29 października 2010

Ciekawe jazz-itp.-linki

Niedawno odkryłem kilka ciekawych linków. Większość to klimaty jazzowe:
Scribere necesse est
Jazzowe potyczki - bloog.pl
Impropozycja
kocham jazz

Udając dziennikarza muzycznego

RadioJAZZ.FM
jazzowe otulenie

Jazz Gazeta

GCK -- górnośląskie centrum kultury, jazz i okolice

Nasza wyspa Tapirów

23 października 2010

Rozmowa z prof. Henrykiem Samsonowiczem, mediewistą, o magicznej sile historii

Agnieszka Krzemińska: – Pana macierzysty Instytut Historyczny UW właśnie obchodzi 80-lecie. Tak się składa, że pan oraz dwaj inni znani historycy – Jerzy Holzer i Jerzy Tomaszewski – jesteście jego równolatkami.

Henryk Samsonowicz:
– Jak wielu innych 80-latków.

Ale nie każdy z nich jest historykiem i będzie miał, tak jak pan, przy tej okazji odnawiany doktorat. A właściwie dlaczego wydział historii jest tak młody?

Historię w Warszawie wykładano oczywiście już znacznie wcześniej, z tym że w oddzielnych formach organizacyjnych. Do ich połączenia doprowadził wybitny historyk Marceli Handelsman. W czasie wojny zginął w obozie, więc po 1945 r. instytutem zaczął kierować jego ukochany uczeń, mediewista Tadeusz Manteuffel, który dobrał sobie ludzi o wspólnych przekonaniach politycznych, przeżyciach z wojny w działalności konspiracyjnej i wspólnej wizji dotyczącej kształcenia. Aleksander Gieysztor, Marian Małowist, Stanisław Herbst to była grupa przyjaciół o wyjątkowych charakterach, szczerze oddana instytutowi. To oni sprawiali, że gdy w latach 50. zaczęliśmy być wzmacniani ideologicznie poprzez napływ rozmaitych osób, to zazwyczaj osoby te były wchłaniane przez środowisko bądź separowane na tyle, że nie wyrządzały większych szkód.

Podczas gdy inne wydziały humanistyczne podupadły, wam udało się przetrwać bez większych strat, wręcz rozkwitliście.


Właśnie dzięki tej grupie zgromadzonej wokół Manteuffla udało się przejść bez problemu przez wszystkie trudne momenty 1956 r., a potem 1968 r. To było coś zdumiewającego. Pogromy były na socjologii i filozofii, wyrzucono Bronisława Baczkę, Leszka Kołakowskiego, Leszka Nowaka i innych, od nas nie wyleciał nikt. W latach 60. w kryminale znalazły się tylko dwie osoby i to nie za pracę na uniwersytecie, tylko za publikację listu otwartego – Karol Modzelewski i Jacek Kuroń, do których potem, już za inne formy działań, dołączył Adam Michnik. Władze instytutu wstawiły się za niewygodnymi dla władzy kolegami, za licznymi studentami, murem stali za sobą zarówno partyjni, jak i bezpartyjni.

W instytucie rozpoczął pan studia w 1947 r. Jak się wtedy studiowało?


Na uniwersytet przychodzili ludzie o najróżniejszych życiorysach, byli tacy, którzy uczyli się na tajnych kompletach, tacy, którzy siedzieli w obozach, byli w siłach zbrojnych na Zachodzie albo w Ludowym Wojsku Polskim. Manteuffel utrzymał przedwojenną formułę, w której nie było obowiązkowych cyklów zajęć. Studenci chodzili na te wykłady, które sobie wybrali, i to na różnych wydziałach. Zdarzało się, że niektórzy nawet przez 6 lat nie zdawali żadnego egzaminu.

W ten sposób można było studiować latami.


Owszem, ale jednocześnie można było wzbogacać swoją wizję świata w różnych kierunkach. To brzmi pompatycznie, ale coś w tym jest. Studiowałem z moją żoną [dr Agnieszka Samsonowicz, mediewistka, wieloletni pracownik Instytutu Archeologii i Etnologii PAN], Benedyktem Zientarą, Antonim Mączakiem, Januszem Tazbirem. Ci koledzy byli ambitni, większość z nich zdawała już na pierwszym roku egzamin, ja zdałem aż dwa. Z historii starożytnej dostałem dobry, podobnie u Manteuffla ze średniowiecza, co strasznie poszło mi w pięty.

A to stąd mediewistyka?


Z początku pasjonowałem się rewolucją francuską i Napoleonem, na pamięć znałem dokonania każdego z jego marszałków, ale przeszło mi już na II roku za sprawą Mariana Małowista, wielkiego historyka o światowym autorytecie.

Pan, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski i wielu innych zostaliście mediewistami. Wszystkich pociągnęła magia prof. Małowista?


Jeśli myślimy o magii w znaczeniu propozycji naukowych, to nie do pobicia był Gieysztor – kierownik badań nad początkami państwa polskiego, poza tym niezwykle wszechstronny badacz, któremu nieobca była historia sztuki, archeologia, antropologia kultury, historia idei, polityczna czy społeczna. Dzięki niemu polska mediewistyka stała się nowoczesną nauką.

Czyli podejrzenie, że większość zajmowała się średniowieczem, bo to było prostsze i mniej polityczne, mija się z prawdą?


Na pewno nie było prostsze. Proszę tego nie traktować jako wyrazu pychy, ale w przeciwieństwie do historii najnowszej warsztat badawczy mediewisty jest znacznie bardziej rozbudowany – wymaga znajomości chronologii, genealogii, heraldyki, sfragistyki itd. Mediewista powinien zajmować się też zagadnieniami dotyczącymi psychologii zbiorowej, struktur społecznych, archeologią, ikonografią, mitami. Badania millenijne, nowe metody badawcze, a potem nurty postmodernistyczne przemodelowały naszą wizję średniowiecza.
Ale wracając jeszcze do czasów moich studiów – brak sztywnych reguł sprawiał, że uczyliśmy się nie tyle faktów, ile swobodnego myślenia, dlatego instytut stanowił ciekawy wyjątek w tak zwanym bloku wschodnim. Wydaje mi się, że pozycja polskiej historiografii była wtedy mocniejsza niż dzisiaj. To, co pisali polscy historycy, było znane i szanowane w świecie. Teoria ustroju feudalnego Witolda Kuli wywołała odzew w świecie, historyk amerykański Immanuel Wallerstein swoją tezę o globalizacji gospodarki napisał w wyniku rozmów z Małowistem, a Fernand Braudel – wielki francuski historyk ze szkoły Annales – pisząc książkę o życiu codziennym we Francji nowożytnej twierdził, że zainspirowała go polska mediewistyka. Nie przez przypadek Gieysztor został przewodniczącym Międzynarodowego Kongresu Nauk Historycznych, a Kula Światowego Kongresu Historii Gospodarczej.

A kiedy ta dobra passa zaczęła się kończyć?


Trudno powiedzieć, bo okres wielkiej solidarności znowu sprzyjał polskiej historiografii. Gorzej jest teraz, gdy na naukę potrzeba wielkich nakładów finansowych, przez co, w porównaniu z innymi krajami, jesteśmy nędzarzami. Wcześniej po prostu nie trzeba było aż tak dużych pieniędzy, a pomyśleć, że Janowi Długoszowi wystarczało gęsie pióro, inkaust, papier i kilka świeczek.

Ale Długosz nie miał za to kłopotów z nadążaniem za nowymi badaniami. Dziś trudno ogarnąć wszystkie wychodzące co roku publikacje.


„Wyspa pingwinów” Anatola France’a zaczyna się od tego, że archiwariusz Tapir wchodzi do archiwum i ginie zasypany stosami fiszek. My trochę jesteśmy dziś jak ten Tapir zasypani nową literaturą, której nikt nie jest w stanie przerobić, nie pomaga w tym komputer czy Internet, bo człowiek nie jest fizycznie w stanie wszystkiego przeczytać i przemyśleć.

Czy to znaczy, że należy skupić się na szczególe?


Myślę, że teraz prace indywidualne będą traciły na znaczeniu, oczywiście zawsze będą polihistorycy, ale nadchodzi czas pracy zespołowej. Międzynarodowe i interdyscyplinarne zespoły badawcze powinny podejmować wielkie tematy, a na to trzeba mnóstwo pieniędzy. Nie znaczy to jednak, że jestem przeciwnikiem pisania historii regionalnych, w końcu Braudel mawiał, że przez pryzmat ziarna ryżu można zobaczyć historię powszechną.

Instytut Historyczny UW to dziś kuźnia nie tylko naukowców, ale i polskiej elity politycznej. Premier i prezydent to historycy. Jeśli spojrzymy na listę absolwentów, to aż roi się na niej od dyplomatów, publicystów, pisarzy.


Poczynając od Adama Michnika, a kończąc na Antonim Macierewiczu. Ale są też biznesmeni, a nawet były szef rzeźni. To znaczy, że ta wiedza, którą można zdobyć na studiach historycznych, służy do rozruszania pewnych możliwości intelektualnych i potem można robić właściwie wszystko. Bo historia jest nauką o zmianach, to nauka istotna dla tworzenia kultury otwartej, która musi uwzględniać nowe osiągnięcia i wydarzenia. Nie może trzymać się kanonów. Wiem, że system Ptolemeusza miał niesłychanie istotne znaczenie w historii astronomii, ale nie do końca jest dziś aktualny, podobnie jak genialnego dzieła Kopernika też nie można brać dosłownie.
Polska historiografia ma jeszcze jeden charakterystyczny rys. Otóż Polacy pozbawieni państwa, urzędów i szkolnictwa mieli tylko historię, która zastępowała im zbiorową tożsamość. Główne czynniki, które tworzą tożsamość każdej wspólnoty społecznej, od klubu piłkarskiego poczynając, a na państwie czy narodzie kończąc, to język, terytorium, obyczaj, religia i pamięć, czyli historia. Już św. Augustyn mawiał – memoria est vis magna – pamięć jest wielką siłą. Siłą studiów historycznych jest otwarte myślenie historyczne.

W naszej rozmowie nie pojawiają się prawie żadne kobiety, czy historia jest aż tak bardzo zmaskulinizowana?


Jak to, żonę wspominałem w pierwszej kolejności, a była jeszcze Iza Bieżuńska-Małowist, Natalia Gąsiorowska, a także wiele innych wybitnych dydaktyczek. Dziś kobiety parające się historią piastują liczne funkcje na uniwersytecie, z dyrektor IH UW prof. Marią Koczerską na czele. Choć na historii, w przeciwieństwie do innych wydziałów humanistycznych, nadal mamy przewagę mężczyzn. Może liczą na karierę w polityce?

Pan też miał swój epizod polityczny jako minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Czy jest pan zadowolony z tego, co się wtedy udało zrobić?


Jestem. To był strasznie trudny czas i praca od podstaw, posiedzenia Rady Ministrów trwały do 4.00 nad ranem. Na wszystkie projekty potrzeba było dużo pieniędzy, dobrze, że Tadeusz Mazowiecki zdawał sobie z tego sprawę i bardzo o to dbał.

Wtedy też pojawiła się w szkołach religia.


Trzeba pamiętać, że ludzie przez 40 lat byli tego pozbawieni, chcieli, by religia wróciła do szkół, dlaczego mieliśmy im tę możliwość odbierać? Fakt, że potem stała się obowiązkowa, pojawiła się na maturze, to już co innego.

Teraz przyszedł chyba czas na pisanie książek, takich chociażby jak wydane w zeszłym roku „Dziedzictwo średniowiecza”, w końcu historyk powinien pisać syntezy dopiero po sześćdziesiątce. Zmarły 1 października w wieku 93 lat wybitny mediewista Gerard Labuda pisał niemalże do końca.


Trafia pani w istotny problem. Mówi się, że jak matematyk do trzydziestki nic nie napisze, to niewiele z niego będzie, w przypadku historyków (poza wyjątkami oczywiście) jest na odwrót. Ludwik Bazylow, wieloletni dziekan UW, który zaczynał swoją karierę jeszcze we Lwowie, tak naprawdę do 60 roku życia nic nie napisał, a potem pisał co roku gruby tom. Nasi przyjaciele zajmujący się naukami ścisłymi nie zawsze są w stanie zrozumieć, że w humanistyce trzeba przeczytać setki książek w różnych językach, a potem je przemyśleć. Cytując wieszcza – potrzeba czasu „nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży”.

Czy zawsze wiedział pan, że będzie pan historykiem?


Po lekturze „Doktora Dolittle” chciałem poznać język zwierząt i być jak on przyrodnikiem, ale kłopoty z poznaniem tego języka sprawiły, że gdy miałem 12 lat zdecydowałem się iść na historię. Nigdy tego nie żałowałem.

80 lat Instytutu Historycznego

Za twórcę Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego uważany jest Marceli Handelsman, który doprowadził do połączenia kilku seminariów historycznych przy Wydziale Humanistycznym UW. W czasie II wojny światowej podziemnym studium historycznym kierował Tadeusz Manteuffel i on został po wojnie dyrektorem instytutu. Na początku lat 50. studia wydłużono z 4 do 5 lat, wprowadzając system obowiązkowych wykładów i ćwiczeń. W latach 1955–75 Instytutowi Historycznemu szefował Aleksander Gieysztor. Był to jedyny wydział humanistyczny na UW, z którego nie zwolniono z przyczyn politycznych żadnego pracownika. Naukowcy związani z Instytutem Historycznym to m.in. Stanisław Arnold, Ludwik Bazylow, Andrzej Garlicki, Bronisław Geremek, Stanisław Herbst, Jerzy Holzer, Stefan Kieniewicz, Włodzimierz Lengauer, Antoni Mączak, Karol Modzelewski, Tomasz Nałęcz, Janusz Tazbir, Wiesław Władyka. Dziś w IHUW wykłada 36 profesorów, 9 doktorów habilitowanych i 40 doktorów. Instytut ukończyło wiele znanych postaci życia publicznego: Stefan Meller, Ryszard Kapuściński, Jacek Kuroń, Bronisław Komorowski, Paweł Piskorski, Paweł Poncyljusz, Andrzej Rosner, Marcin Wolski. Uroczystości jubileuszu 80-lecia Instytutu Historycznego UW odbywają się od 21 do 23 października. Do końca miesiąca otwarta jest w Pałacu Kazimierzowskim okolicznościowa wystawa.

Henryk Samsonowicz
studia historyczne ukończył w 1950 r., a doktoryzował się w 1954 r. pracą „Badania nad kapitałem mieszczańskim Gdańska w drugiej połowie XV w.”. Prodziekan (od 1967 r.), dziekan (1970–73) i dyrektor Instytutu Historycznego (1975–80), a w latach 1980–82 rektor UW. Były wiceprzewodniczący Komitetu Badań Naukowych, od 2002 r. członek rzeczywisty PAN. Osiem razy uhonorowany tytułem doctora honoris causa. Od 1956 r. członek partii, z której wystąpił po wprowadzeniu stanu wojennego. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu i minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Autor około 800 publikacji naukowych, w tym 16 książek (m.in. „Historia Polski do roku 1795”, „Miejsce Polski w Europie”, „Tysiącletnie dzieje”, „Idea uniwersytetu u schyłku tysiąclecia”, „Dziedzictwo średniowiecza”).

21 października 2010

Chopinowski XVI Konkurs zakończony!

Sensacja na Konkursie Chopinowskim: Awdiejewa!

...
Jacek Hawryluk, Polskie Radio 2010-10-21,
I już wszystko wiadomo. I nagrodę XVI Konkursu Chopinowskiego otrzymała - Julianna Awdeejewa. Grand Prix dla rosyjskiej pianistki jest zaskoczeniem, bowiem obserwatorzy, zwłaszcza po finałach, jednoznacznie wskazywali na Austriaka Ingolfa Wundera
Decyzję 13-osobowego jury poznaliśmy wczoraj tuż przed północą. Pierwszą nagrodę zdobyła wykształcona w Zurychu 25-letnia Rosjanka Julianna Awdiejewa. Otrzyma 30 tys. euro, złoty medal oraz przywilej gry z nowojorskimi filharmonikami.

Grand Prix dla niej jest sensacją, bo choć grała równo przez cały Konkurs, nie zachwycała, wyraźnie ustępując innym finalistom, także z ekipy rosyjskiej. Koncert e-moll, który zagrała w finale, miał sporo usterek i mankamentów technicznych. - Jestem kompletnie zaskoczona - sama mówiła wczoraj. - Dziękuję warszawskiej publiczności, była wspaniała.

Dopiero drugie miejsce zdobyli ex aequo dwaj rewelacyjni pianiści, którzy zwłaszcza po finałach typowani byli do pierwszej nagrody - Austriak Ingolf Wunder i Litwin Lukas Geniušas (reprezentujący także Rosję).

Trzecią nagrodę zdobył 19-letni Rosjanin Daniił Trifonow, który kapitalnie zagrał w finale Koncert e-moll, choć - jak przyznał - grał go po raz pierwszy z orkiestrą. Jeśli to nie blef, to chapeau bas! Gdy zaczął grać II część, Antoni Wit - prowadzący orkiestrę w koncertach - odwrócił się do pianisty i słuchał. Szczęśliwy Trifonow mówił wczoraj: - Mógłbym zagrać jeszcze piąty i szósty etap.

Czwartą nagrodę zdobył lubiany przez warszawską publiczność, świetny Bułgar Ewgeni Bożanow.

Nagrody pozaregulaminowe: za najlepsze wykonanie poloneza - Lukas Geniušas (Polonez fis-moll op. 44); za najlepsze wykonanie Poloneza-Fantazji As-dur op. 61 oraz koncertu - Wunder; za najlepsze wykonanie mazurków -Trifonow (Mazurki op. 56); i za najlepsze wykonanie sonaty - Awdiejewa (Sonata b-moll).

W III etapie Awdiejewa zrobiła wrażenie zwłaszcza Marszem żałobnym i Finałem z Sonaty b-moll. Grała wtedy inaczej niż panowie - pewnie, dynamicznie, przebojowo. I nie inaczej zagrała w finale. Ma własną wizję Koncertu e-moll - wirtuozowską, dynamiczną, popisową, nieco jednak nonszalancką. Choć jej gra, zwłaszcza w środkowej części, faktycznie mogła się podobać.

Grand Prix dla rosyjskiej pianistki jest jednak zaskoczeniem, bowiem obserwatorzy, zwłaszcza po finałach, jednoznacznie wskazywali na Wundera, który był artystą grającym - w przekroju całego Konkursu - na najwyższym poziomie, od pierwszego etapu aż do finału. Gdy w finale jego największy rywal do pierwszej nagrody Bożanow zawiódł, wszyscy czekali na występ Wundera. Austriak zagrał koncert życia, który jednak nie wystarczył na Grand Prix

Dobrze się stało, że jurorzy uhonorowali jego wykonanie Poloneza-Fantazji - zdecydowanie najlepszej kreacji tego utworu w XVI Konkursie. Nagrody pozaregulaminowe rozdzielono wśród najbardziej wyrazistych osobowości finału. Cieszy nagroda Polskiego Radia za mazurki dla Trifonowa, który okazał się objawieniem, oraz za poloneza dla równie utalentowanego Geniušasa. Wczoraj Litwin, który z etapu na etap grał coraz lepiej, a w trzecim uległ prawdziwej metamorfozie, porywając interpretacją 10 Etiud z op. 25, Koncert e-moll zaczął spokojnie, nie forsował tempa, cyzelował frazy. W części środkowej zachwycił liryczną śpiewnością.

Zwycięzcami XVI Konkursu są Rosjanie, których aż piątka zagrała w finale. Ten konkurs należał do silnych osobowości, z których co najmniej szóstka ma szansę na wielką karierę.

Niestety, polska ekipa wypadła słabo. Paweł Wakarecy, który dotarł do finału, zdecydowanie odstawał od czołówki, choć w Koncercie f-moll zachował indywidualny rys, starał się nie poddać dość mozolnie i jednostajnie grającej w poniedziałek orkiestrze.

Wielkim przegranym jest, mimo II nagrody, 25-letni Austriak z Klagenfurtu Wunder - znany z poprzedniego, XV Konkursu z 2005r., kiedy to jednak nie dotarł do finału. W tym roku wykonał Koncert e-moll po mistrzowsku - pokazał opanowanie techniczne, klasę pianistyczną, pełną, kontrolowaną wirtuozerię. W przeciwieństwie do poprzednich uczestników finału prawdziwie koncertował i dialogował z orkiestrą. W II części -Romance. Larghetto - wręcz zachęcał instrumentalistów orkiestry do bardziej emocjonalnego grania, zerkał w stronę skrzypiec, w stronę fagotu, jakby prosząc: "Muzykujcie razem ze mną, a nie tylko akompaniujcie". Chopin Wundera był po wiedeńsku doskonale skonstruowany, a jednocześnie nie brakowało mu wirtuozerii i lekkości stylu brillante. I piano Wundera - zjawiskowe, o kilku natężeniach. Tak właśnie -młodzieńczo i świeżo - powinny brzmieć wczesne utwory Chopina. Wunder jeszcze nie skończył wygrywać ostatnich akordów, gdy przez salę przeszła fala braw, a potem jako jedyny w finale otrzymał owację na stojąco.

- Przyjechałem tu, żeby wygrać - mówił wczoraj Wunder. - Dobrze, że to już koniec. Przez te dni byłem tak spięty, że prawie w ogóle nie mogłem spać. Brałem jakieś tabletki na sen, ale musiałem je odstawić, kiedy w III etapie zauważyłem, że psują mi koncentrację. Granie Chopina w Polsce to olbrzymia odpowiedzialność.

A inni finaliści? Nikołaj Choziainow, 18-latek studiujący w moskiewskim konserwatorium, który wydawał się "złotym dzieckiem" XVI Konkursu, nie podołał grze z orkiestrą. Był chyba zanadto stremowany, nie do końca rozumiał, co gra, walczył z materią (i ze światłem, które co chwila gasło w sali FN).

Bożanow - podobnie jak Rosjanie - grał Koncert e-moll. Był zdekoncentrowany, nie zachwycał tak jak w porywająco zagranym III etapie. Rozkręcił się w III części Koncertu, ale i tu poniosły go nerwy, przed którymi nie uratowały go ekspresyjne, teatralne gesty. Z kolei u Mirosława Kułtyszewa, Rosjanina, zwycięzcy Konkursu im. Czajkowskiego w Moskwie przed trzema laty, niby wszystko zostało dokładnie ułożone, ale brakowało świeżości. Poza tym dźwięk Kułtyszewa bardziej pasuje mi do koncertów Czajkowskiego czy Brahmsa, mniej do Chopina.

Francuzka Hélene Tysman jako jedyna wykonała Koncert f-moll, ale jej gra była chłodna, wykalkulowana i statyczna. Na koniec jej rodak Francuz François Dumont zagrał solidnie, bez fajerwerków, ale też bez egzaltacji.

Do zdobycia w finale było sześć nagród i dziewięć wyróżnień. Laureatka I nagrody, ufundowanej przez Prezydenta RP, otrzymała 30 tys. euro i złoty medal. Do tego przywilej występów z Orkiestrą Filharmonii Nowojorskiej - 29 października w Warszawie i 4 stycznia w Nowym Jorku.

Pierwszy koncert laureatów odbędzie się dziś w Teatrze Wielkim. Kolejne jutro i w sobotę.

16 października 2010

Wnioski niewesołe

Patrzę na ilość postów w ostatnich miesiącach i drżę. Prawie nic mojego pióra. W sumie lepiej czytać mądrzejszych. (Teraz kończę genialnego Pilcha Upadek człowieka... i dziś ze smutkiem zamknąłem Waldorffa Słowo o Kisielu,  już ostrzę zęby na Konwickiego i Steinhausa Słownik racjonalny itp.). No ale tutaj tyle przedruków z Gazety i Polityki, więc decyzja: teraz trzeba nadrabiać zaległości w czytaniu. Choć czasem coś wpiszę.

Chopin - finał

Do Finału Konkursu przeszedł - na szczęście! -Paweł Wakarecy. Żadnego Azjaty ani obywatela USA. Wysoki poziom. Wspaniali artyści. Dla mnie laika muzycznego WSZYSCY uczestnicy przesłuchań w październiku 2010 SĄ GENIALNI. Przecież to nie sama technika, praca palców - lecz serce dla Chopina, intuicja muzyczna, cudowne umiejętności pianistyczne... Za http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,8522201,Tylko_jeden_Polak_w_finale_Konkursu_Chopinowskiego.html podaję sedno dzisiejszego werdyktu:

"Paweł Wakarecy urodził się w 1987 roku w Toruniu. Kształcił się w Akademii Muzycznej imienia Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy w klasie Katarzyny Popowej-Zydroń, która również była nauczycielką Rafała Blechacza, zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego w roku 2005. Katarzyna Popowa-Zydroń jest też jurorką w tym konkursie.

Paweł Wakarecy jest laureatem polskich konkursów pianistycznych, między innymi Szafarni w Koninie i finalistą Międzynarodowego Konkursu imienia Fryderyka Chopina w Darmstadt w 2009 roku . Koncertował też z recitalami jako solista z orkiestrą w wielu miastach Polski i zagranicą między innymi w Niemczech, Chinach , Bułgarii, Rosji, Szwecji oraz w Gwadelupie.

Przesłuchania III etapu trwały od czwartku, brało w nich udział dwóch Polaków - Marcin Koziak i Paweł Wakarecy.

W finale zagrają też: Yulianna Avdeeva (Rosja), Nikolay Khozyainov (Rosja), Daniil Trifonov (Rosja), Miroslav Kultyshev (Rosja), Lukas Geniusas (Rosja/Litwa), Francois Dumont (Francja) i Helene Tysman (Francja), a także reprezentant Austrii - Ingolf Wunder, i Bułgarii - Evgeni Bozhanov.

Przesłuchania finałowe odbędą się w dniach 18-20 października. 20 października około godziny 23.00 ogłoszone zostaną wyniki konkursu."

14 października 2010

Chopin gra

Trwa XVI Konkurs Chopinowski. Naprawdę pierwszy raz biorę w nim świadomy udział. Jestem zachwycony - głównie dzięki Dwójce radiowej i TVP Kultura. Ale nie ma czasu. Czas do pracy i do 17:00 na przesłuchania już 2. etapu. Acha! Przeszedł mój minifaworyt Marcin Koziak z Krakowa. Oto mały życiorys:

Marcin Koziak
*14 III 1989 Kraków
Urodził się 14 marca 1989 r. w Krakowie. Student krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie Stefana Wojtasa.
Laureat m.in. drugiej nagrody Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego dla Młodych Pianistów w Narvie (2004), pierwszej nagrody Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego dla Młodych Pianistów w Budapeszcie (2006) i drugiej nagrody  Międzynarodowego Konkursu dla Młodych Pianistów Artur Rubinstein in memoriam w Bydgoszczy (2007).
Koncertował jako solista m.in. z Chińską Narodową Orkiestrą Symfoniczną, Orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie, Orkiestrą Filharmonii Łódzkiej. Występował z licznymi recitalami w Chinach, Japonii, w Polsce, Niemczech, Rosji, Austrii, Szwecji oraz na Ukrainie i Węgrzech. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

10 października 2010

Nobel za cudowny materiał


...
Piotr Cieśliński 2010-10-06,
Nagrodę Nobla z fizyki przyznano wczoraj za odkrycie grafenu. To materiał, który prędzej czy później w elektronice zdetronizuje krzem
Andre Geim oraz Konstantin Nowosieliow są wyjątkowo młodzi jak na laureatów Nagrody Nobla. Ale to całkiem zrozumiałe, bo także nagrodzona dziedzina badań dopiero raczkuje. Pierwsza praca na temat grafenu - przełomowa, która poruszyła lawinę - została opublikowana w "Science" w październiku 2004 r.

Rzadko się zdarza, by Komitet Noblowski uznawał tak młode odkrycia. Przeważyło zapewne to, że już dosłownie po pierwszych miesiącach badań grafen okrzyknięto cudownym materiałem. Wyjątkowo lekki, superwytrzymały, giętki, przezroczysty, przewodzący, doskonały na tranzystory. Co chwila laboratoria dorzucają jego kolejne zalety.

Co to jest grafen?

- Zabawne, ale niemal każdy z nas ma go w zasięgu ręki, kiedy rysuje ołówkiem po kartce papieru - śmieje się prof. Roman Stępniewski z Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego. Grafen jest bowiem krewnym grafitu (stąd wzięła się jego nazwa). To bardzo cienka warstewka - o grubości ledwie jednego-dwóch atomów - zbudowana z atomów węgla spiętych w plaster miodu. To z takich warstw nałożonych jedna na drugą składa się właśnie grafit. Kiedy rysujemy ołówkiem, grafit się ściera i całkiem możliwe, że na papierze zostają też mikroskopowe plasterki grafenu.

Skoro jednak był na wyciągnięcie ręki, to dlaczego odkryto go tak późno? Zwłaszcza że już przed kilkudziesięciu laty fizycy spekulowali, że plaster atomów węgla może mieć niezwykłe własności. Nikt jednak tego nie sprawdzał, bo wcale nie było łatwo go uzyskać. Ba, uważano wręcz, że to niemożliwe. Atomowej grubości warstwa wcale nie chce być płaska. Skręca się i zwija w kulki lub rulony, tworząc tzw. fullereny lub węglowe nanorurki, które zresztą także są obiecujące dla elektroników.

Dopiero tegorocznym laureatom sześć lat temu udało się uzyskać czysty grafen. Najciekawsze, że odbyło się to w ramach - można by rzec - zajęć nadobowiązkowych. Tandem Geima i Nowosieliowa miał zwyczaj przeznaczać piątkowe wieczory na wszelkie dziwne i zwariowane eksperymenty. Takie, które kręcą badaczy, ale zazwyczaj nie ma na nie czasu, bo i tak wiadomo, że żadnego pożytku nie przyniosą. W jednym z doświadczeń badacze lewitowali żabę w polu magnetycznym, w innym stworzyli klej na wzór lepkich palców gekona.

W 2004 r. przyszło im do głowy, by używając taśmy klejącej, uzyskać grafen i zbadać jego przydatność dla elektroniki. Pomysł wziął się stąd, że jeden z pracowników laboratorium budował właśnie mikroskop tunelowy i chciał go przetestować na graficie, bo to jest akurat materiał, na którym najłatwiej uzyskuje się atomową rozdzielczość. Takie próbki zaś w laboratoriach na całym świecie oczyszcza się w ten sam sposób - przykładając do nich taśmę klejącą i odklejając ją wraz z wierzchnimi warstwami grafitu.

To standardowa laboratoryjna procedura, ale wcześniej nikt nie wpadł na to, że w ten sposób od grafitu można oderwać pojedynczą atomową warstwę - czyli uzyskać grafen!

Rok temu w wywiadzie dla Sciencewatch.com Nowosieliow opowiadał, że wystarczyło kilka dni i grafen był gotowy.

Co urzekło fizyków?

Oczywiście, najpierw były to mikroskopowe próbki, potem żmudną metodą ścierania grafitu nauczono się tworzyć płatki grafenu rozmiaru dziesiątej części milimetra - spore, choć wciąż ledwo widoczne pod szkłem powiększającym. Ale można było wreszcie zmierzyć jego własności fizyczne, które rzeczywiście okazały się niezwykłe.

Fizyków urzekła zwłaszcza ruchliwość elektronów - ogromna w porównaniu z innymi półprzewodnikami, m.in. sto razy większa niż w krzemie, co czyni grafen idealnym materiałem dla elektroniki.

W tym roku IBM zdradził, że w jego laboratoriach powstał tranzystor z grafenu o częstości przełączania 100 GHz, czyli większej niż osiągana na bazie krzemu (krzemowe układy doszły już do granicy swoich możliwości). A i ten rekord wkrótce zostanie pobity, bo teoretycznie grafen powinien oferować dużo więcej. Większe częstości oczywiście przekładają się na szybsze mikroprocesory i komputery.

Poza tym grafen jest przezroczysty, a więc można go wykorzystać do robienia ekranów dotykowych albo paneli baterii słonecznych.



Co więcej, przed kilku laty fizycy z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku pokazali, że jest on też najbardziej wytrzymałym materiałem na świecie, ponad sto razy bardziej niż stal. Gdyby plastikowa folia spożywcza była tak samo mocna, to nie dalibyśmy rady przekłuć jej szpilką - nawet gdyby na szpilce postawić tira.

- Koreańczycy już zrobili z grafenu ekran dotykowy, który jest praktycznie nie do zdarcia - mówi dr Włodzimierz Strupiński z Instytutu Technologii Materiałów Elektronowych w Warszawie.

Grafen znacznie lepiej niż kruchy krzem nadaje się również wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z elektroniką na giętkich powierzchniach - np. w ekranach z folii.

Wreszcie, ma tę samą zaletę jak krzem - wykonany jest z pierwiastka, który nie jest toksyczny i którego nie brakuje w przyrodzie. Wszak węgla mamy w bród.

Polak też potrafi

Nic dziwnego, że w tej chwili trwa wyścig o to, kto nauczy się lepiej i taniej robić grafen, a potem różne grafenowe elektroniczne urządzenia.

Oryginalna metoda produkcji - "na taśmę klejącą" - już została zastąpiona przez inne, które bardziej nadają się do przemysłowego zastosowania.

Warto dodać, że nasz Instytut Technologii Materiałów Elektronowych jest w nielicznym klubie tych, którzy to potrafią. W tej metodzie korzysta się z węglika krzemu - krzem jest odparowany i zostaje plaster samego węgla (a badaniem własności tak uzyskanego grafenu zajmują się naukowcy z Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego).

- Patentujemy teraz jedną z modyfikacji tej metody - mówi dr Strupiński. Tak dobrej jakości materiał robi tylko kilka laboratoriów na świecie. - Półtora roku temu sam Andre Geim zwrócił się do nas z prośbą o próbki materiału, które chciał wykorzystać do badań - dodaje dr Strupiński. Wkrótce w "Nature Materials" ukaże się artykuł, którego nasz naukowiec będzie współautorem - obok dwójki tegorocznych noblistów.

Andre Geim, odbierając w 2008 r. w Rzymie nagrodę Europejskiego Towarzystwa Fizycznego, prorokował: - Za dziesięć lat grafen będzie równie dobrze znanym słowem jak krzem.

A zaczęło się od taśmy klejącej. Przed rokiem Nowosieliow zapytany o przesłanie płynące z tego odkrycia odrzekł: - Nauka powinna być zabawą, a eksperymenty niekoniecznie muszą kosztować miliony dolarów.

Andre Geim teraz to naprawdę poleciał

Pierwszy raz Andre, a właściwie Andriej Konstantinowicz Geim, "poleciał" w 1999 r., gdy wspólnie z Michaelem Berrym udało mu się wprawić w lewitację żabę (a także tulipany, orzechy, kawałki pizzy i konika polnego). Rok później został za to osiągnięcie uhonorowany Ig-Noblem - żartobliwym wyróżnieniem przyznawanym na Harvardzie za odkrycia, które "z początku wywołują śmiech, ale po chwili zmuszają do zastanowienia". Teraz przyszedł czas na "oryginalnego" Nobla (tym samym Geim został pierwszym człowiekiem, który zdobył obydwie nagrody).

Urodzony w 1958 r. w Soczi w Rosji, posiadający obywatelstwo holenderskie, a pracujący obecnie na Uniwersytecie w Manchesterze Geim w trakcie swojej kariery opublikował ponad 150 prac naukowych, z tego aż 14 w prestiżowych "Science" i "Nature".

O zdobyciu Nobla dowiedział się podczas porannego przeglądania e-maili. - Byłem w szoku, w ogóle się tego nie spodziewałem - opowiadał wczoraj.

Teraz Geim zamierza jeszcze bardziej zaangażować się w badania nad grafenem. Jego zdaniem są bowiem dwie kategorie zdobywców Nobla. Pierwsza to ci, którzy po otrzymaniu nagrody nie robią już nic do końca życia. Jest też druga, do której on sam siebie zalicza. - To ludzie, którzy uważają, że inni ludzie uważają, że zdobyli oni tę nagrodę przez przypadek i dlatego zaczynają pracować jeszcze ciężej - wyjaśnił krótko po ogłoszeniu werdyktu Komitetu Noblowskiego.

wom

Konstantin Nowosieliow, czyli mało czasu

- Jestem w szoku. To jakieś zupełne wariactwo - tak brzmiały pierwsze słowa świeżo upieczonego noblisty.

36-letni Konstantin Nowosieliow ma dwa obywatelstwa - rosyjskie i brytyjskie. Urodził się w Niżnym Tagilu, niespełna 400-tys. mieście położonym 25 km na wschód od umownej granicy między Europą a Azją. Skończył Fizyczno-Techniczny Uniwersytet w Moskwie, następnie spędził ponad dwa lata w Instytucie Technologii Mikroelektronicznej w Czernogołowce niedaleko Moskwy - głównym centrum badań naukowych Rosji.

W 1999 r. wyjechał na Uniwersytet w Nijmegen (Holandia). Ten pobyt zdecydował o jego dalszej karierze. Zaowocował bowiem nie tylko doktoratem, ale przede wszystkim znajomością z Andriejem Geimem, niezwykle zdolnym fizykiem, również rosyjskiego pochodzenia. Pomiędzy Andriejem i Kostią szybko nawiązała się nic porozumienia. Mieli podobne podejście do pracy naukowej, uważając, że powinna być ona przede wszystkim dobrą zabawą.

Kiedy Andriej przeniósł się z Holandii do Manchesteru w Wielkiej Brytanii, szybko ściągnął tam Nowosieliowa. Od tego czasu pracowali już ręka w rękę, poświęcając mniej więcej jedną dziesiątą czasu na tzw. eksperymenty "wieczorno-piątkowe".

- Robiliśmy wtedy najgłupsze doświadczenia, jakie tylko przyszły nam głowy - opowiadał w jednym z wywiadów Nowosieliow. Historia docenionego przez Komitet Noblowski grafenu zaczęła się także podczas jednego z takich "wieczorno-piątkowych" doświadczeń.

Nowosieliow jest nie tylko jednym z najmłodszych noblistów w historii, ale także jednym z najczęściej cytowanych fizyków na świecie. Jego opublikowane w ciągu ostatnich 10 lat prace były cytowane ponad 3,5 tys. razy.

Ku jego ubolewaniu dziś nie ma już czasu na "wieczorno-piątkowe" eksperymenty.

zag


8 października 2010

Hawking: Jesteśmy jak rybki w akwarium

...
Piotr Cieśliński 2010-10-04,
Nie ma jednej teorii wszystkiego, jednego równania dla Wszechświata, które można byłoby dumnie wydrukować na T-shircie. Gorzej, nie ma jednej rzeczywistości - twierdzą słynny fizyk Stephen Hawking i jego młodszy kolega Leonard Mlodinow
Kiedy przed miesiącem wyszła ich najnowsza książka "Grand design", w pierwszych recenzjach zajmowano się przede wszystkim tym, co ona mówi o Bogu. Fizycy napisali bowiem, że Wielki Wybuch jest rezultatem praw natury, Wszechświat mógł powstać spontanicznie "z niczego" i Bóg nie jest potrzebny, żeby to wyjaśnić.

Nie jest to nic nowego ani oryginalnego. Już 200 lat wcześniej francuski uczony Pierre-Simon Laplace na pytanie Napoleona, czy w jego dziele "Mechanika niebieska" jest wzmianka o istocie najwyższej, miał odpowiedzieć: - Sire, ta hipoteza nie była mi potrzebna.

Mimo to przez media przetoczyła się burza.

Boga nie było

Książkę zgodnie krytykowali duchowni katoliccy i anglikańscy, rabin i nawet jeden z brytyjskich imamów. Za to słynny biolog Richard Dawkins, ewolucjonista i wojujący ateista, wyraził zadowolenie, że fizycy wreszcie się do niego przyłączyli. Nie wszyscy, bo cytowano też takich, którzy kpili z antyreligijnych argumentów Hawkinga, sugerując, że choć jest znakomitym fizykiem, to filozof z niego marny.

Ten 68-letni naukowiec, uwięziony w sparaliżowanym ciele, poruszający się na wózku i przemawiający komputerowo generowanym głosem, wciąż lubi prowokować. Media okrzyknęły go następcą Einsteina, on sam uważa się za spadkobiercę Galileusza oraz Newtona. Z pewnością nie brakuje mu pychy, ale przede wszystkim zręczności marketingowej.

Bo w jego najnowszej książce, tak jak we i wcześniejszych, Bóg jest tylko magnesem dla czytelników, który zresztą znakomicie zadziałał. "Grand design" z miejsca trafiła na listę bestsellerów księgarni Amazon (nie bez powodu Hawking chwalił się kiedyś, że sprzedał więcej książek o fizyce niż Madonna o seksie).

Inna rzecz jest godna uwagi. Książka ukazuje znamienną zmianę w poglądach Hawkinga - utratę dawnej pewności, że uda się odkryć kamień filozoficzny fizyki, teorię ostateczną, która zdradzi nam, jaki jest naprawdę ten świat i jakie rządzą nim prawa.

T-shirtu nie będzie

Napisana przez niego ponad dwie dekady temu "Krótka historia czasu", którą przetłumaczono na 33 języki i sprzedano w wielu milionach egzemplarzy, tchnie wielką wiarą w potęgę ludzkiego rozumu, który jest w stanie odgadnąć wszystkie tajemnice kosmosu. Kończy się wielce optymistycznym akapitem:

"Gdy odkryjemy kompletną teorię [wszystkiego], z biegiem czasu stanie się ona zrozumiała dla szerokich kręgów społeczeństwa, nie tylko paru naukowców. Wtedy wszyscy, nie tylko naukowcy i filozofowie, ale i zwykli, szarzy ludzie, będą mogli wziąć udział w dyskusji nad problemem, dlaczego Wszechświat i my sami istniejemy. Gdy znajdziemy odpowiedź na to pytanie, będzie to ostateczny triumf ludzkiej inteligencji - poznamy wtedy bowiem myśl Boga".

Hawking wyrażał tym nadzieje pokoleń uczonych szukających związków między różnymi zjawiskami i próbujących je tłumaczyć za pomocą uniwersalnych zasad. Poczynając od Newtona, który jednym prawem grawitacji połączył to, co w niebiosach, z tym, co na Ziemi. Amerykański noblista Leon Lederman ujął ten dalekosiężny cel w ten sposób - chodzi o to, by całą fizykę zredukować do wzoru tak prostego i eleganckiego, że bez trudu zmieści się na koszulce.

W "Grand design", a także w podsumowującym tę książkę eseju publikowanym teraz w październikowym "Scientific American", Hawking i Mlodinow wątpią w ten ostateczny triumf ludzkości. Uważają, że żadna teoria nie będzie w pełni opisywać wszystkich aspektów Wszechświata.

Co więcej, podważają sam fundament, na którym opiera się współczesna nauka, a więc przekonanie, że istnieje jeden realny i niezależny od nas świat, który jest dostępny naszemu poznaniu. "Fizyka rozwija się w takim kierunku, że realizm staje się trudny do obronienia" - piszą.

Rzeczywistości nie ma

Klasyczna fizyka - od czasów Newtona po Einsteina - opierała się na założeniu, że planety poruszają się po orbitach, jabłka spadają z drzew, a fale rozbijają się o brzegi bez względu na to, czy i w jaki sposób ktoś je obserwuje. Zadaniem nauki miało być precyzyjne ustalenie, według jakich praw kręci się ten zewnętrzny świat.

Mechanika kwantowa - podstawowa teoria dla mikroświata - postawiła ten zdroworozsądkowy obraz na głowie. Według niej najmniejsze cząstki materii mają cechy, których nie można zmierzyć jednocześnie, np. położenie i prędkość. Tylko od naszej decyzji zależy, którą z wykluczających się cech zmierzymy i poznamy. Jeśli zechcemy zmierzyć prędkość, to po takim pomiarze cząstka będzie miała określoną prędkość, ale jednocześnie jej położenie w przestrzeni będzie nieokreślone. Czy to znaczy, że ona będzie się gdzieś znajdowała, tylko nie wiemy gdzie? Nie. Po prostu nie będzie miała żadnego położenia.

Fizyka klasyczna i kwantowa to dwa całkowicie różne obrazy świata. Który z nich lepiej oddaje rzeczywistość? Nie ma sensu o to pytać, istotne jest tylko to, na ile teoria zgadza się z eksperymentami i obserwacjami - twierdzą Hawking i Mlodinow. Ich zdaniem nie ma obiektywnej rzeczywistości, która byłaby niezależna od opisującej ją teorii. Z każdą teorią pojawia się pewien model Wszechświata, ale ponieważ do opisania świata potrzeba zapewne wielu teorii (podobnie jak do przedstawienia kuli ziemskiej potrzebujemy wielu map), to będziemy mieć także wiele, czasem sprzecznych ze sobą modeli rzeczywistości, a żaden nie jest bardziej realny niż inny. "Tak może być z tym Wszechświatem" - kończą swój esej w "Scientific American".

A zaczynają go od anegdoty. Mianowicie kilka lat temu rada miejska włoskiego Monza zabroniła trzymania ryb w zaokrąglonych akwariach. Argument był taki, że to okrutne dla ryb, bo zakrzywione szyby dają im zdeformowany obraz rzeczywistości.

Właśnie, pytają fizycy, skąd mamy wiedzieć, że nasz, ludzki, obraz rzeczywistości jest prawdziwy? Może, jak te rybki, patrzymy na świat trwale zdeformowany, który za każdym razem trochę inaczej odbija się w krzywym zwierciadle naszych teorii?

1 października 2010

Chopin, przedszkole etc.

Mimo, że dziś 1. października więc powinienem zacząć choć od studentów, to nie. Dziś mój Kochany Czterolatek miał 1. dzień w przedszkolu. Mam wrażenie, że było to trudniejsze dla rodziców. W radiowej 2 usłyszałem o święcie muzyki - także dzisiaj, i kolejnym kroku inauguracyjnym Konkursu Chopinowskiego. To niewątpliwe miłe; bez ironii piszę. Ale mam co innego z DFGW (cholerne skróty, już pisałem):

Ja se piszę wierszyki

...
Anna Żebrowska 2010-09-26
Przyznam się po raz pierwszy w życiu, jak uczestniczyłem w złodziejstwie. Kradłem Niemcom lniane prześcieradła. Rozmowa z Ludwikiem Jerzym Kernem

Skąd w Krakowie wziął się Kern?


- Z Łodzi. Na Piotrkowskiej 93 można pokazać pokój, w którym się urodziłem. Dwieście metrów ode mnie urodził się Tuwim, a kolejne dwieście metrów w drugą stronę - Artur Rubinstein. Naprzeciwko naszego byłego mieszkania stoi elegancki gmach firmy Siemens, gdzie po wojnie Jerzy Borejsza reaktywował "Szpilki". Mieściły się na trzecim piętrze, w podwórku. Po drodze mijało się inne redakcje i kawiarnię Fraszka, w której się wszyscy spotykali. Łódź wtedy kipiała życiem.

Bo Warszawa była w ruinach.

- Do Łodzi przybyli wilniuki, poeci Jan Huszcza i Jan Czarny, był Horacy Safrin, późniejszy autor "Szabasowych świec", karykaturzysta Kazimierz Gruz. Broniewski wypił ze mną bruderszaft, ale jak mu na drugi dzień powiedziałem "Cześć, Władek" - oburzył się: trzeźwy to on był pan Broniewski. Chodziłem do elitarnego Klubu Pickwicka, który prowadziła matka Erwina Axera, pani ze Lwowa. Przychodzili obaj Axerowie - reżyser Erwin i scenograf Otto, którego Eryk Lipiński rysował w "Przekroju" z jamnikiem. Zaprzyjaźniłem się z Dymszą. Poznałem Gałczyńskiego. Widzi pani, jak już wlazłem w takie zacne towarzystwo - nie miałem wyboru, musiałem pisać.

Gałczyński wiosną 1946 roku wrócił z Zachodu.

- I wkrótce pojawił się w Łodzi, gdzie Jerzy Zaruba był grafikiem "Szpilek". Przed wojną sąsiadowali w Aninie, przyjaźnili się. Konstanty był bardzo biedny, a Zaruba miał porządne mieszkanie przy ulicy Gdańskiej. Anegdota z tamtego czasu: Konstanty wrócił do domu zalany i chciał się wykąpać. "Nie będziesz się kąpał, bo jest tylko zimna woda" - skłamał Zaruba ze strachu, że poeta się, nie daj Bóg, utopi. "To wykąpię się w twoim futrze" - odparł Gałczyński.

Poezją Gałczyńskiego byłem opętany jeszcze przed wojną, jego jedyny tomik przepisywaliśmy w czasie okupacji odręcznie. Znałem wiersz "Na dziwny a niespodziewany odjazd poety Konstantego", który Gałczyński dedykował sam sobie: "Więc odjeżdżasz oszuście, słodki szarlatanie, któryś kochał alkohol, cygara i czaple". I wydrukowałem w "Szpilkach" przewrotkę tamtych strof: "Więc wróciłeś oszuście, słodki szarlatanie, / Któryś kochał alkohol, cygara i czaple, / Któryś był taumaturga, bufon i hochsztapler - / Wróciłeś, a więc pijmy. Cyk. Na powitanie".

Gałczyńskiemu się to spodobało, wypiliśmy flaszkę w Klubie Pickwicka i polubiliśmy się. Pracowałem wtedy w PAP-ie w Łodzi, bo musiałem zarabiać, a jednocześnie studiowałem u Schillera w szkole teatralnej.

Ho-ho!

- I tu, i tam trafiłem przez przypadek, z ulicy. W Łodzi po wojnie żyło mi się ciężko: matce jeszcze nie zwrócono naszego mieszkania, ojciec po obozie chorował, wkrótce zmarł. Nocowałem u ciotek, czasem dawały coś do jedzenia. Włóczyłem się po Piotrkowskiej i zobaczyłem tabliczkę "Polpress". To był poprzednik PAP-u. Wszedłem do środka, wspinam się po schodach, a z góry schodzi jakiś facet. "Pan do kogo?". "Do nikogo". "Jest pan z Łodzi?". "Nie, z Krakowa". "I co tam w Krakowie słychać?". Bo gazet ani radia nie było, dopiero zdobywano Wał Pomorski, broniła się Festung Breslau.

Rasowy żurnalista!

- Facet nazywał się Leopold Marszak i był jednym z czterech polskich dziennikarzy, którzy obsługiwali potem proces hitlerowców w Norymberdze. Marszak, Karol Małcużyński, Marian Podkowiński i Jan Edmund Osmańczyk. Na tych schodach opowiedziałem mu o Krakowie. "A mógłby mi to pan na jutro napisać?". W mieszkaniu ciotki Galewskiej przez pół nocy pisałem korespondencję z Krakowa. Na drugi dzień Marszak zaprowadził mnie do dyrektora Polpressu Andrzeja Nowickiego. "Nie interesowałaby was praca u nas?". Ocknąłem się jako zastępca kierownika działu rolnego.

Gratulować czy współczuć?

- Był to koszmar: jeździłem po pegeerach, które właśnie zakładano, opisywałem zebrania przedsiewne i poplonne na szczeblu wojewódzkim. Jedyna korzyść - poznałem w PAP-ie Antoniego Marianowicza i prawie jednocześ-nie zaczęliśmy drukować w "Szpilkach". Jak zobaczyłem w kiosku numer "Szpilek" - natychmiast u cioci Galewskiej na kanapie napisałem dwa wierszyki satyryczne. Musiałem jakoś odreagować swoje rolnicze kwalifikacje. Posłałem je pocztą. Jeden, pamiętam, był kpiną z hochsztaplerów, których po wojnie pleniło się mnóstwo: "Znam go z widzenia, / z ulicy Hożej, / Wiem: nic nie umie, / a dużo może".

To "Znajomy z widzenia", drugi był "Konspirator".

- Kupiłem nowe "Szpilki", a tam oba wiersze wydrukowane. Przemogłem się i w kwietniu 1945 poszedłem do redakcji. Naczelnym był Stanisław Jerzy Lec, zastępcą Leon Pasternak, ubrani w mundury wojskowe. Pisałem też w tygodniku "Rózgi". Nowo powstały koncern RSW Prasa chciał mieć swoje pismo satyryczne i przez dwa lata wydawał "Rózgi. Biją co tydzień". Była to konkurencja dla Czytelnikowskich "Szpilek" i ich szefa Borejszy.

A szkoła teatralna?

- Żona przyjaciela poprosiła, żebym jej towarzyszył na egzaminie do szkoły aktorskiej. W komisji siedzieli Węgrzyn, Korzeniewski, Woszczerowicz. I tak się zdarzyło, że zabrakło kandydatów na aktorów; pytano, czyby się jeszcze ktoś nie zgłosił. Jako młody człowiek błyskawicznie uczyłem się wierszy na pamięć, wystarczyło raz, dwa razy przeczytać. Zgłosiłem się i wyrecytowałem fragment "Kolczyków Izoldy" Gałczyńskiego, które akurat ukazały się w "Odrodzeniu": "Były dwie siostry: Noc i Śmierć, / Śmierć większa, a Noc mniejsza, / Noc była piękna jak sen, a Śmierć, / Śmierć była jeszcze piękniejsza / - Hej nonny no! hej nonny ho! /Śmierć była jeszcze piękniejsza" Węgrzyn wyszedł za mną, ściska ręce: "Panie, piękne, co to jest?". Nic więcej nie umiałem, ale i tak mnie przyjęli.

Szkoły pan jednak nie ukończył.

- Bo Gałczyński mnie tam wprowadził i Gałczyński mnie stamtąd wyprowadził Wiosną 1948 roku PAP wysłał mnie do Krakowa. Załatwiłem, co miałem załatwić, i wyszedłem na Planty. Początek kwietnia, piękna pogoda. "Przejdę się" - pomyślałem i po kilku krokach nadziałem się na Gałczyńskiego. Przypadkowo miałem przy sobie jego "Zaczarowaną dorożkę". "Co robisz? To chodź ze mną do redakcji" - powiedział Konstanty. Poszliśmy Plantami, ja - podekscytowany, bo "Przekrój" przy reszcie prasy to było królestwo niebieskie. Posłałem im nawet wierszyk, ale nie zamieścili. A Gałczyński dużo tam drukował i od razu wprowadził mnie do gabinetu Eilego. Ogromne biurko zawalone było rysunkami i tekstami, wszystko ręcznie pisane. "Marian, tu jest taki człowiek, który by nam się przydał". Eile spojrzał z ukosa: "Dobrze, niech zostanie na tydzień na próbę".

Jak wszedłem do "Przekroju", tak tam zostałem. Już nie wróciłem do szkoły teatralnej ani do PAP-u. Nawet nie zapytałem, co z tego będę miał. Tego samego dnia Gałczyński zielonym atramentem wpisał mi na "Zaczarowanej dorożce" autograf: "Przekrojowemu koledze Ludwikowi Kernowi z podziękowaniem za kupienie tej książki za złotówkę - K.I Gałczyński. 6 IV 1948". Był to jedyny dowód, że mam coś wspólnego z "Przekrojem", bo żadnego urzędowego papierka nie dostałem.

Co pan tam robił?

- Duperelki. Wyszła nowa książka - napisz parę zdań. Albo jechałem dwie noce do Szczecina, żeby obejrzeć premierę w teatrze i napisać 20 wąskich szpalt. Potem dwie noce wracałem. "Rozmaitości" na ostatniej stronie "Przekroju" redagował Jerzy Waldorff, to była jego działka. Czytelnicy przysyłali idiotyzmy przeczytane w innych gazetach, na biurku leżały stosy wycinków. Waldorff lepsze komentował, a gorsze oddawał mnie. Pisałem komentarz, który Waldorff przeważnie wyrzucał do kosza. Tak mnie ćwiczył: musiałem pisać lepiej, żeby nie trafić do kosza.

Przy okazji machnęliście wspólnie libretto.

- W "Przekroju" płacono mało, a tu akurat Ministerstwo Kultury ogłosiło konkurs na nowe libretto "Opowieści Hoffmanna" Offenbacha. Bo stare, z początku wieku, trąciło myszką. Tam jest słynna "Barkarola", którą uwielbiała moja mama. Jak przed wojną tłukłem na pianinie "Tango Milonga", mama prosiła, żebym zagrał "Barkarolę". To był nasz konflikt pokoleń.

W Krakowie wynajęliśmy pianino na godziny, Waldorff napisał recytatywy, ja - arie, w tym "Barkarolę".

"Noc zapada, w cichym mroku błyszczą światełka gwiazd. / Księżyc wszystko srebrzy wokół, chłód orzeźwił nas. /Taka noc to chwila pokus, niebezpieczny czas, / W młodych sercach burzy spokój księżycowy blask. [Niklaus:] Niebezpieczny czas. [Giulietta: ] Ach, niebezpieczny czas. [Chór:] Ach! ach! ach! ach! ach! ach!".

- Wygraliśmy konkurs, odebrane w Warszawie pieniądze podzieliliśmy na pół i poszliśmy do Gałczyńskich w aleję Róż. Ówczesny Waldorff to nie był ten szacowny arystokrata z telewizora, tylko młody szaławiła. Szybko urwał się od Gałczyńskich, tyle że zdążył pocztą wysłać połowę swego honorarium do Krakowa. Rano wracaliśmy autobusem, Waldorff pojawił się w ostatniej chwili i prosto z knajpy. "Nie mam już ani grosza z tych pieniędzy, których nie wysłałem" - jęknął i zasnął. A jakie zapachy rozsiewał przez całą drogę!

W roku 1950 roku przejął pan po Waldorffie redagowanie "Rozmaitości".

- Waldorff strasznie chciał być zastępcą redaktora naczelnego, Eile wolał Jankę Ipohorską. Chyba się o to pokłócili i Jurek wyjechał do Warszawy. Zresztą w Krakowie gnieździł się w klitce na antresoli nad Drukarnią Narodową. Jak zaprzyjaźniony z nim Bogdan Wodiczko został dyrektorem Opery Warszawskiej, Mietka, partnera życiowego Waldorffa, zatrudniono w balecie, a Waldorff objął kierownictwo literackie.

Z Eilem przeprosili się po latach w Wenecji, bodajże na moście Westchnień. Spotkali się przypadkowo, Marian pojechał z Ipohorską i natknęli się na Waldorffa. Wyściskali się i wszystko sobie wybaczyli.

Po roku 1968 Eile wyjechał do Paryża, Ipohorską zwolniono z "Przekroju".

- Zdegradowano ją na redaktora PWM. Zakolegowała się z nią Maruta Stobiecka, poetka, z którą Gałczyński wrócił do Polski i przyjechał do Krakowa. Chciał prosić Natalię o rozwód. Skończyło się tym, że Natalia przegnała rywalkę i znów był zielony Konstanty i srebrna Natalia. A Maruta zaczepiła się w bibliotece i wieczorami biesiadowały z Ipohorską, wspominając młodość. Stobiecka miała podobno walizkę rękopisów Gałczyńskiego,od czasu do czasu sięgała do niej, wyciągała rękopis i go niszczyła.

Na fotografiach Eile z Ipohorską patrzą na siebie z zachwytem. Czy byli parą?

- Nie wiem. Marian nie był skłonny do zwierzeń i w ogóle nie był erotycznie zaciekawiony czymkolwiek. Jak zaczynały się dowcipy z podtekstem męsko-damskim, ucinał rozmowę: "Cicho, spokój!". Podczas okupacji ukrywała go Kasia Kwaśniewska, z którą w końcu wziął ślub i przez jakiś czas się podpisywał jako Marian Eile-Kwaśniewski. Dzieci nie miał, małżeństwo się z czasem rozleciało. Janka też nie rozmawiała na tematy osobiste. Pochodziła ze Lwowa, była samotna, mieszkała w sublokatorskim pokoju. Miała mnóstwo inwencji, dobrze oddziaływała na Eilego. I oboje bez przerwy palili.

Spędził pan w "Przekroju" 54 lata, tydzień w tydzień dostarczając redakcji wiersz albo i dwa.

- Póki dla "Przekroju" pisał Gałczyński, uważałem, że byłoby bezczelnością z mojej strony parać się poezją. Ale jesienią 1951 roku Eile przypomniał sobie o rysunkach Effela. Jean Effel, francuski rysownik, słynny zwłaszcza z biblijnej serii "Stworzenia świata" na wesoło, przyniósł nam świeże francuskie wydanie La Fontaine'a ze swoimi ilustracjami. Zostawił stos kolorowych odbitek i Eile postanowił je publikować w moim przekładzie. Tłumaczyć La Fontaine'a po Mickiewiczu czy Krasickim nie miałem ochoty, zrobiłem parafrazy. Gdy skończyły się rysunki Effela, Eile zarządził: "Pisz teraz swoje bajki, Daniel Mróz będzie ilustrował". I to był mój debiut książkowy w Wydawnictwie Literackim w 1953 roku.

Polityki pan unikał.

- Po śmierci Stalina napisałem wierszyk o naszym słoneczku. Słoneczko świeci, kobiety szyby myją, listki się zielenią. Kończył się westchnięciem: jak to dobrze, że "świeci nad nami prawdziwe słoneczko. A nie to z wąsami". Cenzura skreśliła ostatnie zdanie i tak to poszło do druku - bez rymu, bez sensu. Potem już nie pisałem wierszy politycznych. W "Przekroju" pisało się językiem ezopowym, bydlę to był lew, a nie pierwszy sekretarz. Jeśli bajka była szczególnie podejrzana, dawaliśmy jej podtytuł: "Z Lebiediewa" albo "według Szewczenki". Byle jakie rosyjskie nazwisko uspokajało cenzora: a nuż jest taki bajkopisarz radziecki? Byliśmy bardzo wykwalifikowani w lawirowaniu.

"Grałem z panią w canastę, / Tak jak to "Przekrój" radzi - / Księżyc świecił nad miastem, / A my byliśmy bladzi".

- Przegraliśmy "Przekrój" częściowo z własnej winy. Powstała masa nowych pism, cała prasa kolorowa przeszła na skład komputerowy, a myśmy wciąż część kolumn robili na przedwojennych maszynach. Zużytych tak, że często trzeba było rozsypywać skład. Ale drukarze się nas trzymali, a my ich, solidarnie, bo nie było dla tych maszyn innego zajęcia. Do tego przekształciliśmy się w spółdzielnię pracowniczą, która nie miała na koncie żadnych pieniędzy. Trzeba było spłacić jakieś należności istniejącej jeszcze RSW i potem startować od zera. W latach 1990-91 chciał kupić "Przekrój" Sobiesław Zasada. Czytelnicy uwielbiali jego teksty o luksusowych samochodach, których w Polsce nie było, parę książek napisał w odcinkach na łamach "Przekroju", był z pismem związany emocjonalnie. Zrobiono w spółdzielni głosowanie i rozsądni ludzie byli za Zasadą, który nie wkłada pieniędzy w złe interesy. Ale administracja, gońcy, sprzątaczki woleli nie dzielić się pieniędzmi z panem Sobkiem. Niestety byli w większości.

"Z biciem pokłonów L.J. Kern zrobił dyg - i znikł".

- "Przekrój" przeniesiono do Warszawy, a ja nie mógłbym pisać co tydzień wiersza bez codziennych wizyt w redakcji. Pisałem w ostatnim momencie, gdy trzeba było wysyłać numer do drukarni, potrzebowałem tego miecza nad głową. Przerzucałem wtedy notatki, podręczny spis tematów i wybierałem coś aktualnego. Żeby w zimie nie było o plaży i żeby wybrzmiewało w sensie społecznym. Nawet jak wyjeżdżałem na kilkumiesięczny rejs po Oceanie Indyjskim, musiałem zostawić zapas wierszy - inaczej Eile by mnie nie puścił. Ale nie lubię, jak się mnie nazywa poetą, ja se piszę wierszyki.

Od kiedy właściwie?

- Od gimnazjum, od kolonii letnich, gdzie na ogniskach dawało się programy artystyczne. Pisaliśmy wtedy z kolegami jakieś ple-ple.

Mnie zawsze ciągnęło do kabaretu. Wieczorami wkładałem słuchawki i słuchałem w radiu kryształkowym "Wesołej lwowskiej fali". Tam byli Szczepcio i Tońcio, radca Strąć, panowie Aprikozenkranc i Untenbaum - dwóch genialnych Żydów, co się stale ze sobą kłócili. Nadawano scenki z warszawskich kabaretów, Dymszę, Krukowskiego.

W szkole mieliśmy profesora od geografii, zapalonego harcmistrza pana Teofila Katrę. Co roku urządzał nam wycieczki. Gdyby nie pan Katra, nie wiedziałbym, jak wygląda Polesie i Pińsk, gdzie urodził się Kapuściński, jak wygląda targ na łodziach na rzece Pinie. Łodzie spływały pod Pińsk, sczepiały się, kładziono na nich kładki. Panie domu i służące schodziły z miasta kupować świeże ryby z łódek. Po raz drugi w życiu taki targ widziałem tylko w Bangkoku. Profesora Katrę wspominam z ogromną sympatią, choć napędził mi strachu. Napisałem wierszyk z geografią w tle: "Jak pojechał na Sumatrę, baby zbiły pana Katrę". Posłałem kartkę po klasie, koledzy się śmiali, aż profesor Katra zerwał się z katedry i przechwycił kartkę. Wylądowałem u dyrektora szkoły, który zdrowo mnie obrugał. Było to moje pierwsze cierpienie za sanacji.

Do Gimnazjum Zimowskiego chodzili zamożni uczniowie, synowie łódzkich fabrykantów. Miesięczne czesne wynosiło 90 przedwojennych złotych, bardzo dużo, lecz jako syn nauczyciela płaciłem połowę. Przez całe gimnazjum i liceum siedziałem w jednej ławce z Karolem Scheiblerem, jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Do Schei-blerów, Grohmanów należały w Łodzi fabryki i nawet tramwaje. Gdy jednak mieliśmy zbiórki na wycieczki szkolne, pod zegar na Dworcu Fabrycznym nikogo nie przywoził szofer. Karol i Jurek Grohman jechali jak wszyscy tramwajem i nie za friko - musieli we własnych tramwajach kupować bilety. Fabrykanci trzymali dzieci krótko, żeby nie wyrosły na utracjuszy.

W dorosłe życie wszedł pan w roku 1939.

- Zdałem maturę i miałem iść do podchorążówki. Przydział mnie przerażał: Grudziądz, centrum wyszkolenia kawalerii. Nie miałem o koniach pojęcia, ale przed komisją poborową stanąłem wraz z Karolem Scheiblerem. Komisji nie wypadało przydzielić tak zamożnego człowieka do ciubaryckiej brygady, pozostawała kawaleria. Panowie są razem? Ano razem. To dawaj i mnie do tego Grudziądza. Najbardziej elitarne wojsko w przedwojennej Polsce! Dowódcą Szkoły Podchorążych Kawalerii był pułkownik Bór-Komorowski, porucznika dosłużył się w niej Waldorff. Bałem się strasznie, bo koło takiego konia trzeba chodzić, a on kopie i gryzie. Na szczęście, okropna rzecz, wybuchła wojna.

Zastała pana w Łodzi.

- 2 czy 3 września pułkownik Umiastowski nadał przez radio apel, żeby iść na wschód, bo linia obrony będzie na Wiśle. Wyszedłem z chłopakami z mojej dzielnicy, w Radogoszczy zaatakowały nas niemieckie samoloty i wszyscy się rozpierzchli. Zrobiła się noc i zdałem sobie sprawę, że jak nigdzie nie będę przynależał, to tu zginę. Zgłosiłem się na ochotnika do pierwszego przechodzącego oddziału. Był to V baon saperów z Krakowa, który taszczył za sobą na podwodach składane mosty. Doszedłem z nimi do Chełma, gdzie mianowano mnie kapralem, ponieważ byłem po maturze. Polska Ludowa nie uznała mi potem tego kaprala, o co mam wielki żal

Na razie jest kampania wrześniowa i doszedł pan do Chełma.

- Za Chełm nawet, pod Tomaszów Lubelski. Dowództwo naszej grupy, a była to więcej jak dywizja, chciało przedostać się do Rumunii. Ale 17 września drogę przegrodzili nam Rosjanie. Dowódca zebrał żołnierzy i oznajmił: "Rozwiązujemy grupę, bo weszli Ruscy i jest rozkaz, żeby z nimi nie walczyć. Niech każdy idzie do domu. Ci, co mieszkali na wschodzie, proszę iść na wschód, reszta niech wraca, skąd przyszli".

Kadra oficerska uznała, że na wschód, do bolszewii, nie pójdzie, lepiej już do kulturalnych Niemców. Zawróciliśmy więc, paląc kasę pułkową, żeby nie wpadła w ręce wroga. "Tu są worki z pieniędzmi, każdy może wziąć, ile chce" - powiedział dowódca na polanie koło Hrubieszowa. Pani wie, że nie brali? Bali się Ukraińców, że jak złapią z pieniędzmi - zamordują.

Pan też nie wziął?

- Wziąłem 200 złotych, wsadziłem w cholewę i drżałem. Nikt nie brał wiele. A paliliśmy gigantyczne pieniądze, całymi workami. Kiedy wchodziliśmy do Zamościa, Niemcy ładowali ze szpitala do karetek swoich rannych i wycofywali się na Zachód. Na naszych oczach wszedł w życie układ Ribbentrop-Mołotow.

Szczęśliwie wrócił pan do Łodzi.

- Nie tak szczęśliwie! Kiedy sztab się rozwiązywał, zabrałem parę map. Razem z trzema oficerami zrzuciliśmy pontony z podwody, mieliśmy dwa konie i pojechaliśmy na zachód. W Piaskach pod Lublinem z przeciwka nadjechali Niemcy z karabinem maszynowym. Strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Zostawiliśmy konie z podwodą i uciekliśmy do lasu, kilkaset metrów od szosy. Leżeliśmy kilka godzin plackiem, Niemcy strzelali po drzewach, ale w las bali się skręcić. Odtąd wędrowaliśmy tylko nocami i tylko na piechotę. W mokrych butach i w mokrych szynelach, w których wszy się zalęgły, bo spaliśmy po lasach. Mapy, które zabrałem, nadzwyczajnie się nam przydały, były niesłychanie precyzyjne, zaznaczono nawet ścieżki leśne. Pod Opocznem w popołudniowym słońcu ujrzeliśmy ryneczek. Nie wiedzieliśmy, czy wojna trwa jeszcze, czy Anglia, czy Francja, należało zajrzeć do miasteczka. Tylko weszliśmy na rynek - obskoczyło nas czterech żandarmów z karabinami. Trafiliśmy do ponurego więzienia w Opocznie, nocami wzywano nas na przesłuchania: "Iluś Niemców zabił, gdzie walczyłeś?".

Dobrze pan znał niemiecki?

- W ogóle nie znałem, o co w Łodzi było trudno, bo Łódź była polsko-żydowsko-niemiecka. Babka ze strony ojca, Tomaszewska, miała cztery siostry i wszystkie panny Tomaszewskie powychodziły za mąż za ludzi o niemieckich nazwiskach. I do ostatnich dni swoich, grając w wista czy tysiąca, licytowały po niemiecku, bo po polsku nie potrafiły. A ja się uparłem...

Z więzienia po kilku dniach wypuścili mnie nocą z papierem, z którym miałem się zgłosić w żandarmerii na Dworcu Kaliskim. O dziwo, dali nawet na drogę pół bochenka chleba. Był październik, lało, ciemno, choć oko wykol. Dotarłem do Tomaszowa Mazowieckiego, bo znałem tamte okolice z wyjazdów szkolnych. Szedłem w tę przerażającą noc, nagle z tyłu słyszę - koń jedzie. Zrównała się ze mną pusta dorożka, buda postawiona. Rozmawiałem z woźnicą, idąc w ulewnym deszczu, aż po paruset metrach objawił się w nim człowiek. "Siadajże pan" - powiedział i zawiózł mnie do swego domu. W gigantycznym barłogu spała żona dorożkarza i z sześcioro dzieciątek. On się uwalił, ja się uwaliłem koło niego i była to najpiękniejsza noc w moim życiu.

Rano zorientowałem się, że jestem niedaleko Koluszek, lecz bałem się tam iść w mundurze. Poszedłem do Żakowic. Pociągów nie ma, ale czasem przyjeżdża lokomotywa z platformą i pozwalają wejść na tę platformę - mówią ludzie. Po paru godzinach rzeczywiście dojechałem pod Dworzec Kaliski. Żeby nie meldować się w żandarmerii, zeskoczyłem w biegu i bocznymi ulicami dotarłem do domu. Był 7 października, imieniny matki.

Ponadmiesięczna odyseja.

- Matka się rozpłakała, siostry się rozpłakały, zdjęli ze mnie zawszone ciuchy, spalili, wykąpali i zostałem w domu. Oczywiście o żadnej pracy czy studiach nie było mowy. Włóczyliśmy się, graliśmy z kolegami w karty. Ponieważ godzina policyjna zaczynała się o 19, tośmy grali do rana. Taki jeden brydż ocalił mi życie: przyszło po mnie gestapo. "Nie wracaj do domu" - rano przybiegła siostra. Ukrywała mnie rodzina, potem ojciec wykombinował dla mnie przepustkę do Generalnej Guberni.

Łódź to była Rzesza.

- Wyjechałem do Rembertowa, gdzie mój stryj, nauczyciel, miał na utrzymaniu czworo dzieci, żonę i jej siostrę. Przyszedłem tam na ósmego, jeść nie było co, gotowali kapustę i rzepę. Trzeba się było zameldować i urząd pracy skierował mnie na roboty do Niemiec. Stryj dogadał się jednak z kierownikiem Arbeitsamtu i trafiłem na poligon w Rembertowie. Ponad rok pod okiem niemieckiego kaprala przerzucałem w magazynach z pościelą toboły z brudnymi prześcieradłami. Na szczęście w mojej ekipie było kilku wysiedleńców z Poznania, którzy świetnie mówili po niemiecku. Zagadywali Niemców i wtedy kradliśmy lniane prześcieradła. No niech już będzie, przyznam się po raz pierwszy w życiu, jak uczestniczyłem w złodziejstwie. Była to zresztą nie lada sztuka: ukraść coś Niemcom na obszarze przez nich strzeżonym, gdzie na bramie stał wartownik i wszystkich dokładnie sprawdzano... Brudne prześcieradła pakowaliśmy po 30 w toboły i toboły zrzucano z balkonu, pod który podjeżdżał wóz z koniem. Na balkonie stał kapral lub feldfebel i liczył te spadające toboły. Należało w odpowiedniej chwili poczęstować go papierosem lub opowiedzieć dowcip, by odwrócić jego uwagę. Tym zajmowali się poznaniacy, a myśmy wtedy zamiast jednego tobołu zrzucali dwa. Wóz jechał do pralni, gdzie pracowały żony poznaniaków. Wyniesienie z niemieckiej pralni 30 dodatkowych prześcieradeł należało już do nich.

Owijały się nimi czy jak?

- Nie mam pojęcia, dość że cały Rembertów chodził w lecie ubrany w kiecki i spodnie uszyte z farbowanych lnianych prześcieradeł. Ale miałem serdecznie dosyć Rembertowa, tym bardziej że czekała na mnie praca w Warszawie - znajomi z Łodzi potrzebowali kogoś zaufanego do hurtowni. Nie mogłem się jednak sam zwolnić z poligonu, więc poznaniacy poradzili, żebym wykombinował gruźlicę. W Rembertowie wszyscy spotykali się rano i wieczorem w warszawskim pociągu. Jeżdżąc czasem do Warszawy, poznałem w ten sposób Bolesława Kwiatkowskiego. Znana postać, uwieczniona potem przez Kutza w filmie "Pułkownik Kwiatkowski". Był wenerologiem na Chmielnej, miał przychodnię dla prostytutek. Ten oto pułkownik Kwiatkowski dał mi zaświadczenie, że mam gruźlicę. Kapral tylko wskazał ręką drzwi i wrzasnął "raus!". Niemcy okropnie się bali gruźlicy. Wyjechałem do Warszawy, ożeniłem się.

Tak z marszu?

- Zaczepiła mnie na ulicy, poprosiła o ogień. Było to w 1942 roku, koło Dworca Głównego. Była piękną dziewuchą, nie miała jeszcze 18 lat, gdy urodziła mi syna. Dzięki temu w ogóle żyję. Gdybym został w Rembertowie, wsadziliby mnie jak całą moją rodzinę. Praca w Warszawie też nie była bezpieczna. Firma Stefan Bibrych mieściła się w budynku na Miodowej, w którym teraz jest szkoła teatralna. Właściciele sprzedawali hurtowo terpentynę, tłuszcze, z których robiono mydła, glicerynę, bardzo cenioną, bo była słodka i dodawano ją do likierów. Na lewo handlowali materiałami zakazanymi. Mieli starą kamienicę blisko Kercelaka, gdzie trzymali produkty, i tam ja urzędowałem. Z Miodowej przychodziły tu zlecenia dla aptek i drogerii, trzeba było wszystko zważyć, opakować, oddać wózkarzom z rykszami. Ważyłem, rozlewałem, kalafonia była w beczce, więc ją rozbijałam. Miałem klucze od wszystkich mieszkań, bo nielegalne towary trzymano w skrytkach, pod tapczanem na przykład.

Aż wybuchło powstanie.

- Wyszedłem z niego obronną ręką, bo mieszkałem u żony na Służewcu, prawie pod Wyścigami. Po kilkunastu dniach Niemcy wypuścili nas z piwnic i wypędzili z Warszawy. Z rocznym dzieckiem wędrowaliśmy do Krakowa, gdzie żona miała siostrę. Do swoich nie mogłem pójść - byli po drugiej stronie Wisły. Doszliśmy za Piaseczno, odpoczęliśmy, wymieniłem złote obrączki i zegarki na jedzenie dla dzieciaka i dalej. Dotarliśmy do Krakowa na Boże Narodzenie. Roboty żadnej, więc szwagier kelner był darem niebios. Gdy człowiek był głodny, to szedł i mówił: "Karol, daj coś do zjedzenia".

Żona też nie pracowała?

- Moja pierwsza żona skończyła pięć klas szkoły powszechnej i bezskutecznie namawiałem ją na dalszą naukę. Była za to niezwykle atrakcyjną kobietą. Wkrótce mnie rzuciła i jeszcze kilka razy wyszła za mąż. Już niestety nie żyje. Syn mieszka w Warszawie, ma prywatną szkołę angielskiego. Wnuczka skończyła studia w Anglii, poznała Holendra, wyszła za mąż i teraz mieszkają w Warszawie. Mam dwie prawnuczki - bliźniaczki, które moje książki dla dzieci czytają po holendersku i po polsku. A żona chciała mieć rozwód, więc się rozwiedliśmy i poszliśmy do knajpy na dobry obiad.

Wie pani, to były czasy, kiedy ludzie robili straszne pieniądze. Jeździli na ziemie zachodnie i przywozili najrozmaitsze dobra, spieniężali i szastali forsą. A ja byłem biedny i na dopust złego dostałem powołanie do wojska. Miałem iść na Berlin. Ale po udziale w kampanii wrześniowej, po Rembertowie i powstaniu uznałem, że za dużo dla mnie tego wojowania. Uciekłem z Krakowa do Łodzi, szczęśliwie zatrudniłem się w PAP-ie, który wyreklamował mnie z armii. Jeździłem na reportaże do Wrocławia, gdzie latem 1945 roku, dawno po zakończeniu wojny, wciąż trwały walki. Obsługiwałem prasowo przyjazd Mikołajczyka do Warszawy. Aż trafiłem do "Przekroju".

Rezultat znamy: kilka tysięcy wierszy, kilkanaście cykli tematycznych. W cyklu "Imiona nadwiślańskie" nie obeszło się bez Ludwika: "Nic świętego! / O wstydzie! / Imię nic nie znaczy!/ Ludwik,/ Co to jest Ludwik?/ Płyn do mycia naczyń".

- W domu byłem Lulu, w szkole Luis. Jerzy Waldorff mówił do mnie Ludwiś. Moja żona, Marta Stebnicka, nie lubi Ludwika, kiedy się poznaliśmy, przeszła na Jurka. Mój ojciec też miał na imię Ludwik, żeby się odróżnić, dodałem więc Jerzego. W czasach mojej młodości panowała zresztą moda na podwójne imiona, był Stanisław Jerzy Lec, Stanisław Ryszard Dobrowolski i cały klan poetów autentystów piszących o wsi: Jan Bolesław Ożóg, Józef Andrzej Frasik. Wprawdzie urodziłem się i mieszkałem w Łodzi, wielkim mieście, lecz autentyści strasznie mi się spodobali. Zacząłem pisać wierszyki o młynarzu, co się powiesił, i inne rustykalne kawałki. Nigdy ich nie publikowałem, ale matka przepisywała je do zeszytów i zachowały się. Na szczęście wpadła mi do ręki książka "Słowa, słowa, słowa" Adolfa Nowaczyńskiego i jego bezlitosne felietony otrzeźwiły mnie. Uciekłem od rzewnego liryzmu w ironię, żart.

"Imiona nadwiślańskie" sławią także Marty: jedną z nich ma pan przy boku od 60 lat.

- Jeśli sięgnąć do zarania naszej znajomości, zacznę od małej pochwały PRL-u, który na początku maja urządzał Dni Oświaty Książki i Prasy. Angażowano literatów, artystów i wysyłano do domów kultury i świetlic. W roku 1950 zawieźli nas do miejscowości Gdów, 30 kilometrów od Krakowa. W szkole powszechnej odbyło się jednanie działaczy kultury z miejscową ludnością. Czytałem swoje wierszyki, a aktorka Marta Stebnicka - wtedy jeszcze cudza żona, lecz już mi się strasznie podobała - recytowała "Panią Twardowską" Wcześniej widywałem Martę tylko na scenie teatralnej, grała główne role i miała mnóstwo sukcesów. Występ się skończył, odwieźli nas do Krakowa. Była dziewiąta wieczorem, maj - tu się z Martą kłócimy: ja uważam, że był 5 maja, ona, że 4. Tak czy inaczej zdecydowaliśmy, że nie idziemy do domów, tylko do Feniksa na dancing. Potańczyliśmy i pożegnaliśmy się.

Nie odprowadził jej pan?

- Przecież była mężatką, żoną profesora prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Miałem odprowadzać profesorową Sobolewską?! Ale po dwóch dniach w redakcji na moim miniaturowym biurku stał pęk fiołków w słoiczku. "To ta Stebnicka z teatru zostawiła dla ciebie" - powiedziała Ipohorska.

Pierwszy pocałunek?

- Skwer na placu koło kościoła św. Szczepana. I pompa. Recytowaliśmy Gałczyńskiego: "Stoi samotna pompa / w ulicy Chryzopompa / przy placu / z rury gęba delfina / dawny świat przypomina / lecz na co?". Chyba tam żeśmy się pocałowali.

Narzeczona ofiarnie pielęgnowała pana w chorobie.

- Leżałem w wynajętym pokoju z nogą unieruchomioną w jakiejś rurze z powodu zapalenia żył. Trwało to kilka tygodni. Doktor poradził kupić spirytus i rozcierać, gdyby były odleżyny. Odleżyny się nie robiły, natomiast odwiedzali mnie kochani koledzy: Jurek Skarżyński, Julek Kydryński, Tadek Hołuj, Jurek Nowosielski, Kaziu Mikulski. Przychodzili, a tu stoi niepotrzebna półlitrówka spirytusu: odleżyny mi się nie robią, pić nie mogę. Rozcieńczali więc spirytus i wypijali, a Marta kupowała następną butelkę. Oj, byli czasy, byli.

W radiu krakowskim swego czasu istniał satyryczny "Teatrzyk Pięciu Piór": Bogdan Brzeziński, Ludwik Jerzy Kern, Karol Szpalski, Marian Załucki i Witold Zechenter.

- Złośliwcy nazywali nas Teatrem Pięciu Piór dolonych. Ogromnie się przyjaźniliśmy, to było aż dziwne: pięć indywidualności, niejako konkurentów, a nie było między nami żadnej zawiści ani podgryzania. Mieliśmy swój stolik w klubie dziennikarzy Pod Gruszką i spotykaliśmy się codziennie przed południem. Gadało się, piło herbatę i kawę. Przychodziło kilku oświęcimiaków, na czele z Tadkiem Hołujem. W najlepszych czasach przy naszym stoliku stały dwa rzędy krzeseł. Najpierw poszedł do nieba jeden rząd, potem zaczął znikać ten drugi. Resztki, czterech czy pięciu niedobitków, spotykają się w czwartki w starej oranżerii na Plantach. Ze starego "Przekroju" przychodzą Andrzej Ruchałowski i Kazimierz Targosz. Bywa dyrygent Jerzy Kaplewicz, który prowadził wszystkie prapremiery Pendereckiego na świecie, aktor Marian Cebulski z Teatru Słowackiego. U mnie każdy taki czwartek jest niepewny. Jak będzie pogoda i będzie mogła podjechać taksówka, to pojadę. A jak nie będzie pogody - nie pojadę. Już nie te nogi.

"Cicha woda brzegi rwie / Nie wiesz nawet, jak i gdzie, / Nie zdążysz nawet zabezpieczyć się / Bo nie zna nikt metody / By się ustrzec cichej wody, / Cicha woda brzegi rwie / Jakim cudem - któż to wie / Ma rację, że tak powiem, to przysłowie / Cicha woda brzegi rwie!".

- Zaśpiewał ją w 1953 roku i do dzisiaj śpiewa Zbigniew Kurtycz. Melodię skomponował Adi Rosner, trębacz, który uchodził za polskiego Armstronga. Po wojnie próbował nielegalnie wrócić do Polski, niestety złapano go, wylądował w łagrze. A Zbyszek Kurtycz wyszedł z Rosji z armią Andersa i pojawił się w Krakowie w Teatrze Satyryków. Piosenka Rosnera miała inny tytuł i rosyjski tekst, więc Karolowi Szpalskiemu kazano napisać polskie słowa. Szpalskiemu coś nie szło. "Wiesz co, mówi, wymyśliłem tylko "Cicha woda brzegi rwie", a za tydzień premiera. Spróbuj ty". Chyba następnego dnia rano w ciągu 15 minut napisałem tekst. "Cichą wodę" przez kilka lat na okrągło grano w radiu, w knajpach, z megafonów na plażach i basenach. Dużo na niej zarobiłem.

"Nie bądź taki szybki Bill! / Dobrze czasem trzymać styl, / bo wystarczy jedna chwila / i nie będzie śladu z Billa / Nie bądź taki szybki Bill!".

- Zamówienie na piosenki do serialu "Wojna domowa" spadło znienacka. Wróciliśmy z Martą z sylwestra u literatów na Krupniczej i padliśmy do łóżek. A tu o siódmej rano raban, ktoś dzwoni do drzwi, pies szaleje. Zrywam się na wpół jeszcze trzeźwy, otwieram. Wchodzi nieznajomy tęgawy facet: "Mieczysław Wajnberger jestem. To podobno dobry znak, jak w Nowy Rok jako pierwszy przychodzi do domu Żyd?" Wajnberger był kierownikiem produkcji serialu, jechał do Zakopanego i po drodze wpadł do mnie. Zostawił mi scenariusze 13 odcinków. Ich autorką była Mira Michałowska, ambasadorowa, która w "Przekroju" pisała felietony pod nazwiskiem Maria Zientarowa. Muzykę skomponował Duduś Matuszkiewicz, świetną. "Nie bądź taki szybki, Bill" w serialu śpiewała Magda Zawadzka, a festiwal piosenki w Opolu wygrała dla nas Kasia Sobczyk.

Uważa się pan za literackiego krótkodystansowca.

- To prawda, powieści bym nie napisał. Nigdy też palcem nie ruszyłem, żeby wydrukować jakąkolwiek swoją książkę, ani w Polsce, ani za granicą. To do mnie się zgłaszano. Najwięcej zarobił "Ferdynand Wspaniały", przetłumaczony na 20 języków. Najładniejsze jest wydanie japońskie z rysunkami Mikulskiego, gdzie bohaterom trochę podretuszowano oczy na skośne. Czyta się od tyłu i słupkami, od góry do dołu. Odwiedziła nas potem w Krakowie tłumaczka "Ferdynanda" na japoński, pani Uszido z mężem, profesorem rusycystyki w Tokio. Wyszliśmy na balkon, skąd widać Wawel i Wisłę, oni się zachwycają, a ja mówię, że ten dom wybudował nam Ferdynand i japońskie dzieci. Roześmieli się: okazało się, że im także Ferdynand wybudował dom w Tokio. A niedawno do Wydawnictwa Literackiego zgłosili się Chińczycy, szykuje się wydanie po chińsku.

Największe nakłady miał pan...?

- W Związku Radzieckim, tyle że nie dostałem za nie ani kopiejki. Drukowali po 300, po 400 tysięcy nakładu, dodatkowo tłumaczyli wszystko na języki uzbecki, turkmeński, kazaski i inne... Mówili, że zapłacą, jak przyjadę do Moskwy. A ja wolałem jechać w innym kierunku. W rezultacie zarobił tylko tłumacz Światosław Swiacki. Z Sowietami nie sposób się było dogadać. ZAiKS pisał do ich agencji autorskiej, ale tam poczta nie chodziła, śniegi były i zawieje, sani znikąd, konie zdechły na stacji pocztowej, gdy przeprzęgano... Jedynym, który od nich potrafił wyciągnąć pieniądze, był Stanisław Lem. Zapraszano go do miasteczka kosmonautów, przy okazji wybierał w Moskwie ruble i wymieniał je na prawdziwe pieniądze. Ja wiem, że pani jest rusycystką, ale mimo to powiem, że ta kultura nigdy mnie nie interesowała.

Ciągnęło pana za to do Anglii i Stanów.

- Cóż, na wyjazd służbowy do Francji nie miałem szans. Do Paryża jeździli Eile i Ipohorska. Janka była romanistką, Eile też znał francuski i miał tam świetne kontakty. Potrafił wmówić słynnej Sagance, że jak jej zapłaci w złotówkach, ona na tym tylko wygra.

Jak sobie uświadomiłem, że do Paryża mnie nie wyślą - zacząłem się porządnie uczyć angielskiego i tłumaczyć dla "Przekroju". To był dodatkowy bodziec do nauki, bo mnie publikowano. Mam fatalną wymowę, ale język znam perfekcyjnie. Mam całe półki słowników, najrozmaitsze dialekty, oksfordzkie wydania. Przełożyłem dwa tomy opowiadań Roalda Dahla, to świetna literatura. Wymieniałem listy z rektorem Harvardu, panem Henrym Kissingerem, który w 1968 roku zaprosił mnie nawet do Harvardu. Wszystko już było załatwione, gdy zachorowałem na oczy - zapalenie tęczówek. Telefony z ambasady amerykańskiej dzwoniły, Kissinger pytał, dlaczego nie odbieram wizy, w końcu napisałem prawdę. "No to zdrowiej, przyjedziesz w następnym roku". W następnym roku Kissinger był już ministrem spraw zagranicznych, a jego następca nie miał o moim istnieniu bladego pojęcia... Zresztą dobrze się stało, że nie pojechałem. Kiedy dzielne armie socjalistyczne wkroczyły do Czechosłowacji, podpisałbym zapewne jakiś protest i zostałbym na obczyźnie jak Sławek Mrożek. Może za to przyjechałbym po 30 latach jako bohater, kto wie?

Gdyby dzisiaj "Przekrój" wrócił do Krakowa?

- Nie ma powrotów. Teraz piszę zresztą rzadko i krótko. Raz, że źle widzę, a dwa: uznałem, że powinno się pisać same aforyzmy i złote myśli. Drukuję swoje drobiazgi w miesięczniku "Kraków". Niektóre są nieprzyzwoite: "Ilość gówna już dawno przerosła pojemność nocnika, popularnie zwanego telewizorem". Uwielbiam "Myśli nieuczesane" Leca, pojedynczo to małe arcydzieła. A w książce są nie do czytania. Złota myśl to deser i nie może być na jednej stronie 15 deserów. To mnie odwiodło od wydania swojej książki złotych myśli. Napisałem tego mnóstwo na ostatniej stronie "Przekroju" w rubryce "Prosimy nie powtarzać".

Wie pan, co to bezsenne noce?

- Nie, czasami się budzę i słucham radia. Gazet z powodu chorych oczu nie mogę czytać, więc czekam na szóstą rano, aż mi w TOK FM przeczytają prasę. I już wszystko wiem. Gdzie się zapaliło, gdzie wieś zalało, a gdzie pies wpadł na krę i trzeba go ratować. To, że nie mogę czytać, jest moim nieszczęściem. Nie zasypiałem bez książki czy gazety. Wczoraj podpisywałem umowę, musiała mi żona ją przeczytać. Bo nawet z lupą nie daję rady.

Lubi pan jakiś swój wiersz szczególnie? Napisał pan coś, za co warto dać Nagrodę Nobla?

- Nagrodę skobla najwyżej. Mój ulubiony wierszyk jest krótki: "Chmurko, idź na inne podwórko".