28 października 2009

Czy i jakiej słuchamy muzyki? Co wiemy o muzyce? Co z młodymi?

Bardzo polecam dyskusję o edukacji muzycznej na łamach witryny radiowej Dwójki (np.: http://www.polskieradio.pl/dwojka/publicystyka) oraz znakomity na swój sposób artykuł z Gazety Wyborczej - cały z komentarzami umieszczam poniżej:

Szkoła głucha na muzykę

Aleksandra Pezda 2009-10-28, ostatnia aktualizacja 2009-10-27 22:05:05.0

- Rośnie nam naród, który Beethovena będzie kojarzył z psem, Chopina z wódką, a "Czerwone jabłuszko" z olejem kujawskim - alarmują eksperci. Minister kultury chce wydać 8 mln zł na Fonotekę Szkolną

Jedynie co siódmy uczeń w Polsce chodzi na pozalekcyjne zajęcia artystyczne (tylko połowa z nich to muzyka). W latach 80. na takie zajęcia chodziło aż 80 proc. dzieci w wieku szkolnym. "Upowszechnianie muzyki przez szkołę uległo degradacji, poziom kompetencji muzycznych społeczeństwa jest rażąco niski" - alarmują Bogdana Zdrojewskiego eksperci z Polskiej Rady Muzycznej. Minister kultury jeszcze w tym tygodniu ma powołać zespół, który zajmie się poprawą edukacji muzycznej.

Bo jest źle. Uczniowie podstawówek i gimnazjów nie słuchają muzyki poważnej (aż 92 proc.). Znają nazwiska Chopina i Moniuszki. Ale już Wieniawskiego, Lutosławskiego, Pendereckiego i Góreckiego nie. Nie znają nut - to wyniki jedynej jak dotąd ekspertyzy o edukacji muzycznej w Polsce, którą wykonali naukowcy z Zakładu Dydaktyki Muzycznej na UMCS w Lublinie w 2007 r. Dali uczniom test oparty na tym, czego szkoła powinna ich nauczyć. Poprawnych było średnio 45 proc. odpowiedzi. W tym roku badania powtórzono na Mazowszu - wyniki są podobne.

Dr Andrzej Białkowski, współautor badań: - Budujemy społeczeństwo muzycznych analfabetów.

Wprawdzie 64 proc. uczniów rozpoznało po melodii "Czerwone jabłuszko" (tyle samo co "Lulajże, Jezuniu"), ale reszta kojarzyła tę melodię głównie z olejem z pierwszego tłoczenia z telewizyjnej reklamy. Gimnazjaliści rozpoznają najbardziej osłuchane arcydzieła - "Cztery pory roku", "Jezioro łabędzie" czy preludia Chopina. Trudniej im dopasować nazwiska kompozytorów do tytułów. Prawie 40 proc. starszych uczniów szkół podstawowych nie wie, że Fryderyk Chopin urodził się w Żelazowej Woli.

- Rośnie nam naród, który Beethovena będzie kojarzył z psem, a Chopina z wódką - ostrzega dr Białkowski. Kto winny? Według Białkowskiego anachroniczny model nauczania muzyki w polskiej szkole, nastawiony na wiedzę, a nie na np. muzykowanie. - Muzyka świata? W szkole nieobecna. Muzyka popularna? Nieobecna. W programie są za to definicje tańców ludowych w Polsce i na świecie - ubolewa dr Białkowski.

Pozbawione edukacji muzycznej dzieci nie potrafią rozpoznawać odgłosów otaczającego świata. Ćwiczenie dla uczniów najmłodszych klas podstawówek: wysłuchaj nagrania i powiedz, jaki to dźwięk. Tylko ok. 40 proc. dzieci rozpoznało kolejno: odbijanie piłki, cięcie papieru nożyczkami i bzyczenie pszczoły. Pozostali słyszeli: bębenek, łamanie kości, piłowanie.

Ale na pytanie: "Czy interesujesz się muzyką?" ponad 80 proc. uczniów podstawówek i gimnazjów odpowiada, że tak (połowa z nich "zdecydowanie tak"). Najczęściej słuchają techno, popu, rapu i rocka. Skąd biorą muzykę? Od kolegów, z radia, telewizji i internetu. Szkoła jest na szóstej pozycji.

Białkowski: - Uczniowie włoskich i amerykańskich szkół na lekcji łączą się przez internet i komponują wspólnie muzykę i nagrywają płyty. A my? Wprowadzamy "nudne" nuty, zanim posłuchamy z dziećmi muzyki. Nie ma techno i hip-hopu, choć to dominujący język młodzieży.

Jak wynika z opublikowanego wczoraj raportu Eurydice (Europejska Sieć Informacji o Edukacji), w Polsce mamy pięć raz mniej zajęć artystycznych w szkołach niż np. w Finlandii i cztery razy mniej niż w Szwecji. W dodatku nauczyciele muzyki to aż 40 proc. przysposobionych fachowców z innych dziedzin (np. rolnictwa, ogrodnictwa). Z odsieczą chce przyjść minister kultury Bogdan Zdrojewski. - Trzeba odzyskać dobrych nauczycieli muzyki - mówi "Gazecie".

Przy uczelniach artystycznych minister chce uruchomić półroczne kursy pedagogiczne. Skorzystają z nich m.in. artyści po średniej szkole muzycznej. Kursy zaczną się na początku przyszłego semestru. Na początek w czterech uczelniach: w Bydgoszczy, we Wrocławiu, w Poznaniu i Warszawie.

Minister kultury zapłaci też z własnego budżetu za pozalekcyjne zajęcia muzyczne z artystami. Resort pracuje już nad Fonoteką Szkolną: będą lekcje muzyki na DVD, filmy o muzyce, instrumentach, podręcznik. Będzie też strona internetowa, z której szkoły będą mogły pobierać nagrania (podobnie jak w Filmotece Szkolnej). Minister wyda na to 8 mln zł.

- Polskie dzieci są tak samo uzdolnione muzycznie jak ich koledzy ze Wschodu i z Zachodu. Zaniedbania w edukacji powodują, że marnujemy ich talenty - mówi Zdrojewski. Szczegóły nowego programu ma przedstawić dziś na konferencji prasowej.

- Muzyka nie jest tylko po to, żeby nam było przyjemniej żyć. To narzędzie komunikacji, pozwala wyrażać emocje. Dziś starsi ludzie słuchają klasyków, młodzież przeważnie hip-hopu i te różne języki się nie spotykają. Niedługo nie będziemy się mogli ze sobą porozumieć - mówi dr Białkowski.

7 komentarzy (28-10-2009, 19:45) pisownia org.:

Typowa próbka: Koleś w gimnazjum spytany o Beethovena rzekł:"Spoko gościu.
Fajne dzwonki na telefon pisał".

Kończąc naukę na 18 wieku szkoła pokazuje, gdzie ma współczesną muzykę, a uczeń
to doskonale rozumie i ma gdzieś Bethovena. Gdyby szkoła uczyła CAŁEJ historii
muzyki, to każdy tępak zobaczyłby, że jest jakiś związek między techno a
Bethovenem.

!!!-Dzieci w domu nie uczą się słuchania muzyki,bo rodzice muzyki nie
słuchają,(no chyba że przy oglądaniu "tańca z gwiazdami"-z głośników
TV.
!!!-Zainteresowanie rodziców muzyką ich dzieci sprowadza się do uwag
-(przycisz te wrzaski,itp).
!!!-Młodzież potrafi "słuchać"muzyki z telefonów komórkowych,bo
rodzice nie widzą potrzeby kupienia im sprzętu elektroakustycznego,a
szczególnie bardzo dobrych słuchawek lub kolumn dźwiękowych.
!!!-A od muzyki "poważnej",młodzież odpychają "dzieła" podobno
muzyka,Pandereckiego i podobnych cwanych "artystów",

Zreformowano programy i ograniczono nauczanie przedmiotów artystycznych do
minimum.Nie tylko o twórcach muzyki ,ale i o malarzach,rzeźbiarzach uczniowie
nie mają pojęcia bo i skąd.Oszczędności na szkolnictwie przynoszą właśnie
takie efekty.Reformatorzy oświatowi uznali,że wiedza z tych dziedzin jest
uczniom zbędna;po co uczyć muzyki czy plastyki przyszłego murarza czy hutnika!
moze resorty w koncu zaczna sie ze soba komunikowac?

o ile pamietam, w podstawowce mialam 2 godziny muzyki oraz godzine
plastyki i techniki tygodniowo, przez 8 lat. potem ktos stwierdzil,
ze dzieciom to niepotrzebne, ze programy sa "przeladowane" i obcial
godziny zajec ze sztuki. w podstawowce, w ktorej mialam
praktyki,dzieciaki maja godzine muzyki tygodniowo w 4 klasie, w
pozostalych klasach maja plastyke albo technike. w gimnazjach
jest "sztuka",czyli wykladany jest taki przedmiot, jakim
nauczycielem szkola dysponuje: jak jest nauczyciel po malarstwie, to
bedzie uczyl historii sztuki, a jak po muzyce, to muzyki. I nagle
wielkie przerazenie: dzieci nie znaja nut, nie rozpoznaja dziel, nie
graja na instrumentach. Ktos probowal mlodziez przetestowac ze
znajomosci historii sztuki? A studentow?

Znów: kto ma uczyć? Brak sensownych nauczycieli.
A tu znów od d... strony się władze zabierają za sprawę.

>> - Muzyka świata? W szkole nieobecna. Muzyka popularna? Nieobecna. W programie są za to definicje tańców ludowych w Polsce i na świecie - >>ubolewa dr Białkowski.
dokładnie tak! mój syn w szóstej klasie kazał mi się odpytywać z definicji
flamenco, samby, kujawiaka, walca itp. pani im tego oczywiście nie puszczała na
lekcji, bo po co. odpytywała też tylko z definicji, broń boże jakieś pytania
typu "co to za taniec, ten co go właśnie słyszysz"
spędziłam pół wieczoru szukając na youtube tańców różnych i pokazując dziecku,
które oczywiście było oporne, bo "po co, skoro pani tego nie wymaga".

27 października 2009

Vladimir Horowitz o sztuce

Słynny pianista Horowitz (życiorys np.: http://pl.chopin.nifc.pl) powiedział, że "sztuka to:
  • technika czyli rzemiosło
  • intelekt oraz
  • gorące serce,
a te trzy razem w proporcjach."

Usłyszałem niedawno te słowa w Polskim Radiu i myślę o nich. Niby abstrakcyjne słowo "sztuka", a jednak nie tak daleko.
PS. 5. listopada minie 20 lat od jego śmierci...

25 października 2009

Ranna koniunkcja



Było to 16 października 2009, 06:30 za szybą mknącego wreszcie do domu autobusu. Za oknem lampy obok drogi, rozjaśnione niebo i dwa widoczne (na zdjęciu słabo w centrum kadru) obiekty: jasna Wenus i niewielki sierp Księżyca. Piękna koniunkcja przed wschodem Słońca kąpała się w promieniach nowego dnia. Planeta zwana Jutrzenką albo po grecku Fosforos witała się ze światłem sama ginąc, a Księżyc (gr. Selene) bliski nowiu nikł w już oczach. Na koniec utworzyli wspaniały duet, który zmęczonym oczom przed telefonem, przed szybą przypomniał o wspaniałej przyrodzie i starej jak świat pasji.


z Wikipedii: Selene, Fosforos i Hesperos (II w n.e., ołtarz marmurowy, Luwr w Paryżu)

16 października 2009

Życie i poezja

Dobry wywiad w Polityce z Adamem Zagajewskim z 15 października 2009 pt. Wiersz lepszy niż życie. Przedrukowuję cały za http://www.polityka.pl.

Katarzyna Janowska: – Przedstawia się pan: Adam Zagajewski, poeta?

Adam Zagajewski: – Nie, nigdy. Jeśli już muszę, to mówię, że jestem pisarzem.

Poeta to wstydliwe słowo?

Nie, ale nie wiąże się z żadną kategorią społeczną. To tak, jakby aktor mówił, że jest tragikiem albo aktorem charakterystycznym. Jest coś nagiego w byciu poetą, trzeba tę rolę ubrać w funkcję społeczną. Ale jednocześnie poezja jest tym silniejsza, im poeta mniej utożsamia się z rolami społecznymi. Tak więc, jak pani widzi, nie jest to proste.

Zaczynam rozumieć trudność w zdefiniowaniu roli poety. Co to dla pana znaczy?

Jest to forma, dzięki której potrafię myśleć, porządkować moje doświadczenia. Na pewno rodzaj terapii. Nie ma pewnie artysty, który codziennie nie scalałby się poprzez swoją pracę. Nie jest to natomiast sposób na przeżycie ekonomiczne. W tym celu muszę od czasu do czasu udawać, że jestem profesorem akademickim.

W wierszu „Odchodzi poeta” pisze pan: „teraz my sami musimy mówić, już nikt nas nie wyręczy”. To jest manifest zmiany pokoleniowej. Zmiany trochę chyba spóźnionej.

Mniej więcej o 20 lat. Moje pokolenie rozproszyło się... Niektórzy zostali za granicą, inni mieli wstręt do wymierzalnego sukcesu. Generacja „Brulionu” np. szybko poszła do telewizji. Wiedzieli, gdzie są konfitury. Moje pokolenie jakoś tego nie wiedziało. Co nie znaczy, że jest ono nieobecne.

Ciągle publikuje pan wiersze, podobnie jak Ryszard Krynicki, który jest też wydawcą poezji, czy Julian Kornhauser. Wspólnie przed laty napisaliście „Świat nie przedstawiony”, manifest poetycki i polityczny.

Były w naszej grupie silne indywidualności, które wyraźnie zaznaczyły się i w literaturze, i w polityce – pamiętajmy o Stanisławie Barańczaku. Adam Michnik to też nasze pokolenie. W normalnej sytuacji objęlibyśmy rząd dusz w literaturze na co najmniej 20 lat. Ale lata 80. nie były normalne. Moje pokolenie poniosło porażkę nie w sensie duchowym, ale w sensie socjologicznym.

Jest coś takiego jak więź międzypokoleniowa w środowisku literackim? Przychodzą do pana młodsi poeci, szukają rady, dają wiersze do czytania?

Nie jestem nadmiernie oblegany, ale nie czuję się też osamotniony. Mam znajomych, a nawet przyjaciół wśród młodszych poetów. Problem w tym, że co pięć lat mamy w Polsce nowe pokolenie literackie. Młodzi szybko przychodzą i równie szybko odchodzą. Zostają nieliczni. Bliski kontakt utrzymuję z Tomaszem Różyckim, który w sposób bardzo indywidualny, ale jednak nawiązuje do tradycji literackiej, co jest mi bliskie. Nie zależy mu, aby za wszelką cenę zerwać z poprzednikami, żeby literatura zaczynała się od niego. W dzisiejszych czasach uważam to za cnotę.

Czy poezja zbliża poetów?

Nie. Poeci są bardzo podzieleni, zresztą nie tylko w Polsce, za granicą też. Jest sporo niechętnych sobie nawzajem środowisk, zwalczających się koterii. Poeci – którzy w przeciwieństwie do innych artystów działają w pustce ekonomicznej – rywalizują ze sobą o rzeczy takie jak nagrody, stypendia. Są to walki, które ze szlachetną naturą poezji nie mają nic wspólnego.

Literatura – turniej garbusów – jak pisał Czesław Miłosz.

Akurat tego wersu nigdy nie lubiłem. Sam Miłosz był zaprzeczeniem garbusa. Był nadzwyczajną osobą, nie tylko jako poeta, ale także jako człowiek.

Po jego śmierci krytycy pisali, że zmieni się pejzaż literacki w Polsce. Dużo się zmieniło?

Nie wiem, czy samo odejście Miłosza było decydujące, ale w przedziwnym i niepotrzebnym pojedynku między poezją Miłosza a twórczością Herberta, też przecież wspaniałego poety, teraz, wydaje się, dominuje ten drugi. On zawładnął wyobraźnią poetycką czytelników i to może nawet nie ze względów literackich, a raczej ideowych i politycznych. Żyjemy w czasach spóźnionego moralizmu, w okresie rozrachunków z przeszłością. Niezwykle skomplikowana strategia życiowa Czesława Miłosza była zbyt powikłana, żeby mogła się podobać ludziom, którzy bardziej potrzebują silnych autorytetów niż poezji.

W XIX i XX w. poeci byli instytucjami. Na ich głos czekano nie tylko ze względu na potrzebę piękna, ale także ze względu na sprawy społeczne, polityczne. Dziś poeci się sprywatyzowali. Ich rola jako autorytetów spadła.

Zmiana, o której pani mówi, dokonała się mniej więcej 30 lat temu – w Polsce później – z chwilą pojawienia się postmodernizmu i przewagi ironiczności w kulturze. Ale siłą polskiej poezji przez lata było przekonanie, że nie jest ona tylko grą estetyczną, lecz rodzajem poważnego myślenia o świecie, szukaniem wzorów etycznych. Nie zgadzam się, żeby to przekreślić i zaakceptować wizję sztuki jako wyłącznie wielkiej zabawy. Pamiętajmy jednak, że są wśród nas poeci, którzy stali się instytucjami, tak jak Wisława Szymborska czy Tadeusz Różewicz w Polsce i Seamus Heaney w Irlandii. Ich głos ma znaczenie.

W pana najnowszym tomie „Niewidzialna ręka” jest sporo wierszy o pisaniu poezji, np. wiersz „Metafora”. „Każda metafora jest nieudana” – cytuje pan starego poetę. Uważa pan, że w poezji dotyka pan tylko powierzchni rzeczy?

Nie w pierwszym momencie, kiedy wiersz powstaje. Ale już po chwili, po jakimś czasie… to się zdarza. Gdyby słowa miały moc absolutną, można by napisać jeden wiersz i na tym skończyć. A jednak ciągle chcemy napisać następny. Każdy nowy wiersz powstaje z poczucia niedoskonałości tego, co napisało się wcześniej.

„Pisanie wierszy jest pojedynkiem, w którym nie ma zwycięzcy” – pisze pan w nowym tomiku. Z czym się pan mierzy?

Z czasem, z ciemnością, z nicością, z obojętnością, z samym sobą. Napisanie wiersza jest aktem wielkiej ufności, wypowiedzeniem wojny powszechnemu sceptycyzmowi. Przez krótką chwilę czuje się smak zwycięstwa, ale zaraz potem pojawia się świadomość, jak wiele rzeczy zostało niewypowiedzianych.

Nowy tom jest pełen duchów: dawnych mieszkańców domów, miast, państw... Poruszający jest wiersz o Lwowie, mieście pana urodzenia, zaludnionym przez dawnych mieszkańców, wypełnionym ich przeżyciami, miłościami, nimi samymi.

Żyjemy wśród duchów. Jedną z naszych najlepszych cech, odróżniających nas od innych gatunków, jest to, że pamiętamy naszych umarłych. Szczególnym doświadczeniem Polaków, Niemców i innych nacji z tej części Europy było życie w miastach wypatroszonych z ludzi. Do opuszczonych mieszkań, w których tliło się jeszcze życie dawnych mieszkańców, wprowadzali się nowi, wypędzeni z własnych domów. Tak było w przypadku mojej rodziny. Ze Lwowa przenieśliśmy się do Gliwic, z których wygnano Niemców. Kiedyś na moim wieczorze autorskim w Niemczech podszedł do mnie pan i powiedział, że rozumie moją tęsknotę za Lwowem, bo on to samo czuje do Gliwic. Tak więc istnieje tajna międzynarodówka wypędzonych, których nie interesują spory polityczne spod znaku Eryki Steinbach. Łączy ich, nas, podobne doświadczenie.

Jest w tomie kilka wierszy poświęconych ojcu. Poezją przywraca mu pan pamięć?

Ojciec żyje, ale niczego nie pamięta. W tym sensie nie ma go już z nami. Był człowiekiem małomównym, bardzo dowcipnym, ale raczej milczącym. Mam niedosyt rozmowy z nim. Myślę, że wszyscy mamy kłopot z odpowiedzią na pytanie: kim jesteśmy. Szukamy wskazówek najbliżej nas, przyglądając się naszym dziadkom, rodzicom. To bardzo częsty motyw w poezji, pojawiający się też u bardzo młodych poetów.

W jednym z wierszy pisze pan, że dawniej śmieszyło pana pytanie, jak żyć, padające czasem na wieczorach autorskich. Dziś już nie śmieszy?

Teraz myślę, że poezja jest także sztuką życia. Szukamy za jej pośrednictwem odpowiedzi na pytanie o sens. Podobnie jak filozofowie. W filozofii istnieje na przykład piękne pojęcie dobrego życia.

Jakie życie jest dobre?

Jeszcze tego nie wiem.

Pytał pan ojca, jak żyć?

Nie, ale z rodzinnych opowieści wiem, jakich porad udzielał swoim dzieciom mój dziadek, urodzony pod panowaniem Habsburgów. Uważał, że aby przeżyć dobrze życie, trzeba opanować trzy umiejętności: nauczyć się pływać, mówić po niemiecku i stenografować.

Pływanie i – szerzej – sprawność fizyczna mogą się zawsze przydać, niemiecki też, jeśli stenografowanie zamienimy na obsługę komputera, to kto wie, czy dziadek nie miał racji.

Mój ojciec z kolei nigdy nie wygłaszał żadnych maksym, ale był bardzo dobrym człowiekiem. Swoim zachowaniem pokazywał, jak należy żyć.

A pan czego się w życiu trzyma?

Staram się trzymać 10 przykazań.

Przytacza pan maksymę sformułowaną przez innego poetę: szczęście to chwila bez godziny.

To jest zdanie Józefa Czechowicza, wielkiego poety.

Zaskoczyło mnie, że w pierwszej części tomu słowo „szczęście” pojawia się niemal w każdym wierszu.

Nie było to programowe działanie. Nie mam tablicy pojęć, z której korzystam, kiedy piszę. Słowa „szczęście” używam dla oznaczenia chwil. Nie jest to stan ciągły, pojawia się od czasu do czasu w chwili kontemplacji na przykład muzyki, pięknego widoku. Ale cieszę się, że pani zwróciła na to uwagę, bo na ogół czytelnicy mówią, że moje wiersze są smutne. Szczęście to dla mnie nigdy nie jest stan ciągły.

W „Niewidzialnej ręce” są cztery wiersze autoportrety. Przygląda się pan sobie teraz uważniej?

Chyba tak. Wcześniej napisałem tylko jeden autoportret. Może bierze się to z tego, że wychowałem się w rodzinie bardzo ascetycznej, jeśli chodzi o ekspresję? Poza tym jest to wbrew polskiej szkole poezji, która zakłada, że poeta patrzy na świat, a nie na siebie. A ja uważam, że poeta patrzy i na świat, i na siebie. Czytelnicy chcą wiedzieć, kto do nich mówi.

„Wiersz powinien się kończyć lepiej niż życie. Po to jest...” – pisze pan pod koniec tomu. Poezja ma pocieszać, dawać nadzieję?

Pocieszać nie, ale szukać sensu. Znalezienie sensu jest lepsze niż pocieszanie. Pisanie wierszy jest budowaniem ładu choćby chwilowego. Poszukiwanie jest istotne, choć często kończy się porażką. Szukam wiary, Boga, a czy znajduję, to już inna sprawa.

Czy w miarę upływu czasu nie ma pan poczucia, że wszystko już było, wszystkiego pan skosztował, maleje apetyt na świat?

Przeciwnie. Uważam, że ciągle jestem na początku drogi. Pojawiają się momenty znużenia, ale nie dlatego, że wszystko zrozumiałem. Raczej w chwilach, kiedy nic nie rozumiem. Ciągle mam przed sobą wiele do zrozumienia, do przeżycia.

5 października 2009

Siusiu

Leżę chory, a właściwie staram się leżeć
otoczony książkami i dźwiękami.
W drugim pokoju mój mały syn.
Słyszę jak słucha bajki w telewizji i czasami stęka.
To mnie niepokoi.
Pytam więc czy chce siku, do łazienki?
Nie chce.
A może ee, kupkę?
Nie!
Ale pytam znowu i jeszcze raz i uspokajam się.
Próbuję więc dalej dodzwonić się do radia.
Chodzi o litewsko brzmiące na początku nazwisko Bacewicz.
Wolę Haydna, ale w końcu to Polka i XX wiek i mimo wszystko czasami ją rozumiem, czuję.
Stąd dzwonię po płytę i raz i dwa...
W końcu syn wchodzi do mojego pokoju, a w radiu słyszę, że Bacewicz pochodzi z Łodzi.
Tylko, że synek ma zmoczone spodnie i fotel też.