Oświęcim, styczeń 2013
„Auschwitz nie leży gdzieś w
południowej Polsce.
Widzę je, słyszę codziennie tutaj –
wewnątrz”.
Widzę je, słyszę codziennie tutaj –
wewnątrz”.
Kochany
Dziadku Władysławie!
Nie pisałem listu od wakacji harcerskich w podstawówce. SMS-y i maile
niewiele wyrażają. A teraz mam Ciebie przed oczami, choć nigdy nie mogliśmy się
spotkać. Chcę Ci najpierw podziękować najczulej jak umiem. Nawet nie chodzi o
to, że przeżyłeś Auschwitz, a potem nie ugiąłeś się pod władzą socjalistyczną
itd. Jestem Ci wdzięczy za postawę godną człowieka w każdych okolicznościach i
za Twoją nadzieję – z której ja jestem. Mój ojciec, jeszcze przed rozwodem,
mało o Tobie mówił. Babcia zaś potępiła wyjazd syna z rodzinnej Lubelszczyzny
na Śląsk za pracą i zamieszkanie właśnie tu, w Oświęcimiu. „Jak można po tym
wszystkim, co miał tu Władek?” – mówiła. A ja tu mieszkam i nie czuję klątwy
Hitlera, ani nie myślę o żydowskich prochach rozwianych wszędzie z kominów
krematoryjnych. Chociaż… dzięki Tobie,
Dziadku, zacząłem wreszcie myśleć. Kiedy po latach odkryłem dziwną książkę w
zakurzonym pudle – „spadek” po ojcu! – zacząłem myśleć. Cała była po włosku, stara,
zniszczona, sczytana, pokryta mnóstwem bazgrołów. Miała tytuł „Se questo è un
uomo”, napisał ją Primo Levi. „Bazgroły” tymczasem, jak ustaliłem z mamą,
należały do Ciebie. Znałeś włoski? Pisałeś? Zaimponowałeś mi. W bibliotece
znalazłem tłumaczenie Leviego z 1978 r. (ona też była zniszczona i sczytana) i
przepisałem Twój „komentarz”, a raczej osobiste pytania-wątpliwości po
Auschwitz. Czuję, że muszę o nich napisać.
Słyszę także czasem od kolegów
zarzut: „Dlaczego raczej nie rozwalili po wojnie tego całego Auschwitz, żeby
nie został po tym kamień na kamieniu?” W sumie zgadza się: nigdy nie powinno
dojść do budowy obozu Auschwitz. Nigdy człowiek nie powinien segregować,
poniżać i zabijać innego człowieka. I co
z tego, że w odwecie zasypiemy dowody zbrodni; że poślemy, w świetle prawa, na
sprawiedliwą śmierć morderców? Przecież to nie zmieni historii, nie przywróci
godności ofiarom. Po Auschwitz nigdy nie będzie już tak samo. I o to chodzi!
Pamięć i odpowiedzialność po Auschwitz jest jak moneta. Posiada swój awers i
rewers. Z jednej strony razem z prof. Kępińskim i majorem Eatherly powtarzam: No more Auschwitz! No more Hiroshima!
Sam dodaję: Nigdy więcej Rwandy i nigdy więcej Srebrenicy! Z drugiej strony
wiem, że muszę pamiętać. Zapomnienie grozi gorszymi powtórkami z historii.
Muszę przypominać ludobójstwa z troski o prawdę, z szacunku do zabitych, ze
słusznego lęku o przyszłość własnego syna. Dlatego paradoksalnie mantruję
niemal jak obłąkany, lecz świadomy: Forever
Auschwitz! Forever Srebrenica! Ten smród II wojny w XX wieku i wszystkich
zbrodni wcześniej i później musi trwać, nie dawać mi spokoju, ten wstyd musi
mnie mobilizować, aby żyć inaczej. Zawsze
i nigdy Auschwitz są nierozdzielne, stanowią coincidentia oppositorum stojące na straży mojego człowieczeństwa.
Auschwitz będzie stało kamień na kamieniu. Niech widzą, płaczą i zastanowią
się, co Pascal miał na myśli kiedy pisał: „Opuść oczy ku ziemi, ty nędzny robaku,
i patrz na zwierzęta, których jesteś towarzyszem. Cóż za monstrum jest tedy
człowiek? Cóż za osobliwość, co za potwór, co za chaos, co za zbieg
sprzeczności, co za dziw! Sędzia wszechrzeczy, bezrozumny robak ziemny;
skarbnik prawdy, zlew niepewności i błędu; chluba i zakała wszechświata”.
Znalazłem, Dziadku, wreszcie
wyjaśnienie dlaczego nigdy po wojnie nie wróciłeś do Auschwitz jako muzeum.
Organizowali z Lublina wyjazd byłych więźniów. „Czy oni nie rozumieją, że ja
tam ciągle jestem, ciągle przeżywam ten koszmar i uciekam”. Wiem gdzie jest
twoje Auschwitz: w Tobie. I to jest najważniejsze moje odkrycie z lektury Twych
„bazgrołów” na brzegach wspomnień Primo Leviego. Zrozumiałem, że powinienem
szukać prawdziwego Auschwitz w sobie. Ono tam wewnątrz mnie jest ważniejsze od
idei Auschwitz, od przestróg o Auschwitz, ważniejsze nawet od jakichkolwiek
świadectw o Auschwitz. Dlaczego? Bo to Auschwitz we mnie buduje nowość aktualnego życia, ono
dopiero sprawia, ze chcę postępować molarnie, ono rośnie ze mną, wpływa na
ważne decyzje. Wiem, że nie zasila księgozbiorów, nie wypełnia gablot i plików
multimedialnych muzeów, nie upiększa stron prozy i poezji po Auschwitz. (Ale
czy w ogóle można pisać cokolwiek po Auschwitz? Przecież estetyka upadła przed
zdeptaną etyką…) Jak nazwać Auschwitz-we-mnie? Ich- Auschwitz albo Auschwitz-Inside tkwi chyba w każdym
krytycznie myślącym człowieku. Nawet więcej Auschwitz-Inside jest w każdych
czasach ludzkości, na miarę rozwoju człowieka – wiem, to straszne – czai się,
by pokazać twarz okrutnego Saturna pożerającego swe dzieci. Nie chcę, Dziadku
sugerować, że trzeba odkryć w sobie potwora. Nie mam prawa grzebać innym w
sumieniu. Nie, może go tam nie ma. A może…? Jeśli jednak Auschwitz było
możliwe, to będzie jeszcze. Tym bardziej podziwiam ludzi, którzy żyją z
otwartymi oczami. A to nie takie proste obecnie. Wokół coraz więcej cyfrowych
„nakładek na rzeczywistość”. Mam wrażenie, że świat ludzi przenosi się do sieci
internetowej, do zastępczych form rodziny w telewizji, do rozmów tylko
komórko-facebookowych. Jak w słynnym filmie „Matrix”. Tak mówił z resztą
Krystian Lupa (przed premierą „Miasta snu” Alfreda Kubina): „Media stały się
pigułką nasenną”. I dodał, że po wojnie rozczarowanie rozumem skierowało
człowieka do poszukiwań czegoś innego – „ucieka w sen i to sen coraz
odważniejszy”. Ten sen kończy się koszmarnie, a my już mamy, Dziadku, dość
koszmarów. Auschwitz-Inside pomaga realistycznie i krytycznie patrzeć na świat.
Na pewno umie to Amnesty Inernational,
które od lat podejmuje akcje obrony praw więźniów, kobiet, sprzeciwia się karze
śmierci, torturom, cenzurze. Sister Fa,
raperka-Afrykanka, wzorem Waris Dirie, broni kobiet w Afryce przed okaleczaniem
ich narządów rodnych i innymi formami wykorzystywania. A bliżej Klub Gaja chroni zwierzęta (zwłaszcza
konie i karpie) i uczy szacunku dla drzew i rzek. Dzięki Małej Orkiestrze Wielkiej Pomocy niejedno dziecko w moim mieście
żyje normalnie, żyje. Podziwiam tych ludzi.
W rozdziale „Na dnie” Primo Levi zapisał:
„Zeszliśmy na dno. Niżej już zejść nie można, nędzniejsze bytowanie ludzkie nie
istnieje, jest nie do pomyślenia. Nie mamy już nic swojego: zabrano nam
ubrania, buty, nawet włosy; jeśli coś powiemy, nie będą nas słuchali, a gdyby
nawet słuchali, nie zrozumieliby nas. Odbiorą nam też imię: chcąc je zachować,
będziemy musieli znaleźć siłę w samych sobie, aby poza imieniem pozostało
jeszcze coś z nas takich, jakimi byliśmy. (…) Moje imię to 174517; zostaliśmy
ochrzczeni, do końca życia będziemy nosić na lewym ramieniu wytatuowane piętno”.
Na tych stronach dopisałeś, Dziadku, coś nad czym długo myślałem. „Byłem tam
rozpięty między dwoma imionami: pierwsze kochałem bardziej niż siebie, drugiego
nienawidziłem, chcąc ocalić w numerze człowieczeństwo; moja żona Stasia i
Auschwitz”. Nie umiem sobie wyobrazić jak w Anus
mundi mogłeś widzieć Imię, czyli Człowieka. A jednak Auschwitz to Imię milionów, którzy jak biblijny Legion pędzą ku
przepaści. Auschwitz jest Imieniem dla bezimiennych utopionych w falach
bestialstwa, w szaleństwie zabijania.
Jakie to jest bliskie moim czasom! Bo i dziś słyszę często o „użyteczności
ekonomicznej”, zastanawiam się czy do mnie mówią podając numer telefonu,
mieszkania, dowodu osobistego, numer przepustki zakładowej – zamiast wymówić
Imię. Dlaczego? Lęk przed ludzkimi uczuciami albo łatwizna „załatwienia
sprawy”, czyli porozmawiania z człowiekiem. To urzędowe, oficjalne „SIĘ”
pogrążone w gąszczu bezosobowych form omijających najstaranniej 2. osobę liczby
pojedynczej czasownika: byleby nie ujawnić prawdziwych intencji, wątpliwości,
słabości – byleby nie pokazać, że jestem człowiekiem jak ty! Od dawna w pracy
słyszę „definicję” robotnika: kłopotliwy
dodatek do wyspecjalizowanego robota. Dlatego, kochany Dziadku Władysławie,
wolałem pisać do Ciebie na „Ty”, niż do „Szanownej Komisji Konkursowej”.
Dlatego, wiem zabrzmi to dziwnie, wolałem pisać do Ciebie, mimo że nie żyjesz i
nawet gdybyś nigdy nie istniał musiałbym Cię wymyślić-stworzyć, aby zrozumieć
po co mi dziś to Auschwitz-Inside.
Przepraszam Cię za namiar słów. Dość
już słów o Auschwitz. Wracam do domu, gdzie czuję się wolny i kochany. Czeka na
mnie miłość i zwyczajne życie, które składa się z wielu zwykłych-ważnych
czynności wobec żony, syna i matki. A to chyba one zdecydują o sensie wielkich
słów zapisanych powyżej. Obiecuję sobie wreszcie, że kiedy mój syn podrośnie
zabiorę go do Auschwitz. Nie zostawię go samotnego z pytaniami albo z
zakurzonym pudłem książek, wątpliwym spadkiem po tacie. Weźmiemy potem kwiaty i
zrobimy to, co mieszkańcy zadżumionego Oranu z powieści Camusa: „Wkrótce
zmarłych na dżumę trzeba było odwozić do krematorium. Ale teraz musiano użyć
starego pieca do spopielania zwłok, który znajdował się we wschodniej stronie
miasta, za bramami. Posterunek straży przesunięto dalej, a pewien urzędnik merostwa
ułatwił znacznie zadanie władz, radząc użyć tramwajów, które dawniej
obsługiwały skalną drogę nadmorską i stały teraz bezużyteczne. W tym celu
przystosowano wnętrza wozów motorowych i przyczep, usuwając siedzenia; linia
zawracała przy piecu, który w ten sposób stał się stacją krańcową. Pod koniec
lata, podobnie jak podczas deszczów jesiennych, co noc skalną drogą wspinały
się dziwne orszaki tramwajów bez pasażerów, kołysząc się nad morzem. Mieszkańcy
dowiedzieli się w końcu, co to jest. I mimo patroli broniących wejścia na drogę
ludzie dość często przedostawali się na skały sterczące nad falami i gdy
przejeżdżały tramwaje, rzucali kwiaty do środka. Słychać było wówczas, jak
tramwaje poskrzypują w letniej nocy, dźwigając ładunek kwiatów i trupów”.
Auschwitz, jeśli zapomnę o Tobie
niech mi język przyschnie do gardła.
Twój wnuk Sebastian
tekst na konkurs w styczniu 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz