tomaszewski – jesteście jego równolatkami.

Henryk Samsonowicz:
– Jak wielu innych 80-latków.

Ale nie każdy z nich jest historykiem i będzie miał, tak jak pan, przy tej okazji odnawiany doktorat. A właściwie dlaczego wydział historii jest tak młody?

Historię w Warszawie wykładano oczywiście już znacznie wcześniej, z tym że w oddzielnych formach organizacyjnych. Do ich połączenia doprowadził wybitny historyk Marceli Handelsman. W czasie wojny zginął w obozie, więc po 1945 r. instytutem zaczął kierować jego ukochany uczeń, mediewista Tadeusz Manteuffel, który dobrał sobie ludzi o wspólnych przekonaniach politycznych, przeżyciach z wojny w działalności konspiracyjnej i wspólnej wizji dotyczącej kształcenia. Aleksander Gieysztor, Marian Małowist, Stanisław Herbst to była grupa przyjaciół o wyjątkowych charakterach, szczerze oddana instytutowi. To oni sprawiali, że gdy w latach 50. zaczęliśmy być wzmacniani ideologicznie poprzez napływ rozmaitych osób, to zazwyczaj osoby te były wchłaniane przez środowisko bądź separowane na tyle, że nie wyrządzały większych szkód.

Podczas gdy inne wydziały humanistyczne podupadły, wam udało się przetrwać bez większych strat, wręcz rozkwitliście.


Właśnie dzięki tej grupie zgromadzonej wokół Manteuffla udało się przejść bez problemu przez wszystkie trudne momenty 1956 r., a potem 1968 r. To było coś zdumiewającego. Pogromy były na socjologii i filozofii, wyrzucono Bronisława Baczkę, Leszka Kołakowskiego, Leszka Nowaka i innych, od nas nie wyleciał nikt. W latach 60. w kryminale znalazły się tylko dwie osoby i to nie za pracę na uniwersytecie, tylko za publikację listu otwartego – Karol Modzelewski i Jacek Kuroń, do których potem, już za inne formy działań, dołączył Adam Michnik. Władze instytutu wstawiły się za niewygodnymi dla władzy kolegami, za licznymi studentami, murem stali za sobą zarówno partyjni, jak i bezpartyjni.

W instytucie rozpoczął pan studia w 1947 r. Jak się wtedy studiowało?


Na uniwersytet przychodzili ludzie o najróżniejszych życiorysach, byli tacy, którzy uczyli się na tajnych kompletach, tacy, którzy siedzieli w obozach, byli w siłach zbrojnych na Zachodzie albo w Ludowym Wojsku Polskim. Manteuffel utrzymał przedwojenną formułę, w której nie było obowiązkowych cyklów zajęć. Studenci chodzili na te wykłady, które sobie wybrali, i to na różnych wydziałach. Zdarzało się, że niektórzy nawet przez 6 lat nie zdawali żadnego egzaminu.

W ten sposób można było studiować latami.


Owszem, ale jednocześnie można było wzbogacać swoją wizję świata w różnych kierunkach. To brzmi pompatycznie, ale coś w tym jest. Studiowałem z moją żoną [dr Agnieszka Samsonowicz, mediewistka, wieloletni pracownik Instytutu Archeologii i Etnologii PAN], Benedyktem Zientarą, Antonim Mączakiem, Januszem Tazbirem. Ci koledzy byli ambitni, większość z nich zdawała już na pierwszym roku egzamin, ja zdałem aż dwa. Z historii starożytnej dostałem dobry, podobnie u Manteuffla ze średniowiecza, co strasznie poszło mi w pięty.

A to stąd mediewistyka?


Z początku pasjonowałem się rewolucją francuską i Napoleonem, na pamięć znałem dokonania każdego z jego marszałków, ale przeszło mi już na II roku za sprawą Mariana Małowista, wielkiego historyka o światowym autorytecie.

Pan, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski i wielu innych zostaliście mediewistami. Wszystkich pociągnęła magia prof. Małowista?


Jeśli myślimy o magii w znaczeniu propozycji naukowych, to nie do pobicia był Gieysztor – kierownik badań nad początkami państwa polskiego, poza tym niezwykle wszechstronny badacz, któremu nieobca była historia sztuki, archeologia, antropologia kultury, historia idei, polityczna czy społeczna. Dzięki niemu polska mediewistyka stała się nowoczesną nauką.

Czyli podejrzenie, że większość zajmowała się średniowieczem, bo to było prostsze i mniej polityczne, mija się z prawdą?


Na pewno nie było prostsze. Proszę tego nie traktować jako wyrazu pychy, ale w przeciwieństwie do historii najnowszej warsztat badawczy mediewisty jest znacznie bardziej rozbudowany – wymaga znajomości chronologii, genealogii, heraldyki, sfragistyki itd. Mediewista powinien zajmować się też zagadnieniami dotyczącymi psychologii zbiorowej, struktur społecznych, archeologią, ikonografią, mitami. Badania millenijne, nowe metody badawcze, a potem nurty postmodernistyczne przemodelowały naszą wizję średniowiecza.
Ale wracając jeszcze do czasów moich studiów – brak sztywnych reguł sprawiał, że uczyliśmy się nie tyle faktów, ile swobodnego myślenia, dlatego instytut stanowił ciekawy wyjątek w tak zwanym bloku wschodnim. Wydaje mi się, że pozycja polskiej historiografii była wtedy mocniejsza niż dzisiaj. To, co pisali polscy historycy, było znane i szanowane w świecie. Teoria ustroju feudalnego Witolda Kuli wywołała odzew w świecie, historyk amerykański Immanuel Wallerstein swoją tezę o globalizacji gospodarki napisał w wyniku rozmów z Małowistem, a Fernand Braudel – wielki francuski historyk ze szkoły Annales – pisząc książkę o życiu codziennym we Francji nowożytnej twierdził, że zainspirowała go polska mediewistyka. Nie przez przypadek Gieysztor został przewodniczącym Międzynarodowego Kongresu Nauk Historycznych, a Kula Światowego Kongresu Historii Gospodarczej.

A kiedy ta dobra passa zaczęła się kończyć?


Trudno powiedzieć, bo okres wielkiej solidarności znowu sprzyjał polskiej historiografii. Gorzej jest teraz, gdy na naukę potrzeba wielkich nakładów finansowych, przez co, w porównaniu z innymi krajami, jesteśmy nędzarzami. Wcześniej po prostu nie trzeba było aż tak dużych pieniędzy, a pomyśleć, że Janowi Długoszowi wystarczało gęsie pióro, inkaust, papier i kilka świeczek.

Ale Długosz nie miał za to kłopotów z nadążaniem za nowymi badaniami. Dziś trudno ogarnąć wszystkie wychodzące co roku publikacje.


„Wyspa pingwinów” Anatola France’a zaczyna się od tego, że archiwariusz Tapir wchodzi do archiwum i ginie zasypany stosami fiszek. My trochę jesteśmy dziś jak ten Tapir zasypani nową literaturą, której nikt nie jest w stanie przerobić, nie pomaga w tym komputer czy Internet, bo człowiek nie jest fizycznie w stanie wszystkiego przeczytać i przemyśleć.

Czy to znaczy, że należy skupić się na szczególe?


Myślę, że teraz prace indywidualne będą traciły na znaczeniu, oczywiście zawsze będą polihistorycy, ale nadchodzi czas pracy zespołowej. Międzynarodowe i interdyscyplinarne zespoły badawcze powinny podejmować wielkie tematy, a na to trzeba mnóstwo pieniędzy. Nie znaczy to jednak, że jestem przeciwnikiem pisania historii regionalnych, w końcu Braudel mawiał, że przez pryzmat ziarna ryżu można zobaczyć historię powszechną.

Instytut Historyczny UW to dziś kuźnia nie tylko naukowców, ale i polskiej elity politycznej. Premier i prezydent to historycy. Jeśli spojrzymy na listę absolwentów, to aż roi się na niej od dyplomatów, publicystów, pisarzy.


Poczynając od Adama Michnika, a kończąc na Antonim Macierewiczu. Ale są też biznesmeni, a nawet były szef rzeźni. To znaczy, że ta wiedza, którą można zdobyć na studiach historycznych, służy do rozruszania pewnych możliwości intelektualnych i potem można robić właściwie wszystko. Bo historia jest nauką o zmianach, to nauka istotna dla tworzenia kultury otwartej, która musi uwzględniać nowe osiągnięcia i wydarzenia. Nie może trzymać się kanonów. Wiem, że system Ptolemeusza miał niesłychanie istotne znaczenie w historii astronomii, ale nie do końca jest dziś aktualny, podobnie jak genialnego dzieła Kopernika też nie można brać dosłownie.
Polska historiografia ma jeszcze jeden charakterystyczny rys. Otóż Polacy pozbawieni państwa, urzędów i szkolnictwa mieli tylko historię, która zastępowała im zbiorową tożsamość. Główne czynniki, które tworzą tożsamość każdej wspólnoty społecznej, od klubu piłkarskiego poczynając, a na państwie czy narodzie kończąc, to język, terytorium, obyczaj, religia i pamięć, czyli historia. Już św. Augustyn mawiał – memoria est vis magna – pamięć jest wielką siłą. Siłą studiów historycznych jest otwarte myślenie historyczne.

W naszej rozmowie nie pojawiają się prawie żadne kobiety, czy historia jest aż tak bardzo zmaskulinizowana?


Jak to, żonę wspominałem w pierwszej kolejności, a była jeszcze Iza Bieżuńska-Małowist, Natalia Gąsiorowska, a także wiele innych wybitnych dydaktyczek. Dziś kobiety parające się historią piastują liczne funkcje na uniwersytecie, z dyrektor IH UW prof. Marią Koczerską na czele. Choć na historii, w przeciwieństwie do innych wydziałów humanistycznych, nadal mamy przewagę mężczyzn. Może liczą na karierę w polityce?

Pan też miał swój epizod polityczny jako minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Czy jest pan zadowolony z tego, co się wtedy udało zrobić?


Jestem. To był strasznie trudny czas i praca od podstaw, posiedzenia Rady Ministrów trwały do 4.00 nad ranem. Na wszystkie projekty potrzeba było dużo pieniędzy, dobrze, że Tadeusz Mazowiecki zdawał sobie z tego sprawę i bardzo o to dbał.

Wtedy też pojawiła się w szkołach religia.


Trzeba pamiętać, że ludzie przez 40 lat byli tego pozbawieni, chcieli, by religia wróciła do szkół, dlaczego mieliśmy im tę możliwość odbierać? Fakt, że potem stała się obowiązkowa, pojawiła się na maturze, to już co innego.

Teraz przyszedł chyba czas na pisanie książek, takich chociażby jak wydane w zeszłym roku „Dziedzictwo średniowiecza”, w końcu historyk powinien pisać syntezy dopiero po sześćdziesiątce. Zmarły 1 października w wieku 93 lat wybitny mediewista Gerard Labuda pisał niemalże do końca.


Trafia pani w istotny problem. Mówi się, że jak matematyk do trzydziestki nic nie napisze, to niewiele z niego będzie, w przypadku historyków (poza wyjątkami oczywiście) jest na odwrót. Ludwik Bazylow, wieloletni dziekan UW, który zaczynał swoją karierę jeszcze we Lwowie, tak naprawdę do 60 roku życia nic nie napisał, a potem pisał co roku gruby tom. Nasi przyjaciele zajmujący się naukami ścisłymi nie zawsze są w stanie zrozumieć, że w humanistyce trzeba przeczytać setki książek w różnych językach, a potem je przemyśleć. Cytując wieszcza – potrzeba czasu „nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży”.

Czy zawsze wiedział pan, że będzie pan historykiem?


Po lekturze „Doktora Dolittle” chciałem poznać język zwierząt i być jak on przyrodnikiem, ale kłopoty z poznaniem tego języka sprawiły, że gdy miałem 12 lat zdecydowałem się iść na historię. Nigdy tego nie żałowałem.

80 lat Instytutu Historycznego

Za twórcę Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego uważany jest Marceli Handelsman, który doprowadził do połączenia kilku seminariów historycznych przy Wydziale Humanistycznym UW. W czasie II wojny światowej podziemnym studium historycznym kierował Tadeusz Manteuffel i on został po wojnie dyrektorem instytutu. Na początku lat 50. studia wydłużono z 4 do 5 lat, wprowadzając system obowiązkowych wykładów i ćwiczeń. W latach 1955–75 Instytutowi Historycznemu szefował Aleksander Gieysztor. Był to jedyny wydział humanistyczny na UW, z którego nie zwolniono z przyczyn politycznych żadnego pracownika. Naukowcy związani z Instytutem Historycznym to m.in. Stanisław Arnold, Ludwik Bazylow, Andrzej Garlicki, Bronisław Geremek, Stanisław Herbst, Jerzy Holzer, Stefan Kieniewicz, Włodzimierz Lengauer, Antoni Mączak, Karol Modzelewski, Tomasz Nałęcz, Janusz Tazbir, Wiesław Władyka. Dziś w IHUW wykłada 36 profesorów, 9 doktorów habilitowanych i 40 doktorów. Instytut ukończyło wiele znanych postaci życia publicznego: Stefan Meller, Ryszard Kapuściński, Jacek Kuroń, Bronisław Komorowski, Paweł Piskorski, Paweł Poncyljusz, Andrzej Rosner, Marcin Wolski. Uroczystości jubileuszu 80-lecia Instytutu Historycznego UW odbywają się od 21 do 23 października. Do końca miesiąca otwarta jest w Pałacu Kazimierzowskim okolicznościowa wystawa.

Henryk Samsonowicz
studia historyczne ukończył w 1950 r., a doktoryzował się w 1954 r. pracą „Badania nad kapitałem mieszczańskim Gdańska w drugiej połowie XV w.”. Prodziekan (od 1967 r.), dziekan (1970–73) i dyrektor Instytutu Historycznego (1975–80), a w latach 1980–82 rektor UW. Były wiceprzewodniczący Komitetu Badań Naukowych, od 2002 r. członek rzeczywisty PAN. Osiem razy uhonorowany tytułem doctora honoris causa. Od 1956 r. członek partii, z której wystąpił po wprowadzeniu stanu wojennego. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu i minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Autor około 800 publikacji naukowych, w tym 16 książek (m.in. „Historia Polski do roku 1795”, „Miejsce Polski w Europie”, „Tysiącletnie dzieje”, „Idea uniwersytetu u schyłku tysiąclecia”, „Dziedzictwo średniowiecza”).

21 października 2010

Chopinowski XVI Konkurs zakończony!

Sensacja na Konkursie Chopinowskim: Awdiejewa!

...
Jacek Hawryluk, Polskie Radio 2010-10-21,
I już wszystko wiadomo. I nagrodę XVI Konkursu Chopinowskiego otrzymała - Julianna Awdeejewa. Grand Prix dla rosyjskiej pianistki jest zaskoczeniem, bowiem obserwatorzy, zwłaszcza po finałach, jednoznacznie wskazywali na Austriaka Ingolfa Wundera
Decyzję 13-osobowego jury poznaliśmy wczoraj tuż przed północą. Pierwszą nagrodę zdobyła wykształcona w Zurychu 25-letnia Rosjanka Julianna Awdiejewa. Otrzyma 30 tys. euro, złoty medal oraz przywilej gry z nowojorskimi filharmonikami.

Grand Prix dla niej jest sensacją, bo choć grała równo przez cały Konkurs, nie zachwycała, wyraźnie ustępując innym finalistom, także z ekipy rosyjskiej. Koncert e-moll, który zagrała w finale, miał sporo usterek i mankamentów technicznych. - Jestem kompletnie zaskoczona - sama mówiła wczoraj. - Dziękuję warszawskiej publiczności, była wspaniała.

Dopiero drugie miejsce zdobyli ex aequo dwaj rewelacyjni pianiści, którzy zwłaszcza po finałach typowani byli do pierwszej nagrody - Austriak Ingolf Wunder i Litwin Lukas Geniušas (reprezentujący także Rosję).

Trzecią nagrodę zdobył 19-letni Rosjanin Daniił Trifonow, który kapitalnie zagrał w finale Koncert e-moll, choć - jak przyznał - grał go po raz pierwszy z orkiestrą. Jeśli to nie blef, to chapeau bas! Gdy zaczął grać II część, Antoni Wit - prowadzący orkiestrę w koncertach - odwrócił się do pianisty i słuchał. Szczęśliwy Trifonow mówił wczoraj: - Mógłbym zagrać jeszcze piąty i szósty etap.

Czwartą nagrodę zdobył lubiany przez warszawską publiczność, świetny Bułgar Ewgeni Bożanow.

Nagrody pozaregulaminowe: za najlepsze wykonanie poloneza - Lukas Geniušas (Polonez fis-moll op. 44); za najlepsze wykonanie Poloneza-Fantazji As-dur op. 61 oraz koncertu - Wunder; za najlepsze wykonanie mazurków -Trifonow (Mazurki op. 56); i za najlepsze wykonanie sonaty - Awdiejewa (Sonata b-moll).

W III etapie Awdiejewa zrobiła wrażenie zwłaszcza Marszem żałobnym i Finałem z Sonaty b-moll. Grała wtedy inaczej niż panowie - pewnie, dynamicznie, przebojowo. I nie inaczej zagrała w finale. Ma własną wizję Koncertu e-moll - wirtuozowską, dynamiczną, popisową, nieco jednak nonszalancką. Choć jej gra, zwłaszcza w środkowej części, faktycznie mogła się podobać.

Grand Prix dla rosyjskiej pianistki jest jednak zaskoczeniem, bowiem obserwatorzy, zwłaszcza po finałach, jednoznacznie wskazywali na Wundera, który był artystą grającym - w przekroju całego Konkursu - na najwyższym poziomie, od pierwszego etapu aż do finału. Gdy w finale jego największy rywal do pierwszej nagrody Bożanow zawiódł, wszyscy czekali na występ Wundera. Austriak zagrał koncert życia, który jednak nie wystarczył na Grand Prix

Dobrze się stało, że jurorzy uhonorowali jego wykonanie Poloneza-Fantazji - zdecydowanie najlepszej kreacji tego utworu w XVI Konkursie. Nagrody pozaregulaminowe rozdzielono wśród najbardziej wyrazistych osobowości finału. Cieszy nagroda Polskiego Radia za mazurki dla Trifonowa, który okazał się objawieniem, oraz za poloneza dla równie utalentowanego Geniušasa. Wczoraj Litwin, który z etapu na etap grał coraz lepiej, a w trzecim uległ prawdziwej metamorfozie, porywając interpretacją 10 Etiud z op. 25, Koncert e-moll zaczął spokojnie, nie forsował tempa, cyzelował frazy. W części środkowej zachwycił liryczną śpiewnością.

Zwycięzcami XVI Konkursu są Rosjanie, których aż piątka zagrała w finale. Ten konkurs należał do silnych osobowości, z których co najmniej szóstka ma szansę na wielką karierę.

Niestety, polska ekipa wypadła słabo. Paweł Wakarecy, który dotarł do finału, zdecydowanie odstawał od czołówki, choć w Koncercie f-moll zachował indywidualny rys, starał się nie poddać dość mozolnie i jednostajnie grającej w poniedziałek orkiestrze.

Wielkim przegranym jest, mimo II nagrody, 25-letni Austriak z Klagenfurtu Wunder - znany z poprzedniego, XV Konkursu z 2005r., kiedy to jednak nie dotarł do finału. W tym roku wykonał Koncert e-moll po mistrzowsku - pokazał opanowanie techniczne, klasę pianistyczną, pełną, kontrolowaną wirtuozerię. W przeciwieństwie do poprzednich uczestników finału prawdziwie koncertował i dialogował z orkiestrą. W II części -Romance. Larghetto - wręcz zachęcał instrumentalistów orkiestry do bardziej emocjonalnego grania, zerkał w stronę skrzypiec, w stronę fagotu, jakby prosząc: "Muzykujcie razem ze mną, a nie tylko akompaniujcie". Chopin Wundera był po wiedeńsku doskonale skonstruowany, a jednocześnie nie brakowało mu wirtuozerii i lekkości stylu brillante. I piano Wundera - zjawiskowe, o kilku natężeniach. Tak właśnie -młodzieńczo i świeżo - powinny brzmieć wczesne utwory Chopina. Wunder jeszcze nie skończył wygrywać ostatnich akordów, gdy przez salę przeszła fala braw, a potem jako jedyny w finale otrzymał owację na stojąco.

- Przyjechałem tu, żeby wygrać - mówił wczoraj Wunder. - Dobrze, że to już koniec. Przez te dni byłem tak spięty, że prawie w ogóle nie mogłem spać. Brałem jakieś tabletki na sen, ale musiałem je odstawić, kiedy w III etapie zauważyłem, że psują mi koncentrację. Granie Chopina w Polsce to olbrzymia odpowiedzialność.

A inni finaliści? Nikołaj Choziainow, 18-latek studiujący w moskiewskim konserwatorium, który wydawał się "złotym dzieckiem" XVI Konkursu, nie podołał grze z orkiestrą. Był chyba zanadto stremowany, nie do końca rozumiał, co gra, walczył z materią (i ze światłem, które co chwila gasło w sali FN).

Bożanow - podobnie jak Rosjanie - grał Koncert e-moll. Był zdekoncentrowany, nie zachwycał tak jak w porywająco zagranym III etapie. Rozkręcił się w III części Koncertu, ale i tu poniosły go nerwy, przed którymi nie uratowały go ekspresyjne, teatralne gesty. Z kolei u Mirosława Kułtyszewa, Rosjanina, zwycięzcy Konkursu im. Czajkowskiego w Moskwie przed trzema laty, niby wszystko zostało dokładnie ułożone, ale brakowało świeżości. Poza tym dźwięk Kułtyszewa bardziej pasuje mi do koncertów Czajkowskiego czy Brahmsa, mniej do Chopina.

Francuzka Hélene Tysman jako jedyna wykonała Koncert f-moll, ale jej gra była chłodna, wykalkulowana i statyczna. Na koniec jej rodak Francuz François Dumont zagrał solidnie, bez fajerwerków, ale też bez egzaltacji.

Do zdobycia w finale było sześć nagród i dziewięć wyróżnień. Laureatka I nagrody, ufundowanej przez Prezydenta RP, otrzymała 30 tys. euro i złoty medal. Do tego przywilej występów z Orkiestrą Filharmonii Nowojorskiej - 29 października w Warszawie i 4 stycznia w Nowym Jorku.

Pierwszy koncert laureatów odbędzie się dziś w Teatrze Wielkim. Kolejne jutro i w sobotę.

16 października 2010

Wnioski niewesołe

Patrzę na ilość postów w ostatnich miesiącach i drżę. Prawie nic mojego pióra. W sumie lepiej czytać mądrzejszych. (Teraz kończę genialnego Pilcha Upadek człowieka... i dziś ze smutkiem zamknąłem Waldorffa Słowo o Kisielu,  już ostrzę zęby na Konwickiego i Steinhausa Słownik racjonalny itp.). No ale tutaj tyle przedruków z Gazety i Polityki, więc decyzja: teraz trzeba nadrabiać zaległości w czytaniu. Choć czasem coś wpiszę.

Chopin - finał

Do Finału Konkursu przeszedł - na szczęście! -Paweł Wakarecy. Żadnego Azjaty ani obywatela USA. Wysoki poziom. Wspaniali artyści. Dla mnie laika muzycznego WSZYSCY uczestnicy przesłuchań w październiku 2010 SĄ GENIALNI. Przecież to nie sama technika, praca palców - lecz serce dla Chopina, intuicja muzyczna, cudowne umiejętności pianistyczne... Za http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,8522201,Tylko_jeden_Polak_w_finale_Konkursu_Chopinowskiego.html podaję sedno dzisiejszego werdyktu:

"Paweł Wakarecy urodził się w 1987 roku w Toruniu. Kształcił się w Akademii Muzycznej imienia Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy w klasie Katarzyny Popowej-Zydroń, która również była nauczycielką Rafała Blechacza, zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego w roku 2005. Katarzyna Popowa-Zydroń jest też jurorką w tym konkursie.

Paweł Wakarecy jest laureatem polskich konkursów pianistycznych, między innymi Szafarni w Koninie i finalistą Międzynarodowego Konkursu imienia Fryderyka Chopina w Darmstadt w 2009 roku . Koncertował też z recitalami jako solista z orkiestrą w wielu miastach Polski i zagranicą między innymi w Niemczech, Chinach , Bułgarii, Rosji, Szwecji oraz w Gwadelupie.

Przesłuchania III etapu trwały od czwartku, brało w nich udział dwóch Polaków - Marcin Koziak i Paweł Wakarecy.

W finale zagrają też: Yulianna Avdeeva (Rosja), Nikolay Khozyainov (Rosja), Daniil Trifonov (Rosja), Miroslav Kultyshev (Rosja), Lukas Geniusas (Rosja/Litwa), Francois Dumont (Francja) i Helene Tysman (Francja), a także reprezentant Austrii - Ingolf Wunder, i Bułgarii - Evgeni Bozhanov.

Przesłuchania finałowe odbędą się w dniach 18-20 października. 20 października około godziny 23.00 ogłoszone zostaną wyniki konkursu."

14 października 2010

Chopin gra

Trwa XVI Konkurs Chopinowski. Naprawdę pierwszy raz biorę w nim świadomy udział. Jestem zachwycony - głównie dzięki Dwójce radiowej i TVP Kultura. Ale nie ma czasu. Czas do pracy i do 17:00 na przesłuchania już 2. etapu. Acha! Przeszedł mój minifaworyt Marcin Koziak z Krakowa. Oto mały życiorys:

Marcin Koziak
*14 III 1989 Kraków
Urodził się 14 marca 1989 r. w Krakowie. Student krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie Stefana Wojtasa.
Laureat m.in. drugiej nagrody Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego dla Młodych Pianistów w Narvie (2004), pierwszej nagrody Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego dla Młodych Pianistów w Budapeszcie (2006) i drugiej nagrody  Międzynarodowego Konkursu dla Młodych Pianistów Artur Rubinstein in memoriam w Bydgoszczy (2007).
Koncertował jako solista m.in. z Chińską Narodową Orkiestrą Symfoniczną, Orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie, Orkiestrą Filharmonii Łódzkiej. Występował z licznymi recitalami w Chinach, Japonii, w Polsce, Niemczech, Rosji, Austrii, Szwecji oraz na Ukrainie i Węgrzech. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

10 października 2010

Nobel za cudowny materiał


...
Piotr Cieśliński 2010-10-06,
Nagrodę Nobla z fizyki przyznano wczoraj za odkrycie grafenu. To materiał, który prędzej czy później w elektronice zdetronizuje krzem
Andre Geim oraz Konstantin Nowosieliow są wyjątkowo młodzi jak na laureatów Nagrody Nobla. Ale to całkiem zrozumiałe, bo także nagrodzona dziedzina badań dopiero raczkuje. Pierwsza praca na temat grafenu - przełomowa, która poruszyła lawinę - została opublikowana w "Science" w październiku 2004 r.

Rzadko się zdarza, by Komitet Noblowski uznawał tak młode odkrycia. Przeważyło zapewne to, że już dosłownie po pierwszych miesiącach badań grafen okrzyknięto cudownym materiałem. Wyjątkowo lekki, superwytrzymały, giętki, przezroczysty, przewodzący, doskonały na tranzystory. Co chwila laboratoria dorzucają jego kolejne zalety.

Co to jest grafen?

- Zabawne, ale niemal każdy z nas ma go w zasięgu ręki, kiedy rysuje ołówkiem po kartce papieru - śmieje się prof. Roman Stępniewski z Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego. Grafen jest bowiem krewnym grafitu (stąd wzięła się jego nazwa). To bardzo cienka warstewka - o grubości ledwie jednego-dwóch atomów - zbudowana z atomów węgla spiętych w plaster miodu. To z takich warstw nałożonych jedna na drugą składa się właśnie grafit. Kiedy rysujemy ołówkiem, grafit się ściera i całkiem możliwe, że na papierze zostają też mikroskopowe plasterki grafenu.

Skoro jednak był na wyciągnięcie ręki, to dlaczego odkryto go tak późno? Zwłaszcza że już przed kilkudziesięciu laty fizycy spekulowali, że plaster atomów węgla może mieć niezwykłe własności. Nikt jednak tego nie sprawdzał, bo wcale nie było łatwo go uzyskać. Ba, uważano wręcz, że to niemożliwe. Atomowej grubości warstwa wcale nie chce być płaska. Skręca się i zwija w kulki lub rulony, tworząc tzw. fullereny lub węglowe nanorurki, które zresztą także są obiecujące dla elektroników.

Dopiero tegorocznym laureatom sześć lat temu udało się uzyskać czysty grafen. Najciekawsze, że odbyło się to w ramach - można by rzec - zajęć nadobowiązkowych. Tandem Geima i Nowosieliowa miał zwyczaj przeznaczać piątkowe wieczory na wszelkie dziwne i zwariowane eksperymenty. Takie, które kręcą badaczy, ale zazwyczaj nie ma na nie czasu, bo i tak wiadomo, że żadnego pożytku nie przyniosą. W jednym z doświadczeń badacze lewitowali żabę w polu magnetycznym, w innym stworzyli klej na wzór lepkich palców gekona.

W 2004 r. przyszło im do głowy, by używając taśmy klejącej, uzyskać grafen i zbadać jego przydatność dla elektroniki. Pomysł wziął się stąd, że jeden z pracowników laboratorium budował właśnie mikroskop tunelowy i chciał go przetestować na graficie, bo to jest akurat materiał, na którym najłatwiej uzyskuje się atomową rozdzielczość. Takie próbki zaś w laboratoriach na całym świecie oczyszcza się w ten sam sposób - przykładając do nich taśmę klejącą i odklejając ją wraz z wierzchnimi warstwami grafitu.

To standardowa laboratoryjna procedura, ale wcześniej nikt nie wpadł na to, że w ten sposób od grafitu można oderwać pojedynczą atomową warstwę - czyli uzyskać grafen!

Rok temu w wywiadzie dla Sciencewatch.com Nowosieliow opowiadał, że wystarczyło kilka dni i grafen był gotowy.

Co urzekło fizyków?

Oczywiście, najpierw były to mikroskopowe próbki, potem żmudną metodą ścierania grafitu nauczono się tworzyć płatki grafenu rozmiaru dziesiątej części milimetra - spore, choć wciąż ledwo widoczne pod szkłem powiększającym. Ale można było wreszcie zmierzyć jego własności fizyczne, które rzeczywiście okazały się niezwykłe.

Fizyków urzekła zwłaszcza ruchliwość elektronów - ogromna w porównaniu z innymi półprzewodnikami, m.in. sto razy większa niż w krzemie, co czyni grafen idealnym materiałem dla elektroniki.

W tym roku IBM zdradził, że w jego laboratoriach powstał tranzystor z grafenu o częstości przełączania 100 GHz, czyli większej niż osiągana na bazie krzemu (krzemowe układy doszły już do granicy swoich możliwości). A i ten rekord wkrótce zostanie pobity, bo teoretycznie grafen powinien oferować dużo więcej. Większe częstości oczywiście przekładają się na szybsze mikroprocesory i komputery.

Poza tym grafen jest przezroczysty, a więc można go wykorzystać do robienia ekranów dotykowych albo paneli baterii słonecznych.



Co więcej, przed kilku laty fizycy z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku pokazali, że jest on też najbardziej wytrzymałym materiałem na świecie, ponad sto razy bardziej niż stal. Gdyby plastikowa folia spożywcza była tak samo mocna, to nie dalibyśmy rady przekłuć jej szpilką - nawet gdyby na szpilce postawić tira.

- Koreańczycy już zrobili z grafenu ekran dotykowy, który jest praktycznie nie do zdarcia - mówi dr Włodzimierz Strupiński z Instytutu Technologii Materiałów Elektronowych w Warszawie.

Grafen znacznie lepiej niż kruchy krzem nadaje się również wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z elektroniką na giętkich powierzchniach - np. w ekranach z folii.

Wreszcie, ma tę samą zaletę jak krzem - wykonany jest z pierwiastka, który nie jest toksyczny i którego nie brakuje w przyrodzie. Wszak węgla mamy w bród.

Polak też potrafi

Nic dziwnego, że w tej chwili trwa wyścig o to, kto nauczy się lepiej i taniej robić grafen, a potem różne grafenowe elektroniczne urządzenia.

Oryginalna metoda produkcji - "na taśmę klejącą" - już została zastąpiona przez inne, które bardziej nadają się do przemysłowego zastosowania.

Warto dodać, że nasz Instytut Technologii Materiałów Elektronowych jest w nielicznym klubie tych, którzy to potrafią. W tej metodzie korzysta się z węglika krzemu - krzem jest odparowany i zostaje plaster samego węgla (a badaniem własności tak uzyskanego grafenu zajmują się naukowcy z Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego).

- Patentujemy teraz jedną z modyfikacji tej metody - mówi dr Strupiński. Tak dobrej jakości materiał robi tylko kilka laboratoriów na świecie. - Półtora roku temu sam Andre Geim zwrócił się do nas z prośbą o próbki materiału, które chciał wykorzystać do badań - dodaje dr Strupiński. Wkrótce w "Nature Materials" ukaże się artykuł, którego nasz naukowiec będzie współautorem - obok dwójki tegorocznych noblistów.

Andre Geim, odbierając w 2008 r. w Rzymie nagrodę Europejskiego Towarzystwa Fizycznego, prorokował: - Za dziesięć lat grafen będzie równie dobrze znanym słowem jak krzem.

A zaczęło się od taśmy klejącej. Przed rokiem Nowosieliow zapytany o przesłanie płynące z tego odkrycia odrzekł: - Nauka powinna być zabawą, a eksperymenty niekoniecznie muszą kosztować miliony dolarów.

Andre Geim teraz to naprawdę poleciał

Pierwszy raz Andre, a właściwie Andriej Konstantinowicz Geim, "poleciał" w 1999 r., gdy wspólnie z Michaelem Berrym udało mu się wprawić w lewitację żabę (a także tulipany, orzechy, kawałki pizzy i konika polnego). Rok później został za to osiągnięcie uhonorowany Ig-Noblem - żartobliwym wyróżnieniem przyznawanym na Harvardzie za odkrycia, które "z początku wywołują śmiech, ale po chwili zmuszają do zastanowienia". Teraz przyszedł czas na "oryginalnego" Nobla (tym samym Geim został pierwszym człowiekiem, który zdobył obydwie nagrody).

Urodzony w 1958 r. w Soczi w Rosji, posiadający obywatelstwo holenderskie, a pracujący obecnie na Uniwersytecie w Manchesterze Geim w trakcie swojej kariery opublikował ponad 150 prac naukowych, z tego aż 14 w prestiżowych "Science" i "Nature".

O zdobyciu Nobla dowiedział się podczas porannego przeglądania e-maili. - Byłem w szoku, w ogóle się tego nie spodziewałem - opowiadał wczoraj.

Teraz Geim zamierza jeszcze bardziej zaangażować się w badania nad grafenem. Jego zdaniem są bowiem dwie kategorie zdobywców Nobla. Pierwsza to ci, którzy po otrzymaniu nagrody nie robią już nic do końca życia. Jest też druga, do której on sam siebie zalicza. - To ludzie, którzy uważają, że inni ludzie uważają, że zdobyli oni tę nagrodę przez przypadek i dlatego zaczynają pracować jeszcze ciężej - wyjaśnił krótko po ogłoszeniu werdyktu Komitetu Noblowskiego.

wom

Konstantin Nowosieliow, czyli mało czasu

- Jestem w szoku. To jakieś zupełne wariactwo - tak brzmiały pierwsze słowa świeżo upieczonego noblisty.

36-letni Konstantin Nowosieliow ma dwa obywatelstwa - rosyjskie i brytyjskie. Urodził się w Niżnym Tagilu, niespełna 400-tys. mieście położonym 25 km na wschód od umownej granicy między Europą a Azją. Skończył Fizyczno-Techniczny Uniwersytet w Moskwie, następnie spędził ponad dwa lata w Instytucie Technologii Mikroelektronicznej w Czernogołowce niedaleko Moskwy - głównym centrum badań naukowych Rosji.

W 1999 r. wyjechał na Uniwersytet w Nijmegen (Holandia). Ten pobyt zdecydował o jego dalszej karierze. Zaowocował bowiem nie tylko doktoratem, ale przede wszystkim znajomością z Andriejem Geimem, niezwykle zdolnym fizykiem, również rosyjskiego pochodzenia. Pomiędzy Andriejem i Kostią szybko nawiązała się nic porozumienia. Mieli podobne podejście do pracy naukowej, uważając, że powinna być ona przede wszystkim dobrą zabawą.

Kiedy Andriej przeniósł się z Holandii do Manchesteru w Wielkiej Brytanii, szybko ściągnął tam Nowosieliowa. Od tego czasu pracowali już ręka w rękę, poświęcając mniej więcej jedną dziesiątą czasu na tzw. eksperymenty "wieczorno-piątkowe".

- Robiliśmy wtedy najgłupsze doświadczenia, jakie tylko przyszły nam głowy - opowiadał w jednym z wywiadów Nowosieliow. Historia docenionego przez Komitet Noblowski grafenu zaczęła się także podczas jednego z takich "wieczorno-piątkowych" doświadczeń.

Nowosieliow jest nie tylko jednym z najmłodszych noblistów w historii, ale także jednym z najczęściej cytowanych fizyków na świecie. Jego opublikowane w ciągu ostatnich 10 lat prace były cytowane ponad 3,5 tys. razy.

Ku jego ubolewaniu dziś nie ma już czasu na "wieczorno-piątkowe" eksperymenty.

zag


8 października 2010

Hawking: Jesteśmy jak rybki w akwarium

...
Piotr Cieśliński 2010-10-04,
Nie ma jednej teorii wszystkiego, jednego równania dla Wszechświata, które można byłoby dumnie wydrukować na T-shircie. Gorzej, nie ma jednej rzeczywistości - twierdzą słynny fizyk Stephen Hawking i jego młodszy kolega Leonard Mlodinow
Kiedy przed miesiącem wyszła ich najnowsza książka "Grand design", w pierwszych recenzjach zajmowano się przede wszystkim tym, co ona mówi o Bogu. Fizycy napisali bowiem, że Wielki Wybuch jest rezultatem praw natury, Wszechświat mógł powstać spontanicznie "z niczego" i Bóg nie jest potrzebny, żeby to wyjaśnić.

Nie jest to nic nowego ani oryginalnego. Już 200 lat wcześniej francuski uczony Pierre-Simon Laplace na pytanie Napoleona, czy w jego dziele "Mechanika niebieska" jest wzmianka o istocie najwyższej, miał odpowiedzieć: - Sire, ta hipoteza nie była mi potrzebna.

Mimo to przez media przetoczyła się burza.

Boga nie było

Książkę zgodnie krytykowali duchowni katoliccy i anglikańscy, rabin i nawet jeden z brytyjskich imamów. Za to słynny biolog Richard Dawkins, ewolucjonista i wojujący ateista, wyraził zadowolenie, że fizycy wreszcie się do niego przyłączyli. Nie wszyscy, bo cytowano też takich, którzy kpili z antyreligijnych argumentów Hawkinga, sugerując, że choć jest znakomitym fizykiem, to filozof z niego marny.

Ten 68-letni naukowiec, uwięziony w sparaliżowanym ciele, poruszający się na wózku i przemawiający komputerowo generowanym głosem, wciąż lubi prowokować. Media okrzyknęły go następcą Einsteina, on sam uważa się za spadkobiercę Galileusza oraz Newtona. Z pewnością nie brakuje mu pychy, ale przede wszystkim zręczności marketingowej.

Bo w jego najnowszej książce, tak jak we i wcześniejszych, Bóg jest tylko magnesem dla czytelników, który zresztą znakomicie zadziałał. "Grand design" z miejsca trafiła na listę bestsellerów księgarni Amazon (nie bez powodu Hawking chwalił się kiedyś, że sprzedał więcej książek o fizyce niż Madonna o seksie).

Inna rzecz jest godna uwagi. Książka ukazuje znamienną zmianę w poglądach Hawkinga - utratę dawnej pewności, że uda się odkryć kamień filozoficzny fizyki, teorię ostateczną, która zdradzi nam, jaki jest naprawdę ten świat i jakie rządzą nim prawa.

T-shirtu nie będzie

Napisana przez niego ponad dwie dekady temu "Krótka historia czasu", którą przetłumaczono na 33 języki i sprzedano w wielu milionach egzemplarzy, tchnie wielką wiarą w potęgę ludzkiego rozumu, który jest w stanie odgadnąć wszystkie tajemnice kosmosu. Kończy się wielce optymistycznym akapitem:

"Gdy odkryjemy kompletną teorię [wszystkiego], z biegiem czasu stanie się ona zrozumiała dla szerokich kręgów społeczeństwa, nie tylko paru naukowców. Wtedy wszyscy, nie tylko naukowcy i filozofowie, ale i zwykli, szarzy ludzie, będą mogli wziąć udział w dyskusji nad problemem, dlaczego Wszechświat i my sami istniejemy. Gdy znajdziemy odpowiedź na to pytanie, będzie to ostateczny triumf ludzkiej inteligencji - poznamy wtedy bowiem myśl Boga".

Hawking wyrażał tym nadzieje pokoleń uczonych szukających związków między różnymi zjawiskami i próbujących je tłumaczyć za pomocą uniwersalnych zasad. Poczynając od Newtona, który jednym prawem grawitacji połączył to, co w niebiosach, z tym, co na Ziemi. Amerykański noblista Leon Lederman ujął ten dalekosiężny cel w ten sposób - chodzi o to, by całą fizykę zredukować do wzoru tak prostego i eleganckiego, że bez trudu zmieści się na koszulce.

W "Grand design", a także w podsumowującym tę książkę eseju publikowanym teraz w październikowym "Scientific American", Hawking i Mlodinow wątpią w ten ostateczny triumf ludzkości. Uważają, że żadna teoria nie będzie w pełni opisywać wszystkich aspektów Wszechświata.

Co więcej, podważają sam fundament, na którym opiera się współczesna nauka, a więc przekonanie, że istnieje jeden realny i niezależny od nas świat, który jest dostępny naszemu poznaniu. "Fizyka rozwija się w takim kierunku, że realizm staje się trudny do obronienia" - piszą.

Rzeczywistości nie ma

Klasyczna fizyka - od czasów Newtona po Einsteina - opierała się na założeniu, że planety poruszają się po orbitach, jabłka spadają z drzew, a fale rozbijają się o brzegi bez względu na to, czy i w jaki sposób ktoś je obserwuje. Zadaniem nauki miało być precyzyjne ustalenie, według jakich praw kręci się ten zewnętrzny świat.

Mechanika kwantowa - podstawowa teoria dla mikroświata - postawiła ten zdroworozsądkowy obraz na głowie. Według niej najmniejsze cząstki materii mają cechy, których nie można zmierzyć jednocześnie, np. położenie i prędkość. Tylko od naszej decyzji zależy, którą z wykluczających się cech zmierzymy i poznamy. Jeśli zechcemy zmierzyć prędkość, to po takim pomiarze cząstka będzie miała określoną prędkość, ale jednocześnie jej położenie w przestrzeni będzie nieokreślone. Czy to znaczy, że ona będzie się gdzieś znajdowała, tylko nie wiemy gdzie? Nie. Po prostu nie będzie miała żadnego położenia.

Fizyka klasyczna i kwantowa to dwa całkowicie różne obrazy świata. Który z nich lepiej oddaje rzeczywistość? Nie ma sensu o to pytać, istotne jest tylko to, na ile teoria zgadza się z eksperymentami i obserwacjami - twierdzą Hawking i Mlodinow. Ich zdaniem nie ma obiektywnej rzeczywistości, która byłaby niezależna od opisującej ją teorii. Z każdą teorią pojawia się pewien model Wszechświata, ale ponieważ do opisania świata potrzeba zapewne wielu teorii (podobnie jak do przedstawienia kuli ziemskiej potrzebujemy wielu map), to będziemy mieć także wiele, czasem sprzecznych ze sobą modeli rzeczywistości, a żaden nie jest bardziej realny niż inny. "Tak może być z tym Wszechświatem" - kończą swój esej w "Scientific American".

A zaczynają go od anegdoty. Mianowicie kilka lat temu rada miejska włoskiego Monza zabroniła trzymania ryb w zaokrąglonych akwariach. Argument był taki, że to okrutne dla ryb, bo zakrzywione szyby dają im zdeformowany obraz rzeczywistości.

Właśnie, pytają fizycy, skąd mamy wiedzieć, że nasz, ludzki, obraz rzeczywistości jest prawdziwy? Może, jak te rybki, patrzymy na świat trwale zdeformowany, który za każdym razem trochę inaczej odbija się w krzywym zwierciadle naszych teorii?