31 lipca 2011

Tempelton w opałach PR

Godny polecenia temat do dyskusji: kosmologia, nauka, Bóg, Tempelton, pieniądze etc. jak zawsze w niezawodnej Polityce:
Polityka Nauka

Karol Jałochowski 22 lipca 2011

Martin Rees laureatem nagrody Templetona

Bonus za absolut

Nagroda Fundacji Templetona, przyznawana za przełamywanie barier między nauką i religią, od lat budzi kontrowersje. W tym roku wyjątkowo ostre.
Niecodzienna to sytuacja, gdy za „wyjątkowy wkład w afirmowanie duchowego wymiaru życia” wystawia się czek wart ponad 3 mln zł. Od 1973 r. amerykańska Fundacja Johna Templetona przyznaje nagrody tej wysokości uczonym i myślicielom, którzy jej zdaniem zdają się sugerować, iż barierę między nauką a religią można pokonywać w obie strony. Jury (zasiadał w nim niegdyś arcybiskup Józef Życiński) „zachęca do postępu w dziedzinie wysiłków ludzkości w zrozumieniu wielu zróżnicowanych manifestacji tego, co boskie”.
W tym roku nagroda trafiła w ręce barona Reesa of Ludlow, bardziej znanego jako Martin Rees, wybitnego brytyjskiego kosmologa, który z racji swej umiarkowanej (by nie powiedzieć zerowej) atencji wobec wiary i religii wydawał się jedną z ostatnich kandydatur, które warto było obstawiać. Jak sam stwierdził w niedawnej rozmowie z tygodnikiem „Nature”: „Nie było dla mnie nawet do końca jasne, że mam bilet wstępu”. Chwilę po ogłoszeniu orzeczenia fundacji w prasie zawrzało – nie tylko w naukowej czy popularnonaukowej. Słynny biolog ewolucjonista Richard Dawkins, z wielką energią zwalczający wszelkiego rodzaju teizmy i przejawy myślenia magicznego w edukacji czy debacie publicznej, nie oszczędził Reesowi słów krytyki. Wyraził „przyjacielską” troskę o wpływ nagrody – przyznawanej zdaniem Dawkinsa każdemu uczonemu, który jest skłonny powiedzieć coś dobrego o religii – na reputację wybitnego kosmologa.
Nagroda Templetona jest powodem sporów o intensywności nierzadko przewyższającej tę związaną z pokojową Nagrodą Nobla. W tym roku sporów wyjątkowo zażartych. Zasadnie?
Religijne kalkulacje
Nagroda trafiła w ręce (i na konto) Reesa dość skomplikowaną ścieżką, odzwierciedlającą idiosynkratyczną osobowość jej fundatora – zmarłego przed paroma laty Johna Templetona. Ten utalentowany inwestor urodził się w prowincjonalnym mieście Winchester, w niewielkim rolniczym stanie Tennessee. Okazał się człowiekiem zdolnym (studia na Yale, w Oksfordzie) i przedsiębiorczym. Pierwszą fortunę zbił tuż przed wybuchem II wojny światowej, jeszcze przed trzydziestką. Był pionierem branży funduszy inwestycyjnych. Część z tego, co zarabiał, oddawał. Sama tylko istniejąca od 1987 r. fundacja jego imienia wydaje rocznie ponad 70 mln dol. na rozmaite granty, nagrody i badania naukowe (bywało, że kuriozalne, jak choćby te dotyczące skuteczności modlitwy w leczeniu chorych na serce). Templeton łączył zdolność chłodnej kalkulacji, dość solidną, zdroworozsądkową (odrzucał np. kreacjonizm) wiedzę ogólną z głęboką, ale ekumeniczną religijnością. Mimo że pozostawał wiernym członkiem Kościoła prezbiteriańskiego, zdefiniował kryteria przyznawania nagrody fundacji tak, by uwzględniały też inne Kościoły i wierzenia.
Ustanowioną w 1972 r. nagrodę przyznawano początkowo za nieco enigmatycznie brzmiące „postępy w religii”. Pierwszą laureatką była Matka Teresa z Kalkuty, którą przywołują wszyscy krytycy nagrody. Mówią, że jakkolwiek by patrzeć na osiągnięcia tej zakonnicy z Albanii, trudno się w nich doszukać dowodów jakiejkolwiek „postępowości w dziedzinie religii” (a tym bardziej próby zbliżenia nauki i religii). Niektórzy, jak pisarz i felietonista Christopher Hitchens, oskarżali Matkę Teresę, która uważała cierpienie za dar od Boga, o fundamentalizm skrajny nawet w kategoriach katolickiej ortodoksyjności. Obecność tej postaci oraz Billy’ego Grahama – kaznodziei z Ameryki, słynącego tyleż z gorliwych deklaracji wiary, co z antysemityzmu – na liście nagrodzonych przez wiele lat skutecznie uniemożliwiała rozpatrywanie nagrody Templetona w jakichkolwiek kategoriach, choćby ogólnie zbliżonych do nauki.
Z czasem jednak fundacja zaczęła wyróżniać naukowców – i to tych dobrych: fizyka i filozofa Carla Friedricha von Weizsäckera, fizyka i znakomitego popularyzatora nauki Paula Daviesa, matematyka Freemana Dysona. Trend ten został potwierdzony zmianą hasła przewodniego. Od 2001 r. nagrodę przyznawano już nie za postępy w religii, a za (niestety, równie mgliście brzmiące) „postępy w poszukiwaniu i odkrywaniu duchowych rzeczywistości”. Do laureatów dołączyli biochemik i postępowy teolog Arthur Peacocke, fizyk i anglikański ksiądz w jednej osobie John Polkinghorne, noblista z fizyki Charles Townes, kosmolog i świetny pisarz naukowy John Barrow, polski prezbiter katolicki, filozof i kosmolog Michał Heller, zasłużony w walce z kreacjonistycznymi banialukami biolog Francisco J. Ayala i wreszcie zamykający stawkę Martin Rees.

17 lipca 2011

O Saturnie Dehnela

Kupiłem tę książkę niedługo odkąd się ukazała na rynku. Znałem tylko jej "wersję Dwójkową". Najkrócej: zaskakująca, inspirująca. Teraz przymierzam się do jej recenzji i znalazłem piękny i najbardziej chyba miarodajny artykuł Prof. Marii Poprzęckiej:


Maria Poprzęcka* 2011-03-08


Który Goya jest autorem słynnych "Czarnych malowideł" z Prado? Genialny Francisco czy jego nieudany syn Javier? Jacek Dehnel osnuł wokół tego pytania swoją nową, świetną powieść. Od środy w księgarniach
''Saturn.Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya'' Jacek Dehnel, W.A.B., Warszawa

Kalendaria, biografie, podręczniki historii sztuki przez lata podawały zgodnie: w 1819 r. 73-letni Francisco Goya opuścił Madryt i zamieszkał pod miastem w domu nazywanym Quinta del Sordo - Dom Głuchego (zrządzeniem losu poprzedni właściciel był głuchy, podobnie jak malarz). Stary, chory, nękany obsesjami artysta pokrył ściany kilku pomieszczeń malowidłami, których groza i ohyda nie miały sobie równych w sztuce hiszpańskiej, tak przecież lubującej się w obrazach eschatologicznej makabry. Nazwano je „Las Pinturas negras” - „Czarne malowidła”.

W połowie XIX w. Dom Głuchego został wystawiony na sprzedaż przez wnuka Goi - Mariano. Nabył go belgijski arystokrata i bankier Frederic Emil d'Erlanger, który zlecił malarzowi i konserwatorowi Salvadorowi Martinezowi Cubbelsowi zdjęcie ze ścian wykonanych farbami olejnymi na tynku obrazów i przeniesienie ich na płótno. Publicznie "Czarne malowidła" zostały po raz pierwszy pokazane na Wystawie Światowej w Paryżu (1878). Luwr nie był zainteresowany zakupem, obrazy ostatecznie zostały podarowane madryckiemu muzeum Prado, gdzie znajdują się do dziś.

"Czarne malowidła" doczekały się wielu uczonych interpretacji. Choć zdawano sobie sprawę, że obrazy z Domu Głuchego musiały ulec daleko idącym zmianom przy bardzo trudnym technologicznie i konserwatorsko transferze na płótno (ujawniły to zdjęcia wykonywane w podczerwieni), ich stan nie miał szczególnego wpływu na badania skupione na rozszyfrowywaniu ich treści. Apokaliptyczna groza malowideł takich jak "Saturn pożerający swe dzieci" czy "Pielgrzymka do San Isidro" sprawiła, że często dopatrywano się w nich świadectwa obłędu. Później uznano jednak, że obrazy te nie są tylko bezkształtnym majakiem zrodzonym przez wyobraźnię pozbawioną kontroli rozumu. W halucynacyjnej formie miały w nich dojść do głosu idee od dawna przewijające się przez sztukę Goi: okrucieństwa życia, Czasu, który niszczy i unicestwia wszystko, udręki artystycznego geniuszu rządzonego mrocznymi siłami kosmicznymi, przeklętego losu "dzieci Saturna".

Tak było do czasu, gdy w 2003 r. profesor Juan Jose Junquera, piszący na zamówienie muzeum Prado książkę o „Czarnych malowidłach”, wysunął hipotezę, że obrazy nie są dziełem Goi. Dowodził, że część domu, w której się znajdowały, została wybudowana w roku 1830, czyli po śmierci malarza, z okazji wesela jego wnuka. Przypuszczalnym autorem malowideł był syn artysty Javier, o którym nic nie wiadomo. Rewelacje ogłoszono nie bez oporów ze strony Prado - żadne muzeum nie lubi tracić wielkich imion. Javier, a nie Francisco Goya, to zupełnie co innego. Oczywiście ruszyła uczona machina polemiczna. Wypowiadali się znawcy twórczości Goi, konserwatorzy, muzealnicy i media łase na kompromitację uczonych autorytetów.

16 lipca 2011

Kraków 2011

Dziś byliśmy rodzinnie w Krakowie. Żal, że nie w Muzeum Narodowym oglądać złoto z Hiszpanii, albo choć... a z resztą. Najważniejsze: razem. Na wylocie Floriańskiej zadarłem głowę. Było wcześnie, tzn.jak na nas z prowincji z podróży do wielkiego miasta, około 9:30. Pierwsze tłumiki ludzkie, meleksy (kiedyś tak się to nazywało) już szalały i chłód. Patrzę więc a tu Murzyni odmalowani jak ta lala. Zapachniał mi jeszcze książeczka z poezją Gałczyńskiego rocznik 1948 (!) wydawnictwo Czytelnik - z MBP. No właśnie:


Karol Szymanowski

(poetycka wersja rozmowy na Rynku krakowskim w pobliżu domu Pod Murzynami w nocy z dnia l na 2 kwietnia 1947)

Annie Iwaszkiewiczowej
Tak. To tu;
koło tych Murzynów z Konga;
pod tą gwiazdą, co tak śmiesznie bzyka.
I ten wiatr, co chciałby coś powiedzieć, a się jąka:
Mu-,
mu-,
mu-,
muzyka.
A w muzyce flażolety,
z flażoletów tkaniny perskie,
rozumie pani? chromatyczna nuta -
tylko słuchać... (polskiej biedy),
długo słuchać... (aż do śmierci).
I ten smak w ustach,
jak dojrzałego,
z raju spadającego
grejpfruta.


1947

A potem kilka "zaczarowanych dorożek" nafranciszkańskiej, Grodzkiej i w końcu na Rynku. Ładne są, zadbane. Dorożkarze z paniami parami. Poziom europejski konia, drewna, techniki powożenia i zapachu ma się rozumieć też. Ordnung jak za Pana Kaisera sto jedenaście lat temu.

Zaczarowana dorożka (fragment)

Allegro ma non troppo
Przystanęliśmy pod domem "Pod Murzynami"
(eech, dużo bym dał za ten dom)
i nagle patrzcie: tak jak było w telegramie:
przed samymi, uważacie, Sukiennicami:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY KOŃ.

Z Wieży Mariackiej światłem prószy.
A koń, wyobraźcie sobie, miał autentyczne uszy.

I jeszcze, żebym nie zapomniał jak wisienka na torcie Miłosz nieoczekiwany awangardowy. Nad Wisłą blisko Wawelu (powiedziałbym kiedyś, ze od strony Jubilata) sztuka. Ślad. Zastanawia mnie jaki ślad zostawi Miłosz za te dajmy 50 lat? Nie chodzi mi o jakąś żywość słowa Poety. To bzdety. Słowo jest martwe. Papier lub eter nieważne. Chodzi mi o poruszenie w człowieku. Odzew. a to pewnie zależy od nas biednych i głupich czytelników.

Murzyni plączą się pod konnicą.
Słowa wzlatują na wawelskie poziomy i...
do wody.
Do Wisły!
Dla ochłody.
Zalani falami pytań metafizycznych.
Zasłuchani w Szymanowskiego
i jazz w lipcu A.D. 2011 Pod Baranami!
...
Obok chłopcy skaczą na deskach.
Lecą z procy na kolana.
Hulajnoga po ławce.
Huk. Prędkość. Młodość do cholery.
Zawody.

6 lipca 2011

Start w oświęcimskiej Galerii Książki!!!

http://mbp-oswiecim.pl/
Wreszcie otwarte. Nowy piękny gmach GALERII KSIĄŻKI - bo taka jest nowa nazwa tej nowoczesnej biblioteki w Oświęcimiu - zaprasza do środka. "Nie tylko do czytania" - tak też mogłoby brzmieć motto obecnych bibliotek. Miejsca zabawy małych i większych dzieci, komputery z internetem na każdym kroku, gry dla młodzieży, spokojne miejsca do czytania (pachnie świeżością:), przejrzysty układ sal, windy, gazety, zebrane katalogi książek z całego miasta a nawet parking podziemny czy zwykłe (nie całkiem) toalety w środku osiedla to ważne, a wokół ławki ławki ławki, których tak bardzo tu brakuje z miejscem do spacerów np. w kierunku sklepów etc. Czysta przyjemność, koszerna przyjemność, dzika przyjemność. Śmiałem się często mówiąc żonie lub czytającym (bo są inni też) kolegom, gdy pokazywałem im budowę, że to to "moja nadzieja". To prawda. Wypełniło się. Skłaniam głowę. Teraz mogę umrzeć. I umieram... z obawy czy to chwyci. Na razi ruch, bo to nowe i wakacje. A rzeczywistość książki jest trochę szara jak kartki papieru po użyciu. Chwyci powtarzam sobie widząc tłumy młodych. Siedzą, jeżdżą na desce, zaglądają na półki. Chwyci. Przecież chodzi o oswojenie z jakimś rodzajem kultury, o zasypanie pop-przepaści. Nie samą książką... Wiem. Nic jednak nie poradzę. Sam internet nas nie zbawi. Tyle świństw nie widziałem gdzieś indziej. Trzeba wybierać - słyszę. No dobra, lecz wyborów trzeba się uczyć, np.: tutaj. Wchodzę prowadząc synka za rączkę. Wybiera piłki w bawialni. OK. Dorośnie, wybierze 1. i może 2. piętro.

4 lipca 2011

Poniedziałkowe pobudzenie

Czasem człowiek potrzebuje czystej energii na dzień tydzień pracy. I jaka to energia? Ekologiczna. No i jeszcze sentyment do Kóz, które troszkę znam. Z resztą przeczytajmy sami cały art. w GW...

Kozy na drodze PiS. Macierewicz nie groził nożem

...
Małgorzata Goślińska 2011-07-04
Usiadłam strategicznie pod ścianą z oknem. Aparatu fotograficznego nie odważyłam się wyciągnąć, dyktafon ukryłam w dłoni pod nogą, a i tak mnie rozpracowali! Uległam atmosferze spisku
Sobotnia wizyta Antoniego Macierewicza w Kozach koło Bielska-Białej miała charakter zebrania wiejskiego. Z tym że nikt nie śmiał spierać się z gościem, jak nazywano posła PiS (mówiono też: minister). Pomijając pewnego byłego żołnierza, który został jednak szybko przywołany do porządku przez resztę.

Remiza strażacka wypełniła się po brzegi. Ludzie w wieku powyżej 50 lat zajęli sto krzeseł, a młodzi obstawili ścianę z tyłu. - Czy już jest? - szeptali z namaszczeniem.

Wszyscy witali się serdecznie i nie była to tylko grzeczność. Widać było, że znają się dobrze. Jak to na wsi, można by powiedzieć, gdyby nie fakt, że Kozy liczą prawie 12 tys. mieszkańców.

Gość spóźnił się kwadrans i otrzymał gromkie brawa na stojąco. Rozdano obrazki z wizerunkiem świętej pamięci pary prezydenckiej, na których po spotkaniu poseł będzie składać autografy.