24 grudnia 2009

Opornik świąteczny

Chyba podczas zakupów dziś rano zgubiłem cenną rzecz z portfela. Chodzi o autentyczny rezystor, czyli opornik elektryczny. Po co on? Zalazłem w Wyborczej na 4 czerwca tego roku 2009. Kiedyś był to znak reakcji na rządy komunistów. Wracam do domu z ciepłym dużym bochnem chleba i myślę: gdzież on się podział u diabła (o sorry Święta:)? A no skoro nie ma, to może by dorobić jakąś ideę dla pokrzepienia mojego serca... I mam. Pożyczyłem sobie na te Święta, żeby NIE STAWIAĆ OPORU, czyli żeby się nie stawiać.

20 grudnia 2009

Teoria ewolucji po 150 latach

Kopiuję artykuł z Polityki i polecam też ciekawą rozmowę Kręte drogi ewolucji w Klubie Ludzi Ciekawych Wszystkiego w Dwójce (tu do ściągnięcia w podcaście - jak napisać to słowo?:).

POLITYKA NAUKA
Marcin Rotkiewicz

17 grudnia 2009

Czy ewolucja człowieka się skończyła?
Zasapany Homo sapiens


Rozmowa z prof. Danielem E. Liebermanem, antropologiem, o tym, czy człowiek zatrzymał ewolucję i jaka przyszłość czeka nasz gatunek
Prof. Daniel Lieberman, antropolog z Uniwersytetu HarvardaProf. Daniel Lieberman, antropolog z Uniwersytetu Harvarda

Marcin Rotkiewicz: – Homo sapiens narodził się w Afryce ok. 200 tys. lat temu. Gdyby stanął tu któryś z pierwszych przedstawicieli naszego gatunku, jak bardzo byśmy się różnili?

Prof. Daniel E. Lieberman: – Niewiele. Mamy tylko trochę mniejsze ciała, a w związku z tym i mózgi. Kiedyś wyliczyłem, że twarze współczesnych ludzi są o 12 proc. mniejsze niż najstarszych Homo sapiens. Być może spowodowała to zmiana diety: mniej musieliśmy przeżuwać, więc większe szczęki okazały się zbyteczne.

A kiedy pojawiły się odmienne rasy?

Bardzo późno, bo jeszcze 20 tys. lat temu po prostu nie istniały – szczątki ludzkie z tamtego okresu są niezwykle do siebie podobne.

Jaki zatem typ reprezentowali pierwsi Homo sapiens?

100 czy 20 tys. lat temu wszyscy mieliśmy afrykański typ urody.

Czy świadczy to o tym, że różnice rasowe są z biologicznego punktu widzenia mało istotne?

Tak. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech naszego gatunku jest ogromne biologiczne podobieństwo wszystkich jego przedstawicieli. Załóżmy na przykład, że dziś ginie cała ludzkość oprócz populacji zamieszkującej Polskę. Okazałoby się, że w pańskim kraju zachowana została niemal cała różnorodność genetyczna ludzkości.

Jak to wytłumaczyć?

Wszyscy pochodzimy od jednej, bardzo małej ludzkiej populacji. To odróżnia nas od szympansów, u których wewnątrz jednej grupy zachowałoby się zaledwie 30 proc. genetycznej różnorodności gatunku. Ludzie są naprawdę wyjątkowi pod tym względem.

Wielu naukowców zadaje sobie pytanie: co dalej z ewolucją Homo sapiens. Jedni uważają, że ją zatrzymaliśmy, inni zaś, iż stało się coś wręcz przeciwnego: w ciągu ostatnich 10 tys. lat doszło do jej radykalnego przyspieszenia. Kto ma rację?

Ewolucja oznacza zmiany następujące w czasie. To bardzo szeroka definicja, ale chyba taka, z którą wszyscy się zgodzą. Dlatego odpowiedź na pytanie, czy dalej ewoluujemy, brzmi: zdecydowanie tak. Przecież w każdym kolejnym pokoleniu pojawiają się nowe mutacje genetyczne.

Tyle że człowiek dzięki rozwojowi cywilizacji zatrzymał działanie doboru naturalnego, ogromnie ważnego mechanizmu ewolucji, który jedne mutacje promuje, a inne eliminuje. Odgrodziliśmy się od natury ochronnym kloszem, głównie za sprawą medycyny. Tak uważa m.in. prof. Steve Jones, słynny brytyjski genetyk i popularyzator nauki.

Rzeczywiście, dyskusja ta koncentruje się wokół działania doboru naturalnego – czy ten mechanizm nadal funkcjonuje. Odpowiedź brzmi: to zależy od tego, jaki przedział czasu chcemy wziąć pod uwagę. Jeśli ostatnie kilkanaście tysięcy lat, to można podać przykład mutacji, która pojawiła się tylko w populacji azjatyckiej – u jej przedstawicieli radykalnie zmniejszyła się liczba specyficznych gruczołów potowych, tzw. apokrynowych, uaktywniających się pod wpływem emocji. Wydaje się, że to wynik działania właśnie selekcji naturalnej. Natomiast nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, jak silny jest ten czynnik teraz.

To, o czym mówi Steve Jones – czyli rozwój medycyny i technologii – dotyczy bardzo krótkiego czasu, ostatnich kilku pokoleń. Nie mamy więc pojęcia, co się dokładnie dzieje, ponieważ nikt nie mierzył działania selekcji naturalnej w tak krótkim czasie.

Nie zgodzi się pan z tym, że ona jednak bardzo osłabła?

Trudno temu zaprzeczyć, przynaj-mniej jeśli chodzi o bogate zachodnie społeczeństwa. Jednak reszta świata nadal jest pod presją selekcji naturalnej.

Czy takim czynnikiem selekcyjnym mogą być choroby?

Zdecydowanie tak, i to nie tylko w słabo rozwiniętych krajach. Proszę sobie wyobrazić, że grypa szybko mutuje i pojawia się niezwykle zjadliwy wirus – na pewno istnieje grupa ludzi posiadających uodporniającą mutację genetyczną, którzy przeżyją.

Mamy przecież szczepionki.

Nie na wszystkich działające, a ponadto rząd może je źle dystrybuować. W wypadku wielkiej epidemii selekcja naturalna zadziała z pełną mocą.

W tym roku dwóch amerykańskich naukowców, Henry Harpending i Gregory Cochran, opublikowało książkę „10 000 year explosion. How civilization accelerated human evolution” (10 tys. lat przyspieszenia. Jak cywilizacja wpłynęła na ewolucję człowieka). Dowodzą w niej czegoś przeciwnego niż Steve Jones. Przemiana łowców-zbieraczy w rolników miałaby pociągnąć za sobą zmiany genetyczne – np. przystosowanie do trawienia mleka.

Znam tę książkę, ale uważam, że jest bardziej zbiorem naukowych anegdot niż dobrze udokumentowaną teorią. Niewątpliwie nasz genom podlegał ewolucji, niektóre jego fragmenty nawet intensywnej, ale w tej książce brak mi dowodów, że było to związane z rolnictwem.

Autorzy książki na poparcie swojej tezy przywołują też historię europejskich Żydów. Ich zdaniem warunki, w których żyli w średniowiecznej Europie, faworyzowały ludzi o wyższej inteligencji. Rezultat jest taki, że przez tysiąc lat IQ Żydów wzrosło średnio do 112–115 punktów, czyli o kilkanaście więcej niż u pozostałych Europejczyków. To tłumaczyłoby nadreprezentację Żydów wśród elit finansowych i naukowych. Czy nacisk selekcyjny rzeczywiście mógł to sprawić?

Nie wierzę w to. Ta hipoteza jest słabo udokumentowana i bardzo kontrowersyjna.

Mówiliśmy o niezauważalnych gołym okiem zmianach ludzkiego genomu, takich jak np. zdolność trawienia mleka. A co z bardziej spektakularnymi modyfikacjami? Rozpowszechniony w masowej wyobraźni portret człowieka przyszłości to osobnik z wielką głową i rachitycznym ciałem. Narodzi się kiedyś Homo sapientissimus?

To jakieś kompletne bzdury. Ludzie robią pieniądze, pisząc tego typu historyjki science fiction, niemające żadnej wartości naukowej.

Nie da się przewidzieć, w jakim kierunku ewoluujemy?

Biologia ewolucyjna nie jest dyscypliną zajmującą się przewidywaniem. Tworzymy hipotezy dotyczące tego, co działo się w przeszłości, ale wobec przyszłości jesteśmy bezradni. Z prostego powodu – istnieje zbyt wiele czynników wpływających na bieg ewolucji. Wyobraźmy sobie wielki kryzys: wali się cała światowa gospodarka, globalne ocieplenie przynosi tragiczne skutki, w Afryce szaleją choroby, a ludzie zaczynają walczyć o zasoby wody pitnej. Trzy czwarte przedstawicieli naszego gatunku umiera. To naprawdę może się wydarzyć. Kto przejdzie przez ten filtr wojen, chorób, głodu? Które cechy pozwolą jednym przetrwać to piekło, a innym nie? Lepszy układ odpornościowy, lepsza zdolność odkładania energii w postaci tkanki tłuszczowej, a może jeszcze coś innego? To zupełnie szalona spekulacja, nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć.

Mówimy dużo o selekcji naturalnej, ale już Karol Darwin dostrzegał dodatkowy ważny mechanizm ewolucji – dobór płciowy, polegający na tym, że preferencje jednej płci decydują o cechach drugiej. Sztandarowym przykładem jest pawi ogon. Może dziś dobór płciowy nadal silnie działa u ludzi, wpływając na cechy mężczyzn i kobiet?

Mechanizm ten jest rzeczywiście ważny w procesie ewolucji. Jednak często trudno rozstrzygnąć, czy dana cecha organizmu jest adaptacją powstałą ze względu na preferencje np. samic, czy przystosowaniem do warunków środowiska. Podam przykład: skąd się wzięła ludzka broda (chodzi o część twarzy, a nie zarost – przyp. red.)? Żaden inny gatunek człowieka, nawet neandertalczyk, jej nie ma. Wszystkie hipotezy głoszące, że dzięki brodzie łatwiej jest artykułować dźwięki lub żuć pokarm, obalono. Jedyne, co pozostało jako możliwe wyjaśnienie, to dobór płciowy – kobiety wybierały samców z brodami. Brzmi rozsądnie, ale jak to udowodnić? Ustalono też, że ludzie mają wrodzoną tendencję do wybierania partnerów o symetrycznych twarzach. Problem w tym, że nikt nie znalazł genetycznych podstaw symetryczności. A pamiętajmy, że doborowi naturalnemu czy płciowemu podlegają tylko te cechy, które możemy dziedziczyć.

A co sądzi pan o tezie, że nasz gatunek ulega genetycznemu zepsuciu?

Wyłączenie czy ograniczenie selekcji naturalnej powinno oznaczać zwiększenie liczby mutacji, które nie są eliminowane. A więc również tych niekorzystnych. Czy prowadzi to do powstania gorzej przystosowanych ludzi? Adaptacja jest pytaniem o środowisko: czy potrafisz przetrwać i rozmnażać się w twoim specyficznym otoczeniu? Wygląda na to, że wszystko jest OK – żyjemy dłużej, mamy więcej dzieci. Z darwinowskiego punktu widzenia radziliśmy sobie dotąd nie gorzej niż nasi przodkowie.

To stoi trochę w sprzeczności z tym, co usłyszałem na jednym z pańskich wykładów, że nasz gatunek ma się coraz gorzej. Użył pan nawet pojęcia dysewolucji.

Mówiąc, że radziliśmy sobie nieźle jako gatunek, specjalnie użyłem czasu przeszłego. Dlaczego? Bo bardzo szybko zmienia się środowisko, w którym żyjemy. Nie jesteśmy istotami, które wyewoluowały do życia w stechnologizowanym, postindustrialnym świecie. Zostaliśmy np. wyposażeni w naturalną skłonność do gromadzenia energii, która w świecie obfitującym w wysokokaloryczne jedzenie obraca się przeciw nam. Również lenistwo można postrzegać w tych kategoriach – chęć oszczędzania energii, gdy nie ma potrzeby jej wydawania, kiedyś była cnotą. Tyle że w czasach, gdy nasze organizmy mają energii pod dostatkiem, stała się przeszkodą.

W pokoleniu moich rodziców nie było tak wielu ludzi z nadwagą. Nawet ja nie pamiętam obrazków, które widuję na lotniskach w wielu rejonach USA – coraz więcej potwornie grubych ludzi, wręcz kalek. Dziś już dwie trzecie Amerykanów ma nadwagę i nie jest to problem wyłącznie mojego kraju – zdaje się, że narastanie otyłości dotyka również Europę, Amerykę Południową i Azję. Mamy zatem do czynienia ze zjawiskiem globalnym.

Nieprzystosowanie naszych ciał do warunków, w których obecnie żyjemy, sprawia, iż stajemy się chorym gatunkiem, a ja nazywam to dysewolucją. Na dodatek walczymy z tą chorobą, czy raczej chorobami, w beznadziejny sposób. Gigantyczne pieniądze przeznaczamy na leczenie skutków, a nie przyczyn. Bo otyłość, płaskostopie, cukrzyca typu 2, osteoporoza, niektóre nowotwory to są skutki. Jeszcze kilka pokoleń temu choroby te były nieznane lub bardzo rzadkie. Tymczasem szukamy np. genów otyłości i staramy się wyprodukować pigułki, które będą je leczyć. Nie zmieniły się nasze geny, zmieniło się środowisko.

Dlaczego koncentrujemy się wyłącznie na skutkach?

Bo ludziom się wydaje, że ewolucjonizm nie jest istotny z punktu widzenia walki z problemami współczesnego świata. Tymczasem mają one stricte ewolucyjne pochodzenie. Zresztą nic w biologii nie ma sensu, jeśli pominie się ewolucyjny kontekst. Jednak biolog ewolucyjny nie dostanie z Narodowych Instytutów Zdrowia pieniędzy na badania np. nad płaskostopiem. To ma swoje skutki – na bardzo wielu amerykańskich uczelniach można uzyskać stopień magistra biologii, nie uczęszczając na zajęcia z fizjologii. Studenci nie wychodzą poza poziom działania genów i komórek, bo chcą się zajmować dziedzinami, na które przeznacza się duże pieniądze.

Czy geny są związane z chorobami? Oczywiście, że tak. Ale im bardziej koncentrujemy się na genach, tym bardziej ignorujemy to, co jest znacznie ważniejsze: nasze genetyczne dziedzictwo jako gatunku, jak te geny działają w środowisku, w którym żyjemy? Odpowiedzi na te pytania można uzyskać tylko dzięki ewolucyjnej anatomii i fizjologii. Ja dzięki nim wiem, jak leczyć płaskostopie.

Jak?

Nie należy chodzić w żadnych specjalnych korygujących butach, tylko po prostu boso. To jest lek na płaskostopie, a ja jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego i jak on działa. Po pierwsze, dysponujemy danymi jednoznacznie wskazującymi, że ludzie mają wtedy zdrowsze stopy, odmiennie pracują ich mięśnie. Natomiast buty, które nosimy, powodują, że stopa staje się słabsza. Zakładanie twardego obuwia wydaje się nam czymś normalnym, tymczasem jest nowym wynalazkiem. Bardzo wygodnym, ale niezdrowym. Dlatego sam staram się przyzwyczaić do częstego chodzenia na bosaka i biegania w ten sposób.

Nawet zimą?

Można nosić buty typu vibram, pięciopalczaste. To takie rękawiczki dla stopy. Jako pierwsi używali ich surferzy, dziś stają się coraz popularniejsze wśród biegaczy.

Czyli pana receptą na współczesne bolączki ludzkości jest zmiana stylu życia?

Nie mamy innego wyjścia. Dlatego powinniśmy mocno promować aktywność fizyczną. Wie pan, jakie są dwie najbardziej popularne dyscypliny sportu w USA? Football amerykański i baseball. Wielu z zawodników grających w profesjonalnych ligach ma nadwagę, bo to nie są dyscypliny takie jak piłka nożna, która wymaga żelaznej kondycji i dużo biegania. Trudno będzie coś z tym zrobić, bo baseball i football stały się częścią amerykańskiej kultury. Macie szczęście w Europie, że tak kochacie piłkę nożną.

Podkreśla pan wagę biegania. Dlaczego?

Bo to ono zmieniło bieg ewolucji człowieka.

Pański kolega Richard Wrangham twierdzi, że to raczej ogień uczynił z małpy człowieka.

Zgadzam się z nim co do tego, że gotowanie miało ogromne znaczenie. Jednak to bieganie było pierwszą przyczyną tych rewolucyjnych zmian. Teoria Richarda nie wyjaśnia np., dlaczego u naszych przodków przed 2 mln lat pojawiły się długie nogi. A tak w ogóle, co stanowi większy problem – złapanie zwierzyny czy jej upieczenie? Czy wie pan, kiedy zostały wynalezione łuki i strzały? 200–300 tys. lat temu. Więc przez prawie 2 mln lat ludzie musieli polować bez nich, mając do dyspozycji jedynie zaostrzone kije. Jeśli dałbym panu taką dzidę i powiedział, żeby upolował pan na afrykańskiej równinie antylopę kudu, to nie ma pan szans tego zrobić. Jest tylko jeden sposób – gonić zwierzynę przez wiele kilometrów, aż dostanie udaru cieplnego. I wcale nie jest to takie trudne. Nawet dziś robią tak plemiona łowiecko-zbierackie w Afryce. Dlatego bieganie najlepiej wyjaśnia cechy anatomiczne naszego ciała. Gotowanie zaczęło odgrywać bardzo ważną rolę, ale później.

Jaki to ma związek z dziś żyjącymi ludźmi?

Jesteśmy urodzeni do biegania i żeby utrzymać nasze ciała w dobrej kondycji, powinniśmy to robić.

Skoro nasze ciała są tak niedostosowane do środowiska, które sami stworzyliśmy, może kiedyś powinniśmy porzucić nasze biologiczne powłoki? Pomysł przeniesienia informacji z ludzkiego mózgu na inny nośnik, np. jakiś krzemowy chip nowej generacji, coraz mniej brzmi jak science fiction.

Tyle tylko, że ma wiele wspólnego z postrzeganiem naszego ciała i umysłu jako oddzielnych bytów. Tymczasem one są całkowicie zintegrowane, więc oddzielenie umysłu to mrzonka. Poza tym ja naprawdę lubię moje ciało i to, co mogę z nim zrobić. Po co mi inne? Albo przenosiny w wirtualną rzeczywistość? Wyobraża pan sobie wirtualne picie wina? Absurd. Nasze ciała są wspaniałym produktem ewolucji, wręcz pięknym.

To może zamiast przenosić nasze umysły, jako pierwszy gatunek stworzymy swoich następców wolnych od ludzkich bolączek i ograniczeń, np. inteligentne roboty.

Nie bardzo wierzę w sztuczną inteligencję. Nasz mózg i głowa rosną z kulki wielkości fasoli do tworu o rozmiarach piłki nożnej. Za jego pomocą można dokonać nieprawdopodobnych rzeczy. Nie istnieje robot ani komputer, który potrafiłby zrobić choćby milionową część tego, co umie ludzki mózg. Selekcja naturalna jest o wiele lepszym projektantem niż jakikolwiek inżynier, a mózg to najwspanialsze dzieło ewolucji. I przy nim pozostańmy.

Prof. Daniel E. Lieberman – amerykański antropolog, wykładowca na Uniwersytecie Harvarda. W 2004 r. opublikował w prestiżowym tygodniku naukowym „Nature” słynny artykuł dowodzący, że pod względem budowy anatomicznej jesteśmy urodzonymi biegaczami długodystansowymi.

Wykonanie Javatech | Prawa autorskie © S.P. Polityka polityka

12 grudnia 2009

Kopytko skrzata

Tak to 1. grudnia trafiłem do szpitala. Terencjusz dał o sobie znać, a konkretniej, to nerka. Zaczęło się od karetki i izby przyjęć...


...potem na klasyczne łóżko obok dwóch starszych "sercowców".


To prawda, że noce tam są nienajałatwiejsze, lecz dla mnie przeklęty wenflon i kłucie w żyły - to był stres. A słyszałem, że chłopaki nie płaczą.

Poza płatną tv jest w szpitalu siła doświadczeń starych lub "tylko" cierpiących ludzi. Każde łóżko to osobna historia, a każda sala jakby inny świat.


Czasem przychodziła mi na myśl książka Sołżenicyna Oddział chorych na raka, ale gdzie tam na Wewnętrznym II do raka...



Tytuł pochodzi z ust lekarza, który tak się wyraził o moim owocu z głębi przewodów...:)


Nigdy więcej do szpitala. Chyba, że po kolejne dziecko z żoną...

10 grudnia 2009

O pamięci

Poniżej niezły tekst z GW. Prof. Endel Tulving jest chyba kanadyjskim psychologiem, a w związku z nim znalazłem jeszcze: z Polityki Marcina Rotkiewicza i Anety Brzezickiej (7 września 2005) "Pamięć – skomplikowana funkcja mózgu. Czy to jeszcze pamiętasz?" oraz w Onet.pl Portal wiedzy - Czasopisma "Czym jest czas dla zwierząt?".

Pamiętam, więc jestem (czasem nieszczęśliwy)

rozmawiał Sławomir Zagórski 2009-12-09, ostatnia aktualizacja 2009-12-09 15:33:28.0

Czy K.C. cierpi z powodu braku pamięci? - Nie. To pogodny i szczęśliwy człowiek. Chociaż wie, że coś z nim nie tak - o swoich badaniach opowiada "Gazecie"

Od ponad pół wieku zajmuje się pan pamięcią. Dlaczego właśnie nią?

PROF. ENDEL TULVING: Bo to niezwykle fascynujący temat. Choć muszę przyznać, że z początku marzyłem o badaniach nad wzrokiem. Temu poświęcony był mój doktorat na Har - vardzie. Niestety, po powrocie na mój macierzysty Uniwersytet Toronto w Kanadzie, okazało się, że uczelnia nie ma odpowiedniego sprzętu. Co było robić? Badania nad pamięcią nie wymagały wtedy żadnych przyrządów. Wystarczyła otwarta głowa, ołówek i kartka papieru.

Nie myślał pan o zostaniu w Stanach? Kanada nie była przecież pana ojczyzną?

- Nie, ale tu po wojnie znalazłem azyl, przyjazne środowisko, życzliwych ludzi. Urodziłem się w Estonii. Opuściłem ją w1944 r., kiedy miałem 17 lat. Przez Niemcy dotarłem do Toronto i tam do dziś jest mój dom. Wróćmy do pańskich badań. Jak one wyglądały przed pół wiekiem? -Po pierwsze, nikt wtedy nie mówił, że zajmujemy się pamięcią. Twierdzono, że badamy tzw. uczenie się werbalne, czyli fenomen zapamiętywania pojedynczych słów, ich par lub całych ciągów. Początki były bardzo proste, ale pojęcia, do jakich stopniowo dochodziliśmy, całkiem ciekawe i niespodziewane.

To panu zawdzięczamy m.in. pogląd, iż ludzka pamięć składa się z kilku odrębnych systemów. Wcześniej wyobrażano sobie, że mamy jedną pamięć, i tyle.

- Badaczy, którzy opisywali różne składowe pamięci, było znacznie więcej. Ale to ja dołożyłem ważny element do tej układanki, a mianowicie odkryłem coś, co nosi miano pamięci epizodycznej. Dziś wielu psychologów i neurobiologów uznaje, że człowiek ma pięć rodzajów pamięci: krótkoterminową, inaczej roboczą lub operacyjną, plus cztery rodzaje pamięci długoterminowej - semantyczną, percepcyjną, proceduralną i - wspomnianą - epizodyczną.

Pamięć krótkoterminowa pozwala przechowywać informacje dosłownie przez kilkadziesiąt sekund. Np. ktoś mówi mi numer telefonu ija go pamiętam, ale tylko przez chwilę.

Dzięki pamięci semantycznej wiem np., że stolicą Rosji jest Moskwa i że urodziłem się 82 lata temu. Pamięć percepcyjna pozwala mi z kolei błyskawicznie rozpoznać, jak pachnie chleb, a jak miód. Dzięki pamięci proceduralnej pamiętam, jak wiąże się sznurowadła butów, dlatego wykonuję tę czynność automatycznie. Wreszcie pamięć epizodyczna. Dzięki niej przechowujemy w mózgu informacje o najrozmaitszych przeżyciach. To coś bardzo ważnego i osobistego.

Czy takie dzielenie pamięci na części nie komplikuje niepotrzebnie sprawy? Na zdrowy rozum pamięć o tym, ile mam lat i co mi się przytrafiło w siódme urodziny, powinna na siebie zachodzić, zazębiać się.

- Rzeczywiście, tak się wydawało przez lata. Do czasu, kiedy poznaliśmy pacjenta, który miał zupełnie przyzwoitą pamięć semantyczną, za to został całkowicie pozbawiony pamięci epizodycznej.

W literaturze naukowej przedstawiamy go jako K.C.

W1981 r. K.C. jako młody człowiek miał poważny wypadek drogowy. Na skutek urazu mózgu stracił pamięć, jednak nie całą, lecz tylko istotną jej część. Pamiętał więc nadal, że Moskwa jest stolicą Rosji (wtedy ZSRR), natomiast zatarły mu się wszystkie fakty z dzieciństwa. Nie był sobie także wstanie przypomnieć tego, co zdarzyło mu się wczoraj czy przedwczoraj. Pamięć semantyczna (wiem) pozostała nienaruszona, zaś epizodyczna (pamiętam) znikła.

Spędziłem długie godziny, badając K.C. Po wypadku nie zmienił się jego iloraz inteligencji, sensownie reagował, miał poczucie humoru, ale gdy pytałem go np.: "Pamiętasz swoją pierwszą dziewczynę?", nie był w stanie niczego sobie przypomnieć.

Tacy ludzie jak K.C. pomogli nam zrozumieć, jak działa pamięć. Innym tego typu pacjentem, dzięki któremu w1957 r. Brenda Milner z Montrealu wykryła istnienie pamięci proceduralnej, był H.M.

H.M. jako dziecko cierpiał na epilepsję. Ataki zaostrzyły się, kiedy w wieku dziewięciu lat wpadł pod rower. Chłopiec cierpiał tak bardzo, że zdecydowano się na operację mózgu - usunięto mu niemal w całości hipokamp i ciało migdałowate [hipokamp to niewielka struktura w mózgu odpowiedzialna m.in. za pamięć - ustalono to właśnie dzięki H.M., zaś ciało migdałowate to ośrodek w mózgu odpowiedzialny m.in. za odczuwanie emocji, zachowania obronne, agresję i niektóre rodzaje pamięci]. Ataki prawie ustąpiły, ale po zabiegu H.M. całkowicie stracił pamięć. Codziennie witał się z Brendą Milner, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Seria wnikliwych badań wykazała, że jego mózg był jednak w stanie nauczyć się pewnych automatycznych zachowań. A do tego potrzebna jest pamięć - nazwana przez Brendę - proceduralną.

H.M. zmarł rok temu. Przekazał w testamencie swój mózg nauce. Na dniach naukowcy z San Diego zabiorą się do jego szczegółowego badania [mózg H.M. postanowiono pociąć na 2,5 tys. plasterków, procedurę rozpoczęto 2 grudnia. Więcej na http://thebrainobservatory. ucsd.edu/].

Sporo badań nad pamięcią przeprowadza się na zwierzętach. Czy ich pamięć różni się zasadniczo od naszej?

-Zwierzęta przede wszystkim nie mają pamięci epizodycznej. Wydaje się, że to cecha typowo ludzka, nabyta przez nasz gatunek ledwie ok. 40 tys. lat temu.

Po co nam ona?

- By bardziej świadomie żyć. By móc podróżować w czasie, i to zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość.

K.C. po wypadku nie był wstanie nie tylko przypomnieć sobie tego, co zdarzyło się wczoraj. Nie potrafił także niczego planować, przewidywać konsekwencji swoich działań. Stracił świadomość tego, że jest śmiertelny, że będzie się starzeć.

Zwierzęta też nie mają świadomości śmierci. Pamiętają, że jeden człowiek był dla nich dobry, a inny zły, mają świadomość, że są coraz słabsze, chorują, ale żaden pies ani kot w sile wieku nie wyobraża sobie, że pewnego dnia umrze.

Swoista podróż wczasie, wjaką jest się w stanie wybrać ludzki mózg, daje nam jako gatunkowi ogromną wartość przystosowawczą. Ponieważ przewidujemy przyszłość, możemy ją zmieniać. Przekształcamy świat, a nie wyłącznie dostosowujemy się do tego, co zastaliśmy. Budujemy Akropol, Manhattan i Golden Gate w San Francisco.

Pamięć epizodyczna to siła napędowa naszego gatunku.

Ale być może także coś, co nas stale przygniata, rozkłada, wpędza w depresję? Trudno znieść ciągłą świadomość śmierci, brak happy endu.

- No i dlatego ludzie wymyślili filozofię, kulturę, sztukę, a przede wszystkim religię. Dla wielu z nas religia była i jest najważniejszym pocieszeniem i nadaje sens temu, że umieramy.

K.C. cierpi z powodu braku pamięci epizodycznej?

- Nie. K.C. to pogodny, szczęśliwy człowiek. Chociaż zdaje sobie sprawę, że coś z nim nie tak, że nie może żyć samodzielnie, bo niczego nie pamięta.

A ludzie dotknięci otępieniem, np. chorzy na alzheimera, także pana zdaniem nie cierpią?

-Wydaje mi się, że nie, ponieważ po to, by cierpieć, trzeba "przepuścić nasze odczucia przez rozum". A skoro ów rozum ulega rozpadowi, brakuje w mózgu struktur, które rządziłyby naszym cierpieniem.

Czego nadal nie wiemy o pamięci?

- Sądzę, że nasza wiedza na ten temat jest wciąż w powijakach. Coraz lepiej wnikamy w strukturę mózgu, potrafimy oglądać mózg "przy pracy". Ale jak to bywa w nauce, im więcej wiemy, tym więcej pojawia się znaków zapytania.

Szkoda, że nie będę już wstanie brać czynnego udziału w kolejnych badaniach. Ale nie narzekam. Życie nie poskąpiło mi ani naukowych, ani innych miłych doznań. Moja pamięć epizodyczna przechowuje mnóstwo wspaniałych wspomnień

rozmawiał Sławomir Zagórski


Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA

30 listopada 2009

Skale poznania

Znam zasadniczo dwie skale poznawania świata: jedna idzie w głąb odkrywa sprawy mikro (choć one skutkują często w znacznie znacznie większym zasięgu), a druga wiedzie na zewnątrz odsłaniając ogrom wiedzy w skali makro (co nie znaczy, że nie ma związku z tzw. normalnym dla ludzi wymiarem życia). Oto ciekawa prezentacja jednej z dróg do środka na witrynie Uniwersytetu w Utah oraz wybrane dwa filmy z YT o kosmosie:



A oto niezłe dziełko uczniów klasy 3A Gimnazjum nr 1 we Wschowie:

29 listopada 2009

Kultura + kasa

Ograniczę się znowu do przedruku w całości dla potomności ważnego tekstu ważnego człowieka. Antoni Wit w GW:

Wysoka kultura biednych ludzi

Antoni Wit 2009-11-28, ostatnia aktualizacja 2009-11-27 20:46:39.0

Pierwszym rezultatem wprowadzenia w Polsce zasady prywatnego sponsoringu będzie nagła zapaść większości instytucji kultury - pisze Antoni Wit*

Prof. Leszek Balcerowicz w wywiadzie udzielonym Romanowi Pawłowskiemu ("Gazeta Wyborcza" z 6 listopada 2009) stwierdził: "Głównym miernikiem wartości dzieła kultury nie może być to, że ludzie nie chcą za nie zapłacić". Trudno o bardziej nonsensowną wypowiedź na temat kultury i przykro, że wyszła ona z ust człowieka uważanego - i słusznie - za bohatera naszych przemian lat 90.

Dam przykład jednej z ostatnich ważnych imprez Filharmonii Narodowej - koncert Filharmoników Berlińskich. Występ zespołu uważanego za jeden z najlepszych na świecie był sponsorowany przez Deutsche Bank i firmę Dr Oetker, a i tak koszty, jakie musiała wyłożyć nasza instytucja, były bardzo duże. Jeślibyśmy chcieli, aby sprzedane bilety pokryły nasze koszty, to cena biletu musiałaby przekroczyć 500 zł. A gdyby koncert nie był hojnie sponsorowany, cena ta byłaby co najmniej dwukrotnie wyższa.

Podobnie jest ze zdecydowaną większością koncertów, przedstawień operowych i dramatycznych, produkcją filmową czy działalnością muzeów. Publiczność filharmoniczna nie rekrutuje się z najbogatszych warstw - są to najczęściej nauczyciele, lekarze, emeryci, młodzież. Przypominam sobie tłumy chętnych, gdy kilka lat temu w okresie letnim nasza Filharmonia organizowała serię koncertów o symbolicznych cenach wstępów. Niestety, z przyczyn ekonomicznych musieliśmy tę serię zlikwidować.

Zdaniem prof. Balcerowicza: „Są dzieła wielkie, które trafiły do mas, choćby »Ziemia obiecana « Andrzeja Wajdy”. Ja znam także filmy Wajdy, które do mas przypuszczalnie nie trafią, jak chociażby „Tatarak” - arcydzieło, lecz niekoniecznie dla masowego widza. Czy należałoby na ten film nie dawać pieniędzy? Zresztą zanim powstała „Ziemia obiecana”, ktoś wyasygnował spore fundusze na jej realizację, choć nie było pewności, że film „trafi do mas”.

Krytykując finansowanie instytucji kultury przez państwo, prof. Balcerowicz wymienia patologie obecnego systemu - mają one polegać na "klientyzmie, etatyzmie i rozrzutności, a także - często - silnej roli związków zawodowych. Normą jest wydawanie przydzielonego budżetu do ostatniej złotówki. Gdyby instytucja coś zaoszczędziła, utrudniłoby to walkę o budżet w następnym roku". Takie niebezpieczeństwo istnieje. Pamiętam z pracy w Polskim Radiu, że dokonanie jakichkolwiek oszczędności groziło zmniejszeniem dotacji w roku następnym. Ale to była polityka wynikająca z nieudolności władz tej instytucji. Pracując w instytucji Ministerstwa Kultury, nie zauważyłem tego rodzaju praktyk. Nie należy skutkami niekompetencji organów założycielskich obciążać instytucje, które czynią wiele, aby szczupłe środki należycie zagospodarować.

W wielu krajach pozycja związków zawodowych jest jeszcze silniejsza niż u nas (chociażby w USA czy Niemczech), a przecież każdy zna znakomite zespoły symfoniczne i operowe działające w tych krajach. Problem polega na tym, że kompetencje związków zawodowych są tam ściśle określone. W Polsce uregulowania prawne i praktyka też powinny pójść w tym kierunku. Zanim tak się stanie, kierownictwo instytucji należy powierzać osobom mającym autorytet niezbędny do uporania się z sytuacjami, które stwarzają niejasno określone uprawnienia związków zawodowych.

Prywatny sponsoring, który w odniesieniu do orkiestr i teatrów funkcjonuje w USA, rozwijał się tam w ciągu 100-200 lat. Jeśliby podobną zasadę wprowadzić u nas, to jej pierwszym rezultatem będzie nagła zapaść większości instytucji kultury - może po 100 latach odrodzą się znowu. Tymczasem w Hiszpanii w ostatnich 30 latach powstało kilkanaście znakomitych orkiestr i kilkanaście wspaniałych sal koncertowych, jakości i wielkości których pozazdrościć może chociażby Warszawa. Czyżby to finansował prywatny sponsor?

*dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Narodowej w Warszawie. W PWSM w Krakowie studiował dyrygenturę u Henryka Czyża, kompozycję u Krzysztofa Pendereckiego. Drugie miejsce w międzynarodowym konkursie dyrygenckim Herberta von Karajana w Berlinie w 1971 roku zapoczątkowało jego karierę. W przeszłości był m.in. szefem Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji.

Antoni Wit


Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA

22 listopada 2009

Tomasz Stańko i nowa płyta

Na portalu Polskiego Radia w dziale serwisów tematycznych Muzyka zamieszczono wartościowy artykuł do słuchania. Zaczyna się tak:

"Nazywany europejskim Milesem Davisem, przez wielu uznawany obecnie za pierwszą trąbkę świata Tomasz Stańko 20 października 2009 roku wydał swój długo oczekiwany album "Dark Eyes".
Wśród dziesięciu utworów, które znalazły się na płycie, są między innymi te najnowsze, które Stańko stworzył już jako mieszkaniec Nowego Jorku. To miasto to dla artysty niewyczerpane źródło inspiracji, Stańko kocha jego rytm, puls, barwność, życie, bogactwo sztuki - muzeów, koncertów. Jeden z utworów został zatytułowany "The Dark Eyes of Martha Hirsch", a jego inspiracją był obraz Oskara Kokoschki i ciemne oczy tajemniczej kobiety.
Obok Tomasza Stańki na płycie grają dwaj fińscy muzycy: pianista Alexi Tuomarila i perkusista Olavi Louhivuori, oraz dwaj Duńczycy: gitarzysta Jakob Bro i basista Anders Christensen. Wszystkie kompozycje należą do Tomasza Stańko, oprócz "Dirge for Europe" i "Etiudy Baletowej nr 3" autorstwa Krzysztofa Komedy.
O nowym wydawnictwie i płytach które leżą w bezpośrednim sąsiedztwie jego odtwarza Tomasz Stańko opowiedział w programie Prywatna Kolekcja."

Choć warto też zajrzeć na inną stronę o tym muzyku, gdzie jest coś ciekawego (rozmowa Jerzego Kisielewskiego) do ściągnięcia.

19 listopada 2009

O języku polityków

Trafiłem na interesującą rozmowę o języku z prof. Michałem Głowińskim w GW z 2009-11-15. Oto cała treść:

Degeneracja, wulgaryzacja


Nie umiałbym opisać stylu PO czy Donalda Tuska. Nie jest tak wyrazisty jak styl PiS-u czy Jarosława Kaczyńskiego. I chwała Bogu

Adam Leszczyński: Jak zmienił się język polityki po PiS-ie?

Prof. Michał Głowiński: Zostały po nim - tak jak po PRL - powiedzenia, które weszły do języka i są traktowane jako cytaty: „My jesteśmy tu, a oni tam, gdzie stało ZOMO”, „układ”. Tych formuł są dziesiątki. Nie wiem, czy nie nastąpiła ich depolityzacja, bo przestały cokolwiek znaczyć. Niektóre z nich przestawały zresztą cokolwiek znaczyć jeszcze za PiS-u.

Zakładając, że w ogóle coś znaczyły na początku. Bo co może znaczyć "rewolucja moralna"? Albo "moralne wzmożenie"?

- Kiedy słyszę, że polityk mówi "rewolucja moralna", ogarnia mnie niechęć i przerażenie, bo od razu widzę w tym wielki fałsz. Zresztą zapomina się, że takim ideologiem moralistą był w połowie lat 80. któryś z generałów z kręgu Wojciecha Jaruzelskiego. Chyba się nazywał Józef Baryła... Twórcy PiS-u nie pamiętali, że w Polsce Ludowej władze też mówiły o odrodzeniu moralnym.

Język PiS-u stał się językiem o wyraźnej pieczęci partyjnej. Inni mogą się nim posługiwać jako wyrażeniami, wobec których zaznacza się dystans. Wybitna uczona Maria Renata Mayenowa stworzyła pojęcie "wyrażenia cudzysłowowe" - czyli takie, których się używa tylko wtedy, kiedy się podkreśla cudzysłów. Bez cudzysłowu nie funkcjonują. Wydaje mi się, że wiele z tego, co składa się na język PiS-u, stało się dziś właśnie wyrażeniami cudzysłowowymi. Przytacza się je z dystansem, zmrużeniem oka, czasem z kpiną, ale nie bierze poważnie.

Układ?

- Właśnie, układ. To wieloznaczne słowo. Funkcjonuje w języku medycyny, fizyki, prawa międzynarodowego. W konkretnej rozmowie dotyczącej konkretnej sprawy słowo "układ" na szczęście nie zostało przez politykę zepsute.

Słyszał pan ostatnio kogoś, kto słowo "układ" w kontekście politycznym traktuje serio? Nawet Jarosław Kaczyński go nie używa.

- Bo zostało ośmieszone. "Rewolucja moralna" też zanikła, kiedy pojawiła się koalicja z Giertychem i Lepperem. To byli wielcy sojusznicy w rewolucji moralnej!

Takich wyrażeń jest dużo, ale wydaje mi się, że po przegranych przez PiS wyborach ich lista przestała się powiększać.

PO zastąpiło ją własnym językiem?

- Nie umiałbym opisać stylu PO czy Tuska. Nie jest tak wyrazisty. I chwała Bogu, że nie jest - bo na ogół wyraziste style polityczne bywają na ogół stylami ugrupowań, z którymi wiąże się takie czy inne zagrożenie. Inaczej jest tylko w nadzwyczajnych sytuacjach - takich jak np. rok 1989.

Może język polityki jest nijaki, bo przestał znaczyć cokolwiek? Politycy coś mówią, ale to tylko szum w telewizorze. Z góry wiem, nie mają mi nic istotnego do powiedzenia. Taka mowa-trawa.

- Wolę już tego rodzaju defekt niż taką aktywność językową jak panów Kaczyńskich i ich zwolenników. Dzieliła społeczeństwo i prowadziła do piętnowania ludzi.

Czy jednak nie można sobie wyobrazić czegoś lepszego? Debaty? Dyskusji? Jest taki styl komentarzy politycznych w prasie i w telewizji, którego nie znoszę, gdzie się komentuje politykę jak boks: "Proszę, jak poseł X przyłożył posłowi Y".

- Też tego nie znoszę. Media szukają sensacji, robią z igły widły w byle sprawie. Muszę się przyznać: za czasów PiS-u śledziłem dokładnie język polityki, teraz stało się to dużo mniej ciekawe i śledzę go dużo mniej uważnie.

Zamiast autorytarnego dyskursu PiS-u mamy watę. Komentują go coraz częściej specjaliści od PR i mówią: "Ten polityk użył dobrego słowa, bo to zrobi dobre wrażenie na jego grupie docelowej". Tak powinno być?

- Mówienie i o polityce, i w polityce staje się częścią kultury masowej, w której element agonu - walki - jest coraz istotniejszy. Jak w jakimś brutalnym, sensacyjnym filmie. Wypowiedzi polityczne są traktowane jako element spektaklu telewizyjnego.

Nie używałbym zresztą terminu "mowa-trawa". Wprowadziło go w 1955 r. w "Po prostu", i to oznaczało tyle, co bełkot stalinowski. Język polityki po PiS-ie jest mniej konfliktogenny. Bardziej usypia niż podsyca.

Może na tym polega groźba? To chyba nie jest dobre dla demokracji, kiedy polityka obywateli usypia.

- Być może, ale wolę to od moralnego wzmożenia i moralnej rewolucji. Ale to jest język nijaki. Najtrudniej jest mówić o tym, co jest nijakie.

Język powieści realistycznej - np. Marii Dąbrowskiej - jest dla historyka literatury trudniejszy do opisania niż język Kadena-Bandrowskiego, który był ekspresjonistą i używał mocnych wyrażeń. Tu jest pewnie podobnie.

Kiedy w ostatniej książce porównałem styl PiS-u do stylu PZPR, spotkałem się z opinią, że to nadużycie. W pewnym sensie tak, ale różnica leży nie w naturze tych języków, tylko w sytuacji. Język PZPR funkcjonował wówczas, gdy działała cenzura. Za PiS-u jej, całe szczęście, nie było. Można było przeciw niemu protestować i go opisywać. Ale są elementy kontynuacji.

Często im wypowiedź jest bardziej antykomunistyczna, tym bardziej jest bliska regułom, które obowiązywały w propagandzie komunistycznej. Dobrym przykładem jest "Nasz Dziennik", który można analizować tymi samymi metodami, co kiedyś "Trybunę Ludu".

My sobie nie zdajemy sprawy, że często mówimy wyrażeniami ukształtowanymi w PRL. Przed dojściem do władzy Gierka słowa "decydent" nie było w polszczyźnie. Łatwo było wytłumaczyć, dlaczego się pojawiło po 1971 r. Za Gierka wprowadzono slogan: "Rząd rządzi, partia kieruje". Rząd wydaje zarządzenia, ale ci, co naprawdę decydują, urzędują w Domu Partii. Stąd się wzięli decydenci. Do dziś spotykam to słowo w prasie, chociaż sam nigdy bym go nie użył.

Czasem dotyczy to drobiazgów. Mało kto pamięta, że formuła "atak zimy" - która weszła do współczesnej polszczyzny - pojawiła się, chociaż tu stuprocentowej pewności nie mam, zimą z roku 78-79.

W czasie zimy stulecia?

- Co to była za zima stulecia! Spadło trochę śniegu i Polska się zaczęła rozlatywać. Jakoś w propagandzie trzeba było to zwerbalizować, a że w polszczyźnie PRL metafory militarne - zwłaszcza w okresie stalinowskim, ale później też - odgrywały ważną rolę, trzeba było powiedzieć "atak zimy". Bo atak jest z natury rzeczy niespodziewany - czy to atak w sensie wojskowym, czy atak serca. To weszło do języka. Dziś byle trzy stopnie mrozu są - i mamy "atak zimy".

Pewne rzeczy z języka PRL zostały, inne wypadły. Nie mówi się "załatwiłem szynkę"...

- ...ani "dostałem mieszkanie". Prawda.

Ale dalej mamy decydentów, tylko dziś z różnych partii. Dalej mamy "ataki zimy", które co roku "zaskakują drogowców".

- Z języka PRL znikło to, co się wiązało z najszerzej pojętym życiem codziennym. Pamięta pan jeszcze? "Co tu dają?", "wystałem"... Nie ma kolejek. Jedyną kolejkę w Warszawie widuję przy Pięknej, przed ambasadą amerykańską, po wizy. Świetny wiersz Barańczaka, parodiujący mowę kolejkową ("Pani tu nie stała"), jest już dziś mało zrozumiały.

Za to rozszerzają się granice tego, co jest dopuszczalne w języku polityki. Janusz Palikot pisze w blogu, że prezydent to kurdupel. Ma proces, ale nikt się przesadnie nie oburza.

- Nie sympatyzuję ze sposobem mówienia pana Palikota, ale on funkcjonuje na "wariackich papierach". Przyznaje sobie prawo mówienia różnych rzeczy. Podobnie jak Stefan Niesiołowski.

Prezydent nie jest wysoki. Ale to nie powód, żeby nazywać go kurduplem.

- Oczywiście. Ma pan rację: nastąpiło potworne obniżenie stylu. Pełno jest - i to nie tylko w polityce - wyrażeń piętnujących. Niedawno absolutnie zdziwiła mnie ekspertyza językowa prof. Jerzego Bralczyka, który oświadczył, że słowo „pedał” - gdy nie odnosi się do roweru czy fortepianu, ale do osoby - jest dopuszczalne. Jest przecież potwornie obraźliwe! Kiedy publicznie aprobuje je telewizyjny profesor i celebryta, to oczywiście sprzyja piętnowaniu pewnej grupy ludzi i zarazem obniża standardy językowe. Sens wypowiedzi Bralczyka był taki: „słowa »pedał « można używać i jeśli za to ciągnie się kogoś do sądu, to niesłusznie”. W ten sposób gwiazda telewizji mówi milionom „możecie tak mówić”.

Czy przyzwolenie na wulgarność wiąże się z ujawnieniem, jak naprawdę rozmawiają politycy? To efekt uboczny mody na podsłuchy. Wiemy, jak mówił Oleksy z Gudzowatym albo politycy PO z biznesmenami od hazardu: dość brzydko.

- Dla mnie takim błahym, ale charakterystycznym przypadkiem była wypowiedź pani Olgi Johann, która jest ważną osobą w samorządzie warszawskim. Niedawno bardzo ostro i wulgarnie wypowiedziała się o przeciwnikach zmiany nazwy jakiejś uliczki. Poczuli się urażeni. Przeprosiła. Tłumaczyła, że tak mówiła, bo nie wiedziała, że jest nagrywana! To znaczy, że według niej w prywatnej rozmowie to w porządku! Otóż dla kogoś o pewnym stopniu kultury to nie jest w porządku! Pani Johann - o której nic nie wiem, nie pamiętam nawet, z której jest partii - tłumaczy się tak, jakby całe życie spędziła na bazarze Różyckiego za straganem, bo tam pewnie tak się mówi.

Może po prostu politycy używają języka ludowego. Utrzymują tylko, i to nieudolnie, fikcję, że posługują się językiem inteligenta. Naprawdę jednak wszyscy wiemy, że to gra.

- Rozumiem, że dla pana demokratyzacja języka jest jego poszerzeniem. Że wprowadza do niego mowę nowych warstw społecznych. Ale to nie może oznaczać równania w dół. Kiedy wysoko postawiona w hierarchii osoba mówi tak wulgarnie, nie wprowadza żadnego ludowego języka. Ona psuje język.

Może z politykami jest trochę tak jak z młodymi ludźmi. Widziałem kiedyś taką scenę w tramwaju. Jechało dwóch piętnastolatków, którzy mówili między sobą dość okropnie. W pewnym momencie starsza pani zwróciła im uwagę. Ich reakcja była zdumiewająca. Nagle zaczęli mówić normalną, inteligencką polszczyzną. Jest taki termin językoznawczy "diglossia" - posługiwanie się dwoma typami języka w zależności od sytuacji i od tego, z kim się rozmawia.

Można czasem użyć wulgarnego słowa, jak się człowiek zdenerwuje. Ale to nie może być element mowy publicznej.

Narodowi uszy nie więdną?

- Myślę, że to narodu tak bardzo nie obchodzi. Ale świadczy o ogólnym poziomie kultury, który się obniża. O zupełnym rozchwianiu kulturowej normy językowej.

Mimo to mówi pan, że język polityki po PiS-ie stał się mniej agresywny?

- Myślę, że tak. Trochę. Degradacja języka polityki jednak trwa. Tyle że miejsce agresywności zajęła wulgaryzacja.

17 listopada 2009

Podróż przez siebie



wracam do domu
siedzę miękko lekko mi
choć właściwie wszystko ciężkie na mnie
tylko rozum czuwa i ucho
łapie chciwie rytm Jazz Suite Tykocin
niesie mnie Nostaligic Journey Włodka Pawlika
dobrze mi ciepło
wokół - brak sygnału wyciszenie
mijam pomarańczowe światła lamp sodowych
droga ucieka wartko
czuję że tonę

16 listopada 2009

Parole parole

Mój syn we wrześniu ukończył 3 lata. Odważyłem się spisać jego słowa w oryginalnym (o ile to możliwe) brzmieniu. Pewnie niektóre wyleciały mi z pamięci. Obok podaję czasem nasze (czytaj: rodziców) rozumienie tych słów.
  1. mama
  2. tata
  3. cioci
  4. auto
  5. Maś - Max
  6. icha - koń
  7. łała - pies
  8. kwa kwa - kaczka
  9. kra kra - wrona (czarny ptak)
  10. pi pi - ptak
  11. mu - krowa
  12. be be - baran, owca
  13. miś
  14. iji - kredka
  15. oko
  16. baji - bajka (do czytania i oglądania w tv)
  17. pśi pśi - sen, spać
  18. pśi - zniszczone, nie rusza się
  19. myć - myć się
  20. ćap ćap - brać prysznic
  21. plum plum - brać kąpiel
  22. brium brium - jadące auto
  23. am - jeść
  24. pić
  25. jajo - jajko
  26. ćiu ćiu - cukierek, ciastko, cukier
  27. ślu - sól
  28. śi - boli, gorące
  29. ała - boli
  30. oj - coś się dzieje
  31. bam - coś spadło, leży
  32. świeci
  33. jedzie, jedź
  34. pa pa
  35. dać
  36. daj
  37. dajyć - wstawać ze snu
  38. blee - niedobre (jedzenie)
  39. bee - niedobre (cokolwiek)
  40. śi śi - chcę śiku
  41. a aa, e ee - chcę kupkę
  42. buti - buty
  43. mniam - dobre (jedzenie)
  44. ćii - cicho!
  45. dzidzi - dziecko, dzieci
  46. bajić - bawić się
  47. idę
  48. apa! - do góry (weź mnie)
  49. krendi - coś się kręci
  50. boji - boję się, boi się
  51. ta
  52. tam
  53. tu
  54. ta - tak
  55. nie
  56. chce - chcę
  57. lata - coś leci
  58. moja
  59. móój
  60. kulki, kugi - kulki
  61. bij - bić
  62. ti ta - zegar
  63. tii - dziękuję
  64. bam bam - grać na bębnie, uderzać
62, 63 i 64 z ostatniej chwili - po spacerku (17-11-2009, g.17:00:)

7 listopada 2009

Trochę jazzu

Dzięki radiowej oczywiście Dwójce odżyły we mnie wspomnienia o jazzie. Kiedyś słuchałem przypadkowych płyt winylowych. Był tam Krzysztof Ścierański i coś orleańskiego... Miałem około dwunastu lat. Dopiero teraz się budzę. Odkrywam dla siebie nazwiska: Davis ("Kind of Blue" z 1959 r. a jakże!), Al DiMeola, Możdżer, Soyka, Stańko ("Dark Eyes" - a szkoda, że do Bielska-Białej nie pojadę na premierę podczas 7. JAZZOWEJ JESIENI), Coltrane, Glasper, Kaczmarczyk, Herdzin, Vandermark, Djangirov, McFerrin, Corea, Gayle, Ptaszyn. Na dzisiejszą noc przygotowuję interpretacje Chopina i Words Możdżera oraz Litanię Stańko. Szukam też czegoś więcej o Kaczmarczyku. Dobrze, że wróciłem.

5 listopada 2009

Co za noc!

Rzadko we Frustracjach Znormalizowanych piszę coś pozytywnego. Raczej gości tu narzekanie i romantyczna walka słowem, by nie bić głową w mur rzeczywistości. Ale to jednak była piękna noc, czyli 3 zmiana w pracy. Na uszach słuchawki a tam radio. Czasem lubię jak ktoś mówi do kogoś o czymś. Najgorzej jeśli nikt mówi o niczym do nikogo... Od 22:00 do północy w Radiowej Jedynce o kulturze Majów (język, upadek, społeczność, polityka, odkrycia polskie...) - po prostu miód na duszę. W trakcie fragment książki L. Tyrmanda oraz audycja o Cmentarzu wileńskim na Rossie, co przypomniało mi piękny czas na Litwie przed laty. Po północy w Szkole Bardzo Wieczorowej Radia Katowice spotkanie z panią prof. na temat twórczości Bolesława Leśmiana:

A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą --

I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!...

Po wykładzie - w Jedynce cd. spotkania na temat snu (gościem był Michał Skalski - dyrektor Poradni leczenia zaburzeń snu przy Klinice Psychiatrii UM w Warszawie). Fascynujące, ile jeszcze nie wiem :) i jak bardzo mogę być zaskoczony ludzką naturą. Punkt 3:00 blok wiadomości dla zagranicy, ale mi wsio rawno, jeśli po naszemu. Na dalszą część nocy włączyłem sobie mp3 z Mini wykładami o maksi sprawach prof. Leszka Kołakowskiego (oj brakuje go). Pierwsze trzy o władzy, o sławie i o równości - jeśli się nie mylę. Od 5:00 do końca zmiany gościła Trójka, bo rolnictwo nie zawsze mi pasuje w Jedynce, na klasykę trochę za wcześnie i zbyt zmęczonym, a różaniec na Em nie dla mnie. Przy okazji usłyszałem, że 05-11 ur.się Adams, Garfunkel, Staszczyk i Chojnacki. Taka to noc fana Dwójki. No i już rano. Pora spać!

4 listopada 2009

Claude Lévi-Strauss o świecie

Słynny antropolog, jeden z największych umysłów XX wieku gorzko powiedział w jednym z ostatnich wywiadów telewizyjnych w 2005 roku:

Zauważam straszliwe zniszczenia, stopniowe zanikanie całych gatunków roślin i zwierząt, a także to, że ludzkość z powodu swej rosnącej liczebności żyje w stanie wewnętrznego zatrucia. Świat, w którym kończę egzystencję, nie jest światem, który mógłby mi się podobać.

1 listopada 2009

Niemiecka witryna poezji

Przeczytałem na kulturaonline.pl o jubileuszu niemieckiej witryny poezji w wydaniu wielojęzycznym i multimedialnym (tez audio!). Strona Lyrikline.org jest naprawdę niezła, choć trochę liczę, że poza polskimi czterema autorami (Tadeusz Dąbrowski, Adam Pluszka, Piotr Sommer, Adam Zagajewski) rozszerzy spektrum naszej poezji. Bardzo polecam! A dla "niespecjalnie niepoetyckich" można poćwiczyć prawie dowolny język na ładnych tłumaczeniach etc.

Poniżej dwa wiersze laureata nagrody Kościelskich z 2009 roku Tadeusza Dąbrowskiego:


Łąka

Igła skrzypu opada co i rusz na starą
płytę słońca z dźwiękami natury: szum wiatru, plusk
wody, plus świergot ptaków. Wycieraczki
trzcin regularnie rozmazują horyzont.
Ryby w przypływie energii pikują w niebo,
by wstępnie się rozeznać, dokąd pójdą (popłyną)
po śmierci. Zlepione ważki przedrzeźniają
nasze zabawne ruchy i oblatują cały
staw z tym przedstawieniem, wzbudzając gromki rechot.
Burza wyładowuje się na nas i poza strachem
nic nas już nie łączy, gdy uciekamy z łąki,
by nieopodal niepotrzebnie zginąć
pod kołami nocy.


***

To nieprawda, że świat jest bezustannym powrotem
(kiedyś zgubiłem klucze i nie znalazły się, trzeba
było wymieniać wszystkie zamki). Myślimy
tak, bo szukamy podobieństw, a przecież wiosna

nie bardziej podobna do drugiej wiosny niż do
zimy. Nie masz prawa mówić, że jesteś tym,
kim byłeś wczoraj, choćby dlatego, że wczoraj padał
śnieg, a dzisiaj pada deszcz, który nie jest

ani słońcem za chmurami, ani wodą z nieba.
Niebo zresztą też nazywasz niebem z braku
lepszych określeń. Bo sam chcesz być niebem,

a nie tylko słowem „niebo”, trzymającym
błękitną gąsienicę dla zabawy w ustach.

28 października 2009

Czy i jakiej słuchamy muzyki? Co wiemy o muzyce? Co z młodymi?

Bardzo polecam dyskusję o edukacji muzycznej na łamach witryny radiowej Dwójki (np.: http://www.polskieradio.pl/dwojka/publicystyka) oraz znakomity na swój sposób artykuł z Gazety Wyborczej - cały z komentarzami umieszczam poniżej:

Szkoła głucha na muzykę

Aleksandra Pezda 2009-10-28, ostatnia aktualizacja 2009-10-27 22:05:05.0

- Rośnie nam naród, który Beethovena będzie kojarzył z psem, Chopina z wódką, a "Czerwone jabłuszko" z olejem kujawskim - alarmują eksperci. Minister kultury chce wydać 8 mln zł na Fonotekę Szkolną

Jedynie co siódmy uczeń w Polsce chodzi na pozalekcyjne zajęcia artystyczne (tylko połowa z nich to muzyka). W latach 80. na takie zajęcia chodziło aż 80 proc. dzieci w wieku szkolnym. "Upowszechnianie muzyki przez szkołę uległo degradacji, poziom kompetencji muzycznych społeczeństwa jest rażąco niski" - alarmują Bogdana Zdrojewskiego eksperci z Polskiej Rady Muzycznej. Minister kultury jeszcze w tym tygodniu ma powołać zespół, który zajmie się poprawą edukacji muzycznej.

Bo jest źle. Uczniowie podstawówek i gimnazjów nie słuchają muzyki poważnej (aż 92 proc.). Znają nazwiska Chopina i Moniuszki. Ale już Wieniawskiego, Lutosławskiego, Pendereckiego i Góreckiego nie. Nie znają nut - to wyniki jedynej jak dotąd ekspertyzy o edukacji muzycznej w Polsce, którą wykonali naukowcy z Zakładu Dydaktyki Muzycznej na UMCS w Lublinie w 2007 r. Dali uczniom test oparty na tym, czego szkoła powinna ich nauczyć. Poprawnych było średnio 45 proc. odpowiedzi. W tym roku badania powtórzono na Mazowszu - wyniki są podobne.

Dr Andrzej Białkowski, współautor badań: - Budujemy społeczeństwo muzycznych analfabetów.

Wprawdzie 64 proc. uczniów rozpoznało po melodii "Czerwone jabłuszko" (tyle samo co "Lulajże, Jezuniu"), ale reszta kojarzyła tę melodię głównie z olejem z pierwszego tłoczenia z telewizyjnej reklamy. Gimnazjaliści rozpoznają najbardziej osłuchane arcydzieła - "Cztery pory roku", "Jezioro łabędzie" czy preludia Chopina. Trudniej im dopasować nazwiska kompozytorów do tytułów. Prawie 40 proc. starszych uczniów szkół podstawowych nie wie, że Fryderyk Chopin urodził się w Żelazowej Woli.

- Rośnie nam naród, który Beethovena będzie kojarzył z psem, a Chopina z wódką - ostrzega dr Białkowski. Kto winny? Według Białkowskiego anachroniczny model nauczania muzyki w polskiej szkole, nastawiony na wiedzę, a nie na np. muzykowanie. - Muzyka świata? W szkole nieobecna. Muzyka popularna? Nieobecna. W programie są za to definicje tańców ludowych w Polsce i na świecie - ubolewa dr Białkowski.

Pozbawione edukacji muzycznej dzieci nie potrafią rozpoznawać odgłosów otaczającego świata. Ćwiczenie dla uczniów najmłodszych klas podstawówek: wysłuchaj nagrania i powiedz, jaki to dźwięk. Tylko ok. 40 proc. dzieci rozpoznało kolejno: odbijanie piłki, cięcie papieru nożyczkami i bzyczenie pszczoły. Pozostali słyszeli: bębenek, łamanie kości, piłowanie.

Ale na pytanie: "Czy interesujesz się muzyką?" ponad 80 proc. uczniów podstawówek i gimnazjów odpowiada, że tak (połowa z nich "zdecydowanie tak"). Najczęściej słuchają techno, popu, rapu i rocka. Skąd biorą muzykę? Od kolegów, z radia, telewizji i internetu. Szkoła jest na szóstej pozycji.

Białkowski: - Uczniowie włoskich i amerykańskich szkół na lekcji łączą się przez internet i komponują wspólnie muzykę i nagrywają płyty. A my? Wprowadzamy "nudne" nuty, zanim posłuchamy z dziećmi muzyki. Nie ma techno i hip-hopu, choć to dominujący język młodzieży.

Jak wynika z opublikowanego wczoraj raportu Eurydice (Europejska Sieć Informacji o Edukacji), w Polsce mamy pięć raz mniej zajęć artystycznych w szkołach niż np. w Finlandii i cztery razy mniej niż w Szwecji. W dodatku nauczyciele muzyki to aż 40 proc. przysposobionych fachowców z innych dziedzin (np. rolnictwa, ogrodnictwa). Z odsieczą chce przyjść minister kultury Bogdan Zdrojewski. - Trzeba odzyskać dobrych nauczycieli muzyki - mówi "Gazecie".

Przy uczelniach artystycznych minister chce uruchomić półroczne kursy pedagogiczne. Skorzystają z nich m.in. artyści po średniej szkole muzycznej. Kursy zaczną się na początku przyszłego semestru. Na początek w czterech uczelniach: w Bydgoszczy, we Wrocławiu, w Poznaniu i Warszawie.

Minister kultury zapłaci też z własnego budżetu za pozalekcyjne zajęcia muzyczne z artystami. Resort pracuje już nad Fonoteką Szkolną: będą lekcje muzyki na DVD, filmy o muzyce, instrumentach, podręcznik. Będzie też strona internetowa, z której szkoły będą mogły pobierać nagrania (podobnie jak w Filmotece Szkolnej). Minister wyda na to 8 mln zł.

- Polskie dzieci są tak samo uzdolnione muzycznie jak ich koledzy ze Wschodu i z Zachodu. Zaniedbania w edukacji powodują, że marnujemy ich talenty - mówi Zdrojewski. Szczegóły nowego programu ma przedstawić dziś na konferencji prasowej.

- Muzyka nie jest tylko po to, żeby nam było przyjemniej żyć. To narzędzie komunikacji, pozwala wyrażać emocje. Dziś starsi ludzie słuchają klasyków, młodzież przeważnie hip-hopu i te różne języki się nie spotykają. Niedługo nie będziemy się mogli ze sobą porozumieć - mówi dr Białkowski.

7 komentarzy (28-10-2009, 19:45) pisownia org.:

Typowa próbka: Koleś w gimnazjum spytany o Beethovena rzekł:"Spoko gościu.
Fajne dzwonki na telefon pisał".

Kończąc naukę na 18 wieku szkoła pokazuje, gdzie ma współczesną muzykę, a uczeń
to doskonale rozumie i ma gdzieś Bethovena. Gdyby szkoła uczyła CAŁEJ historii
muzyki, to każdy tępak zobaczyłby, że jest jakiś związek między techno a
Bethovenem.

!!!-Dzieci w domu nie uczą się słuchania muzyki,bo rodzice muzyki nie
słuchają,(no chyba że przy oglądaniu "tańca z gwiazdami"-z głośników
TV.
!!!-Zainteresowanie rodziców muzyką ich dzieci sprowadza się do uwag
-(przycisz te wrzaski,itp).
!!!-Młodzież potrafi "słuchać"muzyki z telefonów komórkowych,bo
rodzice nie widzą potrzeby kupienia im sprzętu elektroakustycznego,a
szczególnie bardzo dobrych słuchawek lub kolumn dźwiękowych.
!!!-A od muzyki "poważnej",młodzież odpychają "dzieła" podobno
muzyka,Pandereckiego i podobnych cwanych "artystów",

Zreformowano programy i ograniczono nauczanie przedmiotów artystycznych do
minimum.Nie tylko o twórcach muzyki ,ale i o malarzach,rzeźbiarzach uczniowie
nie mają pojęcia bo i skąd.Oszczędności na szkolnictwie przynoszą właśnie
takie efekty.Reformatorzy oświatowi uznali,że wiedza z tych dziedzin jest
uczniom zbędna;po co uczyć muzyki czy plastyki przyszłego murarza czy hutnika!
moze resorty w koncu zaczna sie ze soba komunikowac?

o ile pamietam, w podstawowce mialam 2 godziny muzyki oraz godzine
plastyki i techniki tygodniowo, przez 8 lat. potem ktos stwierdzil,
ze dzieciom to niepotrzebne, ze programy sa "przeladowane" i obcial
godziny zajec ze sztuki. w podstawowce, w ktorej mialam
praktyki,dzieciaki maja godzine muzyki tygodniowo w 4 klasie, w
pozostalych klasach maja plastyke albo technike. w gimnazjach
jest "sztuka",czyli wykladany jest taki przedmiot, jakim
nauczycielem szkola dysponuje: jak jest nauczyciel po malarstwie, to
bedzie uczyl historii sztuki, a jak po muzyce, to muzyki. I nagle
wielkie przerazenie: dzieci nie znaja nut, nie rozpoznaja dziel, nie
graja na instrumentach. Ktos probowal mlodziez przetestowac ze
znajomosci historii sztuki? A studentow?

Znów: kto ma uczyć? Brak sensownych nauczycieli.
A tu znów od d... strony się władze zabierają za sprawę.

>> - Muzyka świata? W szkole nieobecna. Muzyka popularna? Nieobecna. W programie są za to definicje tańców ludowych w Polsce i na świecie - >>ubolewa dr Białkowski.
dokładnie tak! mój syn w szóstej klasie kazał mi się odpytywać z definicji
flamenco, samby, kujawiaka, walca itp. pani im tego oczywiście nie puszczała na
lekcji, bo po co. odpytywała też tylko z definicji, broń boże jakieś pytania
typu "co to za taniec, ten co go właśnie słyszysz"
spędziłam pół wieczoru szukając na youtube tańców różnych i pokazując dziecku,
które oczywiście było oporne, bo "po co, skoro pani tego nie wymaga".

27 października 2009

Vladimir Horowitz o sztuce

Słynny pianista Horowitz (życiorys np.: http://pl.chopin.nifc.pl) powiedział, że "sztuka to:
  • technika czyli rzemiosło
  • intelekt oraz
  • gorące serce,
a te trzy razem w proporcjach."

Usłyszałem niedawno te słowa w Polskim Radiu i myślę o nich. Niby abstrakcyjne słowo "sztuka", a jednak nie tak daleko.
PS. 5. listopada minie 20 lat od jego śmierci...

25 października 2009

Ranna koniunkcja



Było to 16 października 2009, 06:30 za szybą mknącego wreszcie do domu autobusu. Za oknem lampy obok drogi, rozjaśnione niebo i dwa widoczne (na zdjęciu słabo w centrum kadru) obiekty: jasna Wenus i niewielki sierp Księżyca. Piękna koniunkcja przed wschodem Słońca kąpała się w promieniach nowego dnia. Planeta zwana Jutrzenką albo po grecku Fosforos witała się ze światłem sama ginąc, a Księżyc (gr. Selene) bliski nowiu nikł w już oczach. Na koniec utworzyli wspaniały duet, który zmęczonym oczom przed telefonem, przed szybą przypomniał o wspaniałej przyrodzie i starej jak świat pasji.


z Wikipedii: Selene, Fosforos i Hesperos (II w n.e., ołtarz marmurowy, Luwr w Paryżu)

16 października 2009

Życie i poezja

Dobry wywiad w Polityce z Adamem Zagajewskim z 15 października 2009 pt. Wiersz lepszy niż życie. Przedrukowuję cały za http://www.polityka.pl.

Katarzyna Janowska: – Przedstawia się pan: Adam Zagajewski, poeta?

Adam Zagajewski: – Nie, nigdy. Jeśli już muszę, to mówię, że jestem pisarzem.

Poeta to wstydliwe słowo?

Nie, ale nie wiąże się z żadną kategorią społeczną. To tak, jakby aktor mówił, że jest tragikiem albo aktorem charakterystycznym. Jest coś nagiego w byciu poetą, trzeba tę rolę ubrać w funkcję społeczną. Ale jednocześnie poezja jest tym silniejsza, im poeta mniej utożsamia się z rolami społecznymi. Tak więc, jak pani widzi, nie jest to proste.

Zaczynam rozumieć trudność w zdefiniowaniu roli poety. Co to dla pana znaczy?

Jest to forma, dzięki której potrafię myśleć, porządkować moje doświadczenia. Na pewno rodzaj terapii. Nie ma pewnie artysty, który codziennie nie scalałby się poprzez swoją pracę. Nie jest to natomiast sposób na przeżycie ekonomiczne. W tym celu muszę od czasu do czasu udawać, że jestem profesorem akademickim.

W wierszu „Odchodzi poeta” pisze pan: „teraz my sami musimy mówić, już nikt nas nie wyręczy”. To jest manifest zmiany pokoleniowej. Zmiany trochę chyba spóźnionej.

Mniej więcej o 20 lat. Moje pokolenie rozproszyło się... Niektórzy zostali za granicą, inni mieli wstręt do wymierzalnego sukcesu. Generacja „Brulionu” np. szybko poszła do telewizji. Wiedzieli, gdzie są konfitury. Moje pokolenie jakoś tego nie wiedziało. Co nie znaczy, że jest ono nieobecne.

Ciągle publikuje pan wiersze, podobnie jak Ryszard Krynicki, który jest też wydawcą poezji, czy Julian Kornhauser. Wspólnie przed laty napisaliście „Świat nie przedstawiony”, manifest poetycki i polityczny.

Były w naszej grupie silne indywidualności, które wyraźnie zaznaczyły się i w literaturze, i w polityce – pamiętajmy o Stanisławie Barańczaku. Adam Michnik to też nasze pokolenie. W normalnej sytuacji objęlibyśmy rząd dusz w literaturze na co najmniej 20 lat. Ale lata 80. nie były normalne. Moje pokolenie poniosło porażkę nie w sensie duchowym, ale w sensie socjologicznym.

Jest coś takiego jak więź międzypokoleniowa w środowisku literackim? Przychodzą do pana młodsi poeci, szukają rady, dają wiersze do czytania?

Nie jestem nadmiernie oblegany, ale nie czuję się też osamotniony. Mam znajomych, a nawet przyjaciół wśród młodszych poetów. Problem w tym, że co pięć lat mamy w Polsce nowe pokolenie literackie. Młodzi szybko przychodzą i równie szybko odchodzą. Zostają nieliczni. Bliski kontakt utrzymuję z Tomaszem Różyckim, który w sposób bardzo indywidualny, ale jednak nawiązuje do tradycji literackiej, co jest mi bliskie. Nie zależy mu, aby za wszelką cenę zerwać z poprzednikami, żeby literatura zaczynała się od niego. W dzisiejszych czasach uważam to za cnotę.

Czy poezja zbliża poetów?

Nie. Poeci są bardzo podzieleni, zresztą nie tylko w Polsce, za granicą też. Jest sporo niechętnych sobie nawzajem środowisk, zwalczających się koterii. Poeci – którzy w przeciwieństwie do innych artystów działają w pustce ekonomicznej – rywalizują ze sobą o rzeczy takie jak nagrody, stypendia. Są to walki, które ze szlachetną naturą poezji nie mają nic wspólnego.

Literatura – turniej garbusów – jak pisał Czesław Miłosz.

Akurat tego wersu nigdy nie lubiłem. Sam Miłosz był zaprzeczeniem garbusa. Był nadzwyczajną osobą, nie tylko jako poeta, ale także jako człowiek.

Po jego śmierci krytycy pisali, że zmieni się pejzaż literacki w Polsce. Dużo się zmieniło?

Nie wiem, czy samo odejście Miłosza było decydujące, ale w przedziwnym i niepotrzebnym pojedynku między poezją Miłosza a twórczością Herberta, też przecież wspaniałego poety, teraz, wydaje się, dominuje ten drugi. On zawładnął wyobraźnią poetycką czytelników i to może nawet nie ze względów literackich, a raczej ideowych i politycznych. Żyjemy w czasach spóźnionego moralizmu, w okresie rozrachunków z przeszłością. Niezwykle skomplikowana strategia życiowa Czesława Miłosza była zbyt powikłana, żeby mogła się podobać ludziom, którzy bardziej potrzebują silnych autorytetów niż poezji.

W XIX i XX w. poeci byli instytucjami. Na ich głos czekano nie tylko ze względu na potrzebę piękna, ale także ze względu na sprawy społeczne, polityczne. Dziś poeci się sprywatyzowali. Ich rola jako autorytetów spadła.

Zmiana, o której pani mówi, dokonała się mniej więcej 30 lat temu – w Polsce później – z chwilą pojawienia się postmodernizmu i przewagi ironiczności w kulturze. Ale siłą polskiej poezji przez lata było przekonanie, że nie jest ona tylko grą estetyczną, lecz rodzajem poważnego myślenia o świecie, szukaniem wzorów etycznych. Nie zgadzam się, żeby to przekreślić i zaakceptować wizję sztuki jako wyłącznie wielkiej zabawy. Pamiętajmy jednak, że są wśród nas poeci, którzy stali się instytucjami, tak jak Wisława Szymborska czy Tadeusz Różewicz w Polsce i Seamus Heaney w Irlandii. Ich głos ma znaczenie.

W pana najnowszym tomie „Niewidzialna ręka” jest sporo wierszy o pisaniu poezji, np. wiersz „Metafora”. „Każda metafora jest nieudana” – cytuje pan starego poetę. Uważa pan, że w poezji dotyka pan tylko powierzchni rzeczy?

Nie w pierwszym momencie, kiedy wiersz powstaje. Ale już po chwili, po jakimś czasie… to się zdarza. Gdyby słowa miały moc absolutną, można by napisać jeden wiersz i na tym skończyć. A jednak ciągle chcemy napisać następny. Każdy nowy wiersz powstaje z poczucia niedoskonałości tego, co napisało się wcześniej.

„Pisanie wierszy jest pojedynkiem, w którym nie ma zwycięzcy” – pisze pan w nowym tomiku. Z czym się pan mierzy?

Z czasem, z ciemnością, z nicością, z obojętnością, z samym sobą. Napisanie wiersza jest aktem wielkiej ufności, wypowiedzeniem wojny powszechnemu sceptycyzmowi. Przez krótką chwilę czuje się smak zwycięstwa, ale zaraz potem pojawia się świadomość, jak wiele rzeczy zostało niewypowiedzianych.

Nowy tom jest pełen duchów: dawnych mieszkańców domów, miast, państw... Poruszający jest wiersz o Lwowie, mieście pana urodzenia, zaludnionym przez dawnych mieszkańców, wypełnionym ich przeżyciami, miłościami, nimi samymi.

Żyjemy wśród duchów. Jedną z naszych najlepszych cech, odróżniających nas od innych gatunków, jest to, że pamiętamy naszych umarłych. Szczególnym doświadczeniem Polaków, Niemców i innych nacji z tej części Europy było życie w miastach wypatroszonych z ludzi. Do opuszczonych mieszkań, w których tliło się jeszcze życie dawnych mieszkańców, wprowadzali się nowi, wypędzeni z własnych domów. Tak było w przypadku mojej rodziny. Ze Lwowa przenieśliśmy się do Gliwic, z których wygnano Niemców. Kiedyś na moim wieczorze autorskim w Niemczech podszedł do mnie pan i powiedział, że rozumie moją tęsknotę za Lwowem, bo on to samo czuje do Gliwic. Tak więc istnieje tajna międzynarodówka wypędzonych, których nie interesują spory polityczne spod znaku Eryki Steinbach. Łączy ich, nas, podobne doświadczenie.

Jest w tomie kilka wierszy poświęconych ojcu. Poezją przywraca mu pan pamięć?

Ojciec żyje, ale niczego nie pamięta. W tym sensie nie ma go już z nami. Był człowiekiem małomównym, bardzo dowcipnym, ale raczej milczącym. Mam niedosyt rozmowy z nim. Myślę, że wszyscy mamy kłopot z odpowiedzią na pytanie: kim jesteśmy. Szukamy wskazówek najbliżej nas, przyglądając się naszym dziadkom, rodzicom. To bardzo częsty motyw w poezji, pojawiający się też u bardzo młodych poetów.

W jednym z wierszy pisze pan, że dawniej śmieszyło pana pytanie, jak żyć, padające czasem na wieczorach autorskich. Dziś już nie śmieszy?

Teraz myślę, że poezja jest także sztuką życia. Szukamy za jej pośrednictwem odpowiedzi na pytanie o sens. Podobnie jak filozofowie. W filozofii istnieje na przykład piękne pojęcie dobrego życia.

Jakie życie jest dobre?

Jeszcze tego nie wiem.

Pytał pan ojca, jak żyć?

Nie, ale z rodzinnych opowieści wiem, jakich porad udzielał swoim dzieciom mój dziadek, urodzony pod panowaniem Habsburgów. Uważał, że aby przeżyć dobrze życie, trzeba opanować trzy umiejętności: nauczyć się pływać, mówić po niemiecku i stenografować.

Pływanie i – szerzej – sprawność fizyczna mogą się zawsze przydać, niemiecki też, jeśli stenografowanie zamienimy na obsługę komputera, to kto wie, czy dziadek nie miał racji.

Mój ojciec z kolei nigdy nie wygłaszał żadnych maksym, ale był bardzo dobrym człowiekiem. Swoim zachowaniem pokazywał, jak należy żyć.

A pan czego się w życiu trzyma?

Staram się trzymać 10 przykazań.

Przytacza pan maksymę sformułowaną przez innego poetę: szczęście to chwila bez godziny.

To jest zdanie Józefa Czechowicza, wielkiego poety.

Zaskoczyło mnie, że w pierwszej części tomu słowo „szczęście” pojawia się niemal w każdym wierszu.

Nie było to programowe działanie. Nie mam tablicy pojęć, z której korzystam, kiedy piszę. Słowa „szczęście” używam dla oznaczenia chwil. Nie jest to stan ciągły, pojawia się od czasu do czasu w chwili kontemplacji na przykład muzyki, pięknego widoku. Ale cieszę się, że pani zwróciła na to uwagę, bo na ogół czytelnicy mówią, że moje wiersze są smutne. Szczęście to dla mnie nigdy nie jest stan ciągły.

W „Niewidzialnej ręce” są cztery wiersze autoportrety. Przygląda się pan sobie teraz uważniej?

Chyba tak. Wcześniej napisałem tylko jeden autoportret. Może bierze się to z tego, że wychowałem się w rodzinie bardzo ascetycznej, jeśli chodzi o ekspresję? Poza tym jest to wbrew polskiej szkole poezji, która zakłada, że poeta patrzy na świat, a nie na siebie. A ja uważam, że poeta patrzy i na świat, i na siebie. Czytelnicy chcą wiedzieć, kto do nich mówi.

„Wiersz powinien się kończyć lepiej niż życie. Po to jest...” – pisze pan pod koniec tomu. Poezja ma pocieszać, dawać nadzieję?

Pocieszać nie, ale szukać sensu. Znalezienie sensu jest lepsze niż pocieszanie. Pisanie wierszy jest budowaniem ładu choćby chwilowego. Poszukiwanie jest istotne, choć często kończy się porażką. Szukam wiary, Boga, a czy znajduję, to już inna sprawa.

Czy w miarę upływu czasu nie ma pan poczucia, że wszystko już było, wszystkiego pan skosztował, maleje apetyt na świat?

Przeciwnie. Uważam, że ciągle jestem na początku drogi. Pojawiają się momenty znużenia, ale nie dlatego, że wszystko zrozumiałem. Raczej w chwilach, kiedy nic nie rozumiem. Ciągle mam przed sobą wiele do zrozumienia, do przeżycia.

5 października 2009

Siusiu

Leżę chory, a właściwie staram się leżeć
otoczony książkami i dźwiękami.
W drugim pokoju mój mały syn.
Słyszę jak słucha bajki w telewizji i czasami stęka.
To mnie niepokoi.
Pytam więc czy chce siku, do łazienki?
Nie chce.
A może ee, kupkę?
Nie!
Ale pytam znowu i jeszcze raz i uspokajam się.
Próbuję więc dalej dodzwonić się do radia.
Chodzi o litewsko brzmiące na początku nazwisko Bacewicz.
Wolę Haydna, ale w końcu to Polka i XX wiek i mimo wszystko czasami ją rozumiem, czuję.
Stąd dzwonię po płytę i raz i dwa...
W końcu syn wchodzi do mojego pokoju, a w radiu słyszę, że Bacewicz pochodzi z Łodzi.
Tylko, że synek ma zmoczone spodnie i fotel też.

29 września 2009

Kurczak

Na stole w kuchni leży kurczak.
Czeka w przyprawach na niedzielny obiad.
Zupełni osłabł, zmiękł.
Wie, o co chodzi.
Stracił głowę.
Resztki jego fałdów tłuszczu w koszu.
Wszystkie jego mięśnie wiotkie.
Może już tylko leżeć byle jak.
Po szóstej nocnej zmianie,
wiem, co on czuje.

26 września 2009

Psychoanaliza w radiu

To było ciekawe słuchowisko. Zwłaszcza, że jakoś zgrało się niechcący z moim ostatnim postem o Freudzie. Gdzie? W Dwójce Polskiego Radia w serii Wieczór ze słuchowiskiem 25.09.2009 o godz. 22:00. Heleny Resjan Sny Zygmunta w przekładzie Joanny Pomorskiej, reżyserii Andrzeja Zakrzewskiego i w obsadzie: Wojciech Wysocki, Joanna Jędryka, Zbigniew Zapasiewicz, Kazimierz Kaczor, Tadeusz Borowski. Polecam. Jeszcze o tym myślę, bo nie całkiem zrozumiałem...

23 września 2009

Sen mara

Ostatnio przekonuję się o cienkiej granicy między jawą a snem. I na dobą sprawę wcale nie zastanawiam się czym jest tzw. realne życie, a czym senne marzenia. Widzę po prostu ich wzajemną zależność, obustronny wpływ. Życie stanowczo nie jest snem, choć często mam ochotę się z niego obudzić, aby zacząć żyć (=śnić?) od nowa. Sen także nie jest życiem i dobrze, bo wiele snów jest gorszych od życia.

Od filmu Matrix zastanawiam się nad możliwością śnienia wielokrotnego, śnienia bez granicy przebudzenia, gdyż potem, kolejny sen i kolejny i nie wiadomo, czy to już koniec. Właśnie koniec czego? Tego właśnie nie wiedział Bohater Neo.

Inna strona snu daje możliwości poznania. Sen jakby wprowadzał ludzi w inne światy, dawał im szansę dotknięcia niematerialnego, zrozumienia nielogicznego, zdecydowania o sprawach zbyt trudnych na jawie.

"Sny to najlepszy dowód na to, że nie jesteśmy tak szczelnie zamknięci w swojej skórze, jak się wydaje" (Dzienniki 1844, Ch. F. Hebbla). Podczas takiego snu z żebra Adama powstała Ewa; Jakub zobaczył aniołów wchodzących i zstępujących po drabinie na ziemię; Józef zdecydował, że ocali Maryję; Piotr mógł jeść nieczyste zwierzęta...

70 lat temu 23-09-1939 o 3 nad ranem zasnął w Londynie snem wiecznym Zygmunt Freud. Dość cierpień, midren, bólów jamy ustnej. Dość pacjentów, lekarzy, filozofów i dziennikarzy. Dość wojen - w tym też ostatniej najniechlujniejszej drugiej światowej.

22 września 2009

Polskie filmy fabularne

Jestem pod miłym wrażeniem po 34. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a dokładnie po werdykcie i ocenach poziomu polskich debiutantów. Wybiorę się chętnie na Rewers i Dom zły. Mam tylko nadzieję, że ich dystrybucja dotrze do małego miasta...
PS. Polecam także artykuł na http://kulturaonline.pl oraz http://wyborcza.pl.

21 września 2009

Szachowy urlop

Ponad tydzień laby od pracy. Cudownie, choć świadomość czasu, który chce być liczony od końca, czasem wracała niczym miecz Damoklesa. Trochę doskwierała mi i synkowi choroba i - z basenu nici. Nawet nie nadużywałem internetu! Powoli - a mam nadzieję szybciej - wsiadam na moje kochane szachy. Długo dałem im czekać, by się ocknąć ze "snu w krainie idei". Stąd tytuł. Od pewnego czasu "czytywałem"... (Gdzie jest ta książka? Może w łazience? Przecież kładłem ją czasem na pralce. Nie ma. A może na parapecie z innymi o szachach. Brak. Pod ławą? Pusto prawie. Gdzie ona (=żona) ją schowała? Aaa jest.) ...starą, ale jarą pozycję z ojcowskiego księgozbioru: Przy szachownicy Tadeusza Czarneckiego z 1974 roku (stron ponad 300). Są też inne, lecz innym razem. No i oczywiście same szachy i co nieco w komputerze i telefonie ze wspomagania programistów, z którymi po prostu nie idzie wygrać. Debiuty, kombinacje trochę, nauki tempa, taktyki i nieco strategii; i najważniejsze: nauka na swoich i cudzych błędach.

13 września 2009

Smutny wniosek i nie ostatni

Prymitywizm - oto prawdopodobnie jedno ze słów najlepiej opisujących postawę pracowników mojej korporacji. Przykre jest ono dla mnie i zarazem konieczne w użyciu. Najczęściej z resztą przychodzi mi do głowy, kiedy nią walę w mur prostackich zachowań czy stylu myślenia (a pewnie bardziej niemyślenia). Usprawiedliwiam się. Fakt. Bo może nie powinienem stosować aż takiego słowa. A jednak żadne inne nie nadaje się namówić do tej niewdzięcznej roli beznadziejnej krytyki.
Czy wszyscy? Nigdy wszyscy i zawsze, lecz wielu i często, bez względu na płeć, staż pracy i wykształcenie. Sam też nie jestem od niego wolny. Sądzę, że okazuje się w korporacji jako zasłona, gra, zmęczenie, wpływ grupy. W pojedynkę przeciętny fizyczny jest po prostu zatroskaną mamą lub wykończonym pracą ojcem. To także nie jest reguła. Niektórzy wydają się tacy wszędzie. Jakby ich skórą było grubiaństwo zaprawione przekleństwem. Mówią, że takie życie, że inaczej zginiesz, że tak wszyscy, bo cię nie będą szanować. Ale istnieje prymitywizm ukryty pod stosami kartek, wyciągający igły przed monitorami, w prawie każdym pozornie taktownym zawodowo słówku, przytyku, półsłówku, geściku pani/pana mgr. Biurowy prymitywizm działa jak bomba z opóźnionym zapłonem.
Prymitywizm jest cholernie dokuczliwy.

4 września 2009

Wielkim poetą był...

W 200 lat od urodzin Juliusza Słowackiego małe porównanie dwóch zdjęć:


Polecam: http://www.youtube.com watch?v=cavTbapTXPU


A to... ...dla przestrogi.

1 września 2009

Wojna XX wieku



Wojna tym tylko jest miła,


co nigdy jej nie przeżyli.


Kto przeżył - temu już serce


drży z trwogi, gdy zbliża się znowu.


PINDAR (518-438)
fr. 110 za: Liryka starożytnej Grecji, wyd. 2
Przełożył Jerzy Danielewicz

28 sierpnia 2009

Kochać i rozumieć

Właściwie od dawna dziwiło mnie wiele w relacjach damsko-męskich. Jak to jest, że się dogadują? że tak długo ze sobą mieszkają? że mimo tylu różnic są razem? że ich tak do siebie przyciąga? że miłość jakoś wszystko (prawie wszystko) pokonuje? że i tak jedno wraca/tęskni/czeka na drugiego? że sobie wybaczają? że istnieje taka więź co ich łączy? A to wszystko MIMO, właśnie MIMO, wszystko. co ich dzieli. (Prawie jakieś tautologie wychodzą. Lecz i atak bywa. Miłość nie rządzi się logiką). Wiem, że to podobno chemia itp. Myślę jednak, że w miłości - także mojej do żony - jest istotny pierwiastek niematerialny. Po prostu mój duch, który doznał przy niej szczęścia, chce jeszcze i nie tylko chce brać - chce dawać podobnie. Mamy to, my ludzie, w naturze. Poza tym w naturze jest instynkt i tak rzecz się komplikuje. Ja jednak uparcie (i skrycie) wierzę w siłę ducha miłości. Dlatego kocham.

26 sierpnia 2009

Jowisz na celowniku








Wsadziłem na balkon teleskop Uniwersała (niestety bez aparatu:() i wycelowałem w Jowisza. Tak pięknie mnie kusił w tym jakże ciepłym tygodniu i co ważniejsze - bezchmurnym w nocy. Nawet krwiożercze lampy sodowe na placu mnie nie zniechęciły. Choć przez nie właśnie Wielka Mgławica w Andromedzie była poza zasięgiem. A teraz kilka strasznie amatorskich konkretów...
  1. czas: 25-08-2009, godz. 22:00-22:30
  2. miejsce: Polska (resztę wie autor)
  3. teleskop: systemu Newtona (tzw. Szukacz Komet; D=170 mm, ogniskowa=900 mm)
  4. powiększenie: maks. 200x i 600x
  5. obiekty: Jowisz i Neptun
Szkoda, że nie mam zdjęć. Są zaledwie/aż wspomnienia w pamięci. Ale jakie piękne! Z programu Stellarium umieściłem identyczne układ Jowisza z czterem księżycami oraz położenie bliskiego (optycznie oczywiście) Neptuna. Niestety poza "kropką" ów Neptun nic mi więcej nie pokazał. Oceaniczna Planeta jest daleko, mój teleskopik słaby, a lampy ostro świecą w centrum miasta. Lecz lokalizacja nie była trudna.
Acha: Rysunek odręczny jako mały dowód na Jowisza (!). Wyraźne dwa pasy chmur. Przy powiększeniu 600 razy (przy mniejszym słabiej) mogłem już uchwycić chyba Wielką Czerwoną Plamę. Widać, że w teleskopie obraz został odwrócony lewa-prawa i góra-dół (mała gwiazdka z lewej to, mająca prawie 9 magnitudo, HIP 106354).