"Nie było w tym nic wyrozumowanego, odeszła nagle, jak wróciła - milcząco". Te słowa nie dotyczą kobiety. One dotyczą wiary
Toruń, ul. Moniuszki, rok 1947, może 48. Jan Błoński na kilka dni traci wiarę. Ma jakieś 16-17 lat, chodzi po podwórku i widzi wszystko bez przyczyny. Drzewa nie mają korzeni, fura terkocze po ulicy bez sensu, dom stoi na przypadku, prawo ciążenia obowiązuje tylko tymczasowo, w każdej chwili może zostać odwołane okno, a wtedy parapet zawiśnie w powietrzu.
Błoński przypomina sobie przygnębiający sen z wczesnego dzieciństwa, to sen o spadaniu. Poruszające się obrotowym ruchem chmury spychały go w dół - do piekła. Wiele lat później jako uznany już literaturoznawca zapisze: "Nie było w tym nic wyrozumowanego, odeszła nagle, jak wróciła - milcząco". Te słowa nie dotyczą kobiety.
One dotyczą wiary.
Wbrew wszystkiemu
"Pochodzenie moje pstre" - mawia Błoński, ze względu na końcówkę nazwiska podejrzewany nierzadko o szlachectwo. Z podejrzeń żydowskich i ziemiańskich ma zwykle ubaw, ale życzliwy. Przychodzi na świat w Warszawie, tu przeżywa okupację. "Zapewne byłem wtedy tak młody, że apokaliptyczne płomienie lizały mnie, nie parząc" - zapisze jako dojrzały mężczyzna. Później jednak okaże się, że wojna wywarła na nim znacznie większe wrażenie, niż początkowo chciałby przyznać. Wszystko za sprawą spotkanych raz na ulicy dzieci. Ale o tym jeszcze nie teraz.
W latach jego świetności na krakowskiej polonistyce będzie się żartować, że tak jak Mon-
taigne mówił najpierw po łacinie, a dopiero potem w języku ojczystym, tak Błoński najpierw mówił po francusku, a dopiero potem po polsku. Jego babka jest rodaczką Napoleona - w domu używa się dwóch, a nawet trzech języków. Rodzice mówią między sobą po niemiecku, jeśli akurat nie chcą być rozumiani przez dzieci.
Będąc dzieckiem, Błoński zabawia się w dopisywanie optymistycznych zakończeń do porzuconych sztuk Słowackiego. W wieku 15 lat czyta Marcela Prousta w oryginale. Jako nastolatek ma już za sobą pierwsze publikacje. Jako dwudziestolatek zaczyna utrzymywać całą rodzinę - z pracy umysłowej. Przyjmuje posadę w "Przekroju". Publikuje w tygodniku teksty popularyzujące wśród Polaków kulturę francuską. Na długo przed pierwszą wydaną nad Wisłą książką Rolanda Barthes'a Błoński poświęca mu artykuł.
Na krakowskiej polonistyce zalicza się do ostatniego rocznika przed stalinowskimi reformami. Obowiązuje go jeszcze tzw. wielki egzamin z historii literatury. Ucieka wówczas sprzed drzwi gabinetu Stanisława Pigonia, bo stale myli mu się polowanie z grzybobraniem, a profesor odpytuje z ksiąg "Pana Tadeusza". Idzie do Juliusza Klei-nera - ten pyta syntetycznie. Dopiero po wpisaniu noty okazuje się, że egzaminowany nie kojarzy futurysty Yeżego Yankowskiego. Historia nie pozna przypadku, by jeszcze kiedyś dał się na niewiedzy przyłapać.
- To dziwna sytuacja intelektualisty najwyższych, że tak powiem, obrotów umysłowych w glątwie peerelowskiej - opowiada Tomasz Fiałkowski, redaktor "Tygodnika Powszechnego", z którym Błoński w późniejszych latach współpracuje. - W tak niesprzyjających okolicznościach pojawiło się pokolenie piekielnie inteligentnych, zdolnych, chłonnych ludzi. Debiutowało się wtedy jakimiś idiotycznymi recenzjami. Teksty nie były złe czy dobre, ale takie, jakie mogły być, bo trzeba się było poruszać w ramach zakreślonych przez system. Fascynują mnie ich intelektualne narodziny wbrew wszystkiemu, co dookoła. W Październiku każdy z nich w pewnym sensie eksplodował, a potem wybrał własną drogę, bo nareszcie stało się to możliwe.
Mowa nie tylko o Błońskim, ale też pisarzach i literaturoznawcach: Andrzeju Kijowskim, Konstantym Puzynie i Ludwiku Flaszenie, którzy biorą udział w prowadzonym przez Kazimierza Wykę seminarium zwanym krakowską szkołą krytyki. Bez dogmatyzmu nawiązując do podstaw ideologii marksistowskiej, udaje im się przełamać pokutujący wciąż jeszcze mętny i niepotrzebnie ozdobny model krytyki młodopolskiej. Który z nich największy? "Ty jesteś wykształcony, ja inteligentny" - złośliwie żartuje sobie z Błońskiego Kijowski.
Sama głowa
Błoński siedzi pochylony nad swą pierwszą naprawdę ważną książką (bo pierwszą w ogóle był "Gałczyński 1945-1953", kolejną - "Poeci i inni"). Pisze właśnie wstęp do "Zmiany warty", która ukaże się w 1961 roku i będzie próbą opowiedzenia o polskim Październiku ,56 poprzez pryzmat młodego pokolenia prozaików. Pokój wypełniają kłęby papierosowego dymu. Pali ekstra mocne bez filtra - nawet do 40 dziennie. Pewnie jak zwykle wstał o dziewiątej, by zasiąść do swego zielonego consula. Będzie pisał na tej maszynie do obiadu, a potem pojedzie po żonę. Teraz jednak wystukuje na kartce papieru wyznanie: jego dzieciństwo upłynęło pod znakiem zazdrości o symbolicznego "starszego brata". Zazdrościł pokoleniu swego ojca miejsca w historii. Zazdrościł rówieśnikom, którzy brali udział w powstaniu. Niektórzy nawet zginęli - to dopiero coś. Sam zwykle raczej obierał ziemniaki. I czytał.
- Nazwałbym to syndromem dziarskiego chłopca - wyjaśnia Krzysztof Błoński, syn Jana. - Ojciec nie był wysportowany, choć pływał, a w szkole w Toruniu podobno grywał w koszykówkę. Podkreślał jednak, że nigdy nie był dziarskim chłopcem: odważnym, wysportowanym, męskim. Chyba go to nie interesowało. W pewnym momencie postanowił, że zajmie się "samą głową". Gdy grałem mecze koszykówki czy tenisa, przychodził popatrzeć. Ale prawdziwy mecz oglądał tylko raz w życiu - podczas pamiętnego mundialu w 1974 roku. Nie mieliś-my telewizora. Ojciec do końca życia nie oglądał telewizji, rodzice poszli więc do naszego sąsiada Stanisława Lema, aby tam zobaczyć ten mecz. Jedyny przegrany przez Polaków w tym turnieju.
Skupienie na "samej głowie" oznacza brak przywiązania do spraw przyziemnych. Błoński nigdy nie zajmuje się domem - nie sprząta, nie zmywa, nie wbija gwoździ. Do spraw materialnych też nie przywiązuje większej wagi. Lubi podróżować, byle nie samolotem. Ma jednak w nosie warunki. Ważne jest to, czego może się dzięki wyprawie dowiedzieć. Podczas jednego z pobytów w Paryżu mieszka w maleńkim pokoju bez okien, przez tydzień zjada wraz z Konstantym Puzyną dziesięć chińskich konserw, ale wieczorami chadza do teatru. Prawie jak bohater "Monizy Clavier" Sławomira Mrożka, jednego z najważniejszych autorów Błońskiego. Zajmowanie się "samą głową" to też brak dbałości o wygląd zewnętrzny. Gdy Czesław Miłosz spotka któregoś razu Błońskiego w eleganckim Hotelu d'Angleterre w Kopenhadze, na drugi dzień podaruje mu krawat.
- Miał coś takiego luźnego w sobie, że elegancja nawet by mu nie pasowała - opowiada aktorka Anna Polony, która pracowała z Błońskim, gdy był kierownikiem literackim Starego Teatru. - Ta niedbałość stroju była integralnym fragmentem jego osobowości. Skupiony był na myśleniu. O rzeczach ważnych.
50 fiszek
W 1967 roku Błoński wraca do Krakowa z Paryża, gdzie na Sorbonie był lektorem Wydziału Literatury i Nauk Humanistycznych. O tę posadę bardzo się starał, bo była dla niego szansą na chwilowe choć wyzwolenie się z intelektualnie dusznego PRL. Pomogło francuskie pochodzenie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim jako pracę doktorską chce złożyć swoją książkę o Mikołaju Sępie--Szarzyńskim. Słyszy: "Bardzo ładnie, ale to jest habilitacja. Proszę do tego dorobić doktorat". Oba tytuły zdobywa w niespełna dwa lata.
- Gdy przyszedłem do Błońskiego pisać doktorat, on był jeszcze początkujący i nie bardzo wiedział, czego ode mnie żądać - wspomina Jarzębski. - Albo może i wiedział, ale w takim starym stylu. Na przykład pytał srogo: "Ile pan ma fiszek?". Ja też byłem początkujący, więc wydawało mi się po takim pytaniu, że prawdziwy uczony powinien mieć ich mnóstwo. Sporządziłem wtedy z 50. Nigdy nie miałem z nich najmniejszego pożytku, bo są ludzie, którzy po prostu nie potrafią pracować z fiszkami, i ja się do nich zaliczam, podobnie zresztą jak Błoński.
- Pod koniec lat 70. z kolegami z historii sztuki poszliśmy kilka razy na wykład monograficzny Błońskiego o Mrożku - wspomina Fiałkowski. - To było fascynujące doświadczenie, coś jak teatr jednego aktora. Interpretował wtedy jednoaktówki Mrożka z lat 60., jak "Zabawa" czy "Na pełnym morzu", i było to niebywałe. Z jednej strony precyzyjnie rozbierał omawiany tekst na części, a z drugiej niesamowicie się nim bawił. Cytował całe passusy, obszerne fragmenty dialogów, wybuchał śmiechem. Bardzo to było piękne. To samo z Gombrowiczem, Miłoszem, Witkacym. Ci autorzy nigdy nie przestali go zaciekawiać, nawet przy pięćdziesiątej lekturze. Poświęcił im książki.
Błoński przypomina sobie przygnębiający sen z wczesnego dzieciństwa, to sen o spadaniu. Poruszające się obrotowym ruchem chmury spychały go w dół - do piekła. Wiele lat później jako uznany już literaturoznawca zapisze: "Nie było w tym nic wyrozumowanego, odeszła nagle, jak wróciła - milcząco". Te słowa nie dotyczą kobiety.
One dotyczą wiary.
Wbrew wszystkiemu
"Pochodzenie moje pstre" - mawia Błoński, ze względu na końcówkę nazwiska podejrzewany nierzadko o szlachectwo. Z podejrzeń żydowskich i ziemiańskich ma zwykle ubaw, ale życzliwy. Przychodzi na świat w Warszawie, tu przeżywa okupację. "Zapewne byłem wtedy tak młody, że apokaliptyczne płomienie lizały mnie, nie parząc" - zapisze jako dojrzały mężczyzna. Później jednak okaże się, że wojna wywarła na nim znacznie większe wrażenie, niż początkowo chciałby przyznać. Wszystko za sprawą spotkanych raz na ulicy dzieci. Ale o tym jeszcze nie teraz.
W latach jego świetności na krakowskiej polonistyce będzie się żartować, że tak jak Mon-
taigne mówił najpierw po łacinie, a dopiero potem w języku ojczystym, tak Błoński najpierw mówił po francusku, a dopiero potem po polsku. Jego babka jest rodaczką Napoleona - w domu używa się dwóch, a nawet trzech języków. Rodzice mówią między sobą po niemiecku, jeśli akurat nie chcą być rozumiani przez dzieci.
Będąc dzieckiem, Błoński zabawia się w dopisywanie optymistycznych zakończeń do porzuconych sztuk Słowackiego. W wieku 15 lat czyta Marcela Prousta w oryginale. Jako nastolatek ma już za sobą pierwsze publikacje. Jako dwudziestolatek zaczyna utrzymywać całą rodzinę - z pracy umysłowej. Przyjmuje posadę w "Przekroju". Publikuje w tygodniku teksty popularyzujące wśród Polaków kulturę francuską. Na długo przed pierwszą wydaną nad Wisłą książką Rolanda Barthes'a Błoński poświęca mu artykuł.
Na krakowskiej polonistyce zalicza się do ostatniego rocznika przed stalinowskimi reformami. Obowiązuje go jeszcze tzw. wielki egzamin z historii literatury. Ucieka wówczas sprzed drzwi gabinetu Stanisława Pigonia, bo stale myli mu się polowanie z grzybobraniem, a profesor odpytuje z ksiąg "Pana Tadeusza". Idzie do Juliusza Klei-nera - ten pyta syntetycznie. Dopiero po wpisaniu noty okazuje się, że egzaminowany nie kojarzy futurysty Yeżego Yankowskiego. Historia nie pozna przypadku, by jeszcze kiedyś dał się na niewiedzy przyłapać.
- To dziwna sytuacja intelektualisty najwyższych, że tak powiem, obrotów umysłowych w glątwie peerelowskiej - opowiada Tomasz Fiałkowski, redaktor "Tygodnika Powszechnego", z którym Błoński w późniejszych latach współpracuje. - W tak niesprzyjających okolicznościach pojawiło się pokolenie piekielnie inteligentnych, zdolnych, chłonnych ludzi. Debiutowało się wtedy jakimiś idiotycznymi recenzjami. Teksty nie były złe czy dobre, ale takie, jakie mogły być, bo trzeba się było poruszać w ramach zakreślonych przez system. Fascynują mnie ich intelektualne narodziny wbrew wszystkiemu, co dookoła. W Październiku każdy z nich w pewnym sensie eksplodował, a potem wybrał własną drogę, bo nareszcie stało się to możliwe.
Mowa nie tylko o Błońskim, ale też pisarzach i literaturoznawcach: Andrzeju Kijowskim, Konstantym Puzynie i Ludwiku Flaszenie, którzy biorą udział w prowadzonym przez Kazimierza Wykę seminarium zwanym krakowską szkołą krytyki. Bez dogmatyzmu nawiązując do podstaw ideologii marksistowskiej, udaje im się przełamać pokutujący wciąż jeszcze mętny i niepotrzebnie ozdobny model krytyki młodopolskiej. Który z nich największy? "Ty jesteś wykształcony, ja inteligentny" - złośliwie żartuje sobie z Błońskiego Kijowski.
Sama głowa
Błoński siedzi pochylony nad swą pierwszą naprawdę ważną książką (bo pierwszą w ogóle był "Gałczyński 1945-1953", kolejną - "Poeci i inni"). Pisze właśnie wstęp do "Zmiany warty", która ukaże się w 1961 roku i będzie próbą opowiedzenia o polskim Październiku ,56 poprzez pryzmat młodego pokolenia prozaików. Pokój wypełniają kłęby papierosowego dymu. Pali ekstra mocne bez filtra - nawet do 40 dziennie. Pewnie jak zwykle wstał o dziewiątej, by zasiąść do swego zielonego consula. Będzie pisał na tej maszynie do obiadu, a potem pojedzie po żonę. Teraz jednak wystukuje na kartce papieru wyznanie: jego dzieciństwo upłynęło pod znakiem zazdrości o symbolicznego "starszego brata". Zazdrościł pokoleniu swego ojca miejsca w historii. Zazdrościł rówieśnikom, którzy brali udział w powstaniu. Niektórzy nawet zginęli - to dopiero coś. Sam zwykle raczej obierał ziemniaki. I czytał.
- Nazwałbym to syndromem dziarskiego chłopca - wyjaśnia Krzysztof Błoński, syn Jana. - Ojciec nie był wysportowany, choć pływał, a w szkole w Toruniu podobno grywał w koszykówkę. Podkreślał jednak, że nigdy nie był dziarskim chłopcem: odważnym, wysportowanym, męskim. Chyba go to nie interesowało. W pewnym momencie postanowił, że zajmie się "samą głową". Gdy grałem mecze koszykówki czy tenisa, przychodził popatrzeć. Ale prawdziwy mecz oglądał tylko raz w życiu - podczas pamiętnego mundialu w 1974 roku. Nie mieliś-my telewizora. Ojciec do końca życia nie oglądał telewizji, rodzice poszli więc do naszego sąsiada Stanisława Lema, aby tam zobaczyć ten mecz. Jedyny przegrany przez Polaków w tym turnieju.
Skupienie na "samej głowie" oznacza brak przywiązania do spraw przyziemnych. Błoński nigdy nie zajmuje się domem - nie sprząta, nie zmywa, nie wbija gwoździ. Do spraw materialnych też nie przywiązuje większej wagi. Lubi podróżować, byle nie samolotem. Ma jednak w nosie warunki. Ważne jest to, czego może się dzięki wyprawie dowiedzieć. Podczas jednego z pobytów w Paryżu mieszka w maleńkim pokoju bez okien, przez tydzień zjada wraz z Konstantym Puzyną dziesięć chińskich konserw, ale wieczorami chadza do teatru. Prawie jak bohater "Monizy Clavier" Sławomira Mrożka, jednego z najważniejszych autorów Błońskiego. Zajmowanie się "samą głową" to też brak dbałości o wygląd zewnętrzny. Gdy Czesław Miłosz spotka któregoś razu Błońskiego w eleganckim Hotelu d'Angleterre w Kopenhadze, na drugi dzień podaruje mu krawat.
- Miał coś takiego luźnego w sobie, że elegancja nawet by mu nie pasowała - opowiada aktorka Anna Polony, która pracowała z Błońskim, gdy był kierownikiem literackim Starego Teatru. - Ta niedbałość stroju była integralnym fragmentem jego osobowości. Skupiony był na myśleniu. O rzeczach ważnych.
50 fiszek
W 1967 roku Błoński wraca do Krakowa z Paryża, gdzie na Sorbonie był lektorem Wydziału Literatury i Nauk Humanistycznych. O tę posadę bardzo się starał, bo była dla niego szansą na chwilowe choć wyzwolenie się z intelektualnie dusznego PRL. Pomogło francuskie pochodzenie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim jako pracę doktorską chce złożyć swoją książkę o Mikołaju Sępie--Szarzyńskim. Słyszy: "Bardzo ładnie, ale to jest habilitacja. Proszę do tego dorobić doktorat". Oba tytuły zdobywa w niespełna dwa lata.
- Gdy przyszedłem do Błońskiego pisać doktorat, on był jeszcze początkujący i nie bardzo wiedział, czego ode mnie żądać - wspomina Jarzębski. - Albo może i wiedział, ale w takim starym stylu. Na przykład pytał srogo: "Ile pan ma fiszek?". Ja też byłem początkujący, więc wydawało mi się po takim pytaniu, że prawdziwy uczony powinien mieć ich mnóstwo. Sporządziłem wtedy z 50. Nigdy nie miałem z nich najmniejszego pożytku, bo są ludzie, którzy po prostu nie potrafią pracować z fiszkami, i ja się do nich zaliczam, podobnie zresztą jak Błoński.
- Pod koniec lat 70. z kolegami z historii sztuki poszliśmy kilka razy na wykład monograficzny Błońskiego o Mrożku - wspomina Fiałkowski. - To było fascynujące doświadczenie, coś jak teatr jednego aktora. Interpretował wtedy jednoaktówki Mrożka z lat 60., jak "Zabawa" czy "Na pełnym morzu", i było to niebywałe. Z jednej strony precyzyjnie rozbierał omawiany tekst na części, a z drugiej niesamowicie się nim bawił. Cytował całe passusy, obszerne fragmenty dialogów, wybuchał śmiechem. Bardzo to było piękne. To samo z Gombrowiczem, Miłoszem, Witkacym. Ci autorzy nigdy nie przestali go zaciekawiać, nawet przy pięćdziesiątej lekturze. Poświęcił im książki.
Błoński tłumaczy też z francuskiego, m.in. Eugene'a Ionesco czy Jeana Geneta. Interesują go autorzy nierzadko uważani za niemoralnych, jak np. Georges Bataille, którego "Historia oka" czytana była początkowo jak zwyczajna pornografia, a pośmiertnie wydana "Moja matka" opowiadała historię kazirodczego związku 17-latka i jego wciąż atrakcyjnej rodzicielki.
W późniejszych latach Błoński promuje młodych autorów, nie tylko pisząc recenzje, ale i zasiadając w jury Nagrody Kościelskich (dostrzega m.in. talent Pawła Huelle i Magdaleny Tulli). Gdy Jarzębski przynosi mu mozolnie spłodzone fragmenty pracy, Błoński bierze je do ręki i przerzuca kartki jak maszyna. Nawet w tak niewiarygodnym tempie czyta zawsze ze zrozumieniem. - Był człowiekiem zajętym, nie miałem poczucia, by mnie prowadził za rączkę, ale był bardzo pomocny, gdy tego potrzebowałem - zaznacza Jarzębski. - Miewał świetne obserwacje właściwie we wszystkich dziedzinach, także w ekonomii. Mawiał na przykład: "Bułka, która w 1870 roku kosztowała 2 grajcary, w 1914 kosztowała nadal 2 grajcary, to był najbardziej stabilny okres ekonomiczny w dziejach Europy, dlatego pierwsza wojna światowa była takim szokiem dla wszystkich". Również literaturę widział bardzo wielostronnie.
Dla Błońskiego wciąż najważniejsza jest "sama głowa". - Byliśmy razem w bardzo pięknym muzeum malarstwa w Lille - wspomina Jerzy Jarzębski. - Ma ono oczywiście przerwę obiadową, bo to jest Francja i wszyscy muszą porządnie zjeść. Przerwa zaczynała się o godz. 13 lub 14, ale już kwadrans wcześniej zaczęto nas nawoływać do wyjścia. Błoński zakrzyknął z perfekcyjnie zagraną złością: "Taaak, żreć, żreć!".
Są w Lille na sesji naukowej, z której mają jechać do Paryża pociągiem. Kursują średnio raz na godzinę. Siadają w restauracji na dworcu. Rozmawia im się tak dobrze, że przegapiają kolejne odjazdy. Gadają ponad trzy godziny. - Dziś nie umiałbym nawet powiedzieć, jaki był temat naszej rozmowy - twierdzi Jarzębski. - Zapewne był związany z ostatnimi wydarzeniami, bo to był 1987 rok, sesja się zaczęła od wiadomości o śmierci Jeleńskiego, która nas niesłychanie poruszyła.
Patrzą na getto
Jest rok 1987. Pokój w krakowskim mieszkaniu. Błoński siedzi przy swym consulu. Dym. Na kartce papieru pojawiają się najpierw strofy z "Campo di Fiori" Miłosza, a zaraz potem słowa: "Przestać się bronić, usprawiedliwiać, targować. Podkreślać, czego nie mogliśmy zrobić, za okupacji czy dawniej. Zrzucać winę na uwarunkowania polityczne, społeczne, ekonomiczne. Powiedzieć najpierw: tak, jesteśmy winni. Przyjęliśmy Żydów do naszego domu, ale kazaliśmy im mieszkać w piwnicy. Kiedy chcieli wejść na pokoje, obiecywaliśmy, że wpuścimy, jeśli przestaną być Żydami, jeśli się ucywilizują, jak mawiano w XIX wieku, nie tylko w Polsce, rzecz jasna".
Tekst "Biedni Polacy patrzą na getto" ukazuje się w "Tygodniku Powszechnym". Przychodzą po nim setki listów, także bardzo krytycznych. Niektórzy nazywają Błońskiego polakożercą.
Jarzębski: - Przeraził mnie sposób recepcji tego tekstu. Zrozumiałem, co to znaczy poruszyć temat żydowski w Polsce.
Fiałkowski pracuje jeszcze wtedy w redakcji miesięcznika "Znak". Ukazują się wówczas ze dwa numery poświęcone relacjom polsko-żydowskim. Po którymś nieszczególnie fortunnym tekście na temat współczesnego Izraela przychodzi list od emigrantki ze Szwecji. Bardzo gorzki i niemiły, ale szczery.
- Początkowo wcale nie miałem ochoty odpowiadać, ale w końcu się przemogłem - mówi Fiałkowski. - Napisałem, że nie mieliśmy złych intencji, a dyskurs się zmienia, na dowód czego załączam tekst Błońskiego z "Tygodnika", który jest częścią tej samej firmy. Trzy tygodnie później otrzymałem list w zupełnie odmiennej tonacji, jakby pisała go inna osoba. Autorka niemal nas przepraszała, bo nie sądziła, że dane jej będzie coś takiego kiedykolwiek przeczytać. Miała poczucie, że jest straszna niezagojona rana, którą wszyscy dotąd ignorowali, ale wreszcie ktoś odważył się powiedzieć coś, co należało powiedzieć już dawno.
Jak to było z tymi żydowskimi dziećmi, które bohater spotkał na ulicy w czasie okupacji? Był tylko chłopiec czy też dziewczynka? Uciekli? Złapano ich? Historię, która staje się bezpośrednim powodem do napisania "Biednych Polaków", każdy przytacza nieco inaczej. Było to zapewne na tłocznej ulicy, w biały dzień, skądś wychynęły zagrożone maluchy. Nikt im nie pomógł. Także Błoński. Czy dziesięciolatek poczuł wtedy ulgę? Bałby się, gdyby Żydzi chowali się u niego w domu?
- Może nie było tego widać na co dzień, ale ojca bardzo wojna dotknęła - twierdzi Krzysztof Błoński. - Cztery lata spędził w okupowanej Warszawie. Obaj bracia dziadka zostali zamordowani, ale nie przez Niemców, tylko przez Sowietów we Lwowie, bo byli prokuratorami. Dziadek miał od tego czasu wstręt do Sowietów, nawet mnie to po nim zostało. Z kolei rodzina mamy prowadziła drukarnię na Woli Justowskiej. Jej krewną była Ludmiła Korbuttowa, działaczka Stronnictwa Demokratycznego. Po pacyfikacji Woli ona i dwie siostry zostały wywiezione do obozu. To dopełnia obrazu - obie rodziny podczas wojny ogromnie ucierpiały.
Podczas jednego z wykładów we Wrocławiu po publikacji "Biednych Polaków" Błoński opowiada o współodpowiedzialności. Atakuje go studentka, mówiąc, że coś takiego jak zbiorowa odpowiedzialność nie istnieje. Spogląda na nią spokojnie i odparowuje: "Gdyby nie istniała, toby pani nie mieszkała we Wrocławiu".
Katolicyzm jest fundamentem jego postawy. Ale - jak na polskie warunki - nietypowy. Prostota i skromność zamiast kardynalskiej purpury. We Francji Błoński styka się z księżmi robotnikami, co ma na niego ogromny wpływ. - Pamiętam, jak razem z teatrem na zaproszenie władz sowieckich pojechaliśmy do kochanego Związku Radzieckiego - opowiada Polony. - Najpierw byliśmy w Moskwie, potem w Wilnie. Obejrzeliśmy Ostrą Bramę. Potem poszliśmy do kościoła. Błoński w swym beżowym płaszczu stał w bocznej nawie, potem podszedł i przyjął komunię świętą. Tak bardzo mnie to wzruszyło! Wtedy to było coś. Także gdy rozmawiał o Bogu, miał w sobie cudowną pewność. Ze mną jest w tych sprawach raczej raz tak, raz siak, więc dawał mi pokrzepienie.
- Ojciec wierzył, że są rzeczy, od których odejść nie można - zauważa Krzysztof Błoński. - Jedną z nich była bezkompromisowość w sprawach politycznych i w sprawach uczciwości. Bywał jak Katon. Nigdy nam nie pomagał w sytuacjach, które wymagały interwencji wykraczającej poza przyjęte zasady - zasłużyłeś, to masz. Wiem, że ojca kilka razy próbowano straszyć czy namawiać do współpracy z SB. Nigdy nie ustąpił. Nie wysuwał się na plan pierwszy, ale władza doskonale wiedziała, jak jest niebezpieczny. W tym kontekście cytował go nawet Gomułka czy któryś z jego kacyków.
Jarzębski: - Błoński nie był dysydentem w takim sensie, żeby podpisywał listy czy wstępował do KOR-u, ale miał ogromny wpływ na swobodę myślenia. Kiedyś miałem w ręku wewnętrzny biuletyn partyjny. Był tam mały artykulik na temat tego prof. Błońskiego, który tak nam szkodzi i jest przeciwnikiem tak poważnym, że trzeba coś z nim w końcu zrobić. W taki właśnie sposób był widziany przez partię. Zresztą bardzo słusznie, bo był przeciwnikiem, którego trudno było zahaczyć.
- Pewne rzeczy dzięki ojcu były w naszej rodzinie oczywiste - dodaje Krzysztof Błoński. - Gdy ogłaszano stan wojenny, on był na Kongresie Kultury Polskiej, mama była przewodniczącą "Solidarności" w Szpitalu im. Żeromskiego, ja byłem wiceprzewodniczącym "Solidarności" na Akademii Pedagogicznej, a brat drukował ulotki w PAN. Nie mieliśmy wątpliwości, co w tej sytuacji jest najważniejsze.
W stanie wojennym Błoński jest prorektorem. Gdy wraca z zagranicy, robią mu rewizję osobistą. Jego żona, Teresa Błońska, ironizuje: "Rektor bez majtek!".
Mieszaniny
Z poczucia humoru znani są oboje. Przychodzących do ich domu - wśród gości są m.in. redaktor Jerzy Turowicz, pisarze Sławomir Mrożek i Jan Józef Szczepański czy reżyserzy Andrzej Wajda i Jerzy Jarocki - Błoński wita na progu, zamaszyście wymachując rękoma i pokrzykując: "Aaaa, mój wieeelki, mój wspaaaniały!".
- To był słodki misio! - wspomina Polony. - Serdeczny, otwarty, dowcipny. Miał w sobie coś jasnego, niemal dziecinnego, ale nie infantylnego, bo to był przecież przemądry człowiek. Którejś niedzieli spotkaliśmy się na ulicy. Błoński przedstawił mnie małżonce, mówiąc: "To nasza wielka artystka". Były jakieś lata 70., trochę już byłam znana, ale bez przesady, nic specjalnego. Odparłam, że wielka to była Modrzejewska, a on mi na to: "A kto to wie? Widział ją ktoś?".
Pani Teresa ma w sobie naturalną skłonność do wysuwania się na pierwszy plan. Przy Błońskim musi ją w sobie zdusić. Karierę zarzuca przez wyjazd do Paryża, gdy mąż dostaje pracę na Sorbonie, a ona ma wówczas już prawie gotowy doktorat. To dla niego bardzo ważny oddech intelektualny. Podporządkowuje się ona. Potem jej głównym zadaniem staje się stworzenie domu - ciepłego, gościnnego, z tradycjami. Połowa Krakowa ściąga tam na coroczne kolędowanie (Błoński śpiewa bardzo źle), przy rodzinnym stole odbywają się konkursy literackie, do poduszki czyta się poezję.
Gdy Błoński zaczyna chorować, żona bierze na swoje barki ciężar opieki nad nim. - W ostatnich latach współpracy z "Tygodnikiem" byłem jego łącznikiem z redakcją - wyjaśnia Fiałkowski. - Przynosił mi teksty wygrzebane z szuflad, nazwaliśmy ten cykl "Mieszaniny". Duża sala przy ul. Wiślnej była jeszcze wtedy pokryta labiryntem ciemnych boksów. Podchodził do mnie i zawsze przez chwilę rozmawialiśmy. To było przejmujące, bo miałem świadomość, że jego choroba postępuje. Zaczęła się, niestety, gdy był u szczytu swych możliwości intelektualnych.
Dopiero po jakimś czasie Fiałkowski dowiaduje się, że Błońskiego do redakcji "Tygodnika" odprowadza żona. Zostaje zwykle na dole, by nie sprawiać wrażenia, że przyszedł pod opieką. Nie chce go krępować.
- Ostatni raz widziałam się z Jasiem, gdy czytałam fragmenty jego książki o Witkacym podczas premiery w Wydawnictwie Literackim - przypomina sobie Polony. - Był już wtedy w bardzo kiepskiej formie. Odpowiadał czasem na zupełnie inne pytanie, niż zostało mu zadane. Wszystko mu się mieszało, zapominał, kontakt z nim był już mocno utrudniony.
Teresa Błońska zmarła pierwsza. Błoński został niemal sam.
- Rzutem na taśmę udało mu się skończyć "Witkacego", ale nie był do końca zadowolony z tej monografii - twierdzi Krzysztof Błoński. - Pracował nad nią do końca życia, była to właściwie jego zmora. Miał też wyrzuty sumienia z powodu Szymborskiej. Uważał, że powinien napisać o niej coś poważnego. Nigdy jednak do tego nie doszło. Jeszcze siedem lat temu podejmował próby, ale zrobić tego już nie potrafił.
W późniejszych latach Błoński promuje młodych autorów, nie tylko pisząc recenzje, ale i zasiadając w jury Nagrody Kościelskich (dostrzega m.in. talent Pawła Huelle i Magdaleny Tulli). Gdy Jarzębski przynosi mu mozolnie spłodzone fragmenty pracy, Błoński bierze je do ręki i przerzuca kartki jak maszyna. Nawet w tak niewiarygodnym tempie czyta zawsze ze zrozumieniem. - Był człowiekiem zajętym, nie miałem poczucia, by mnie prowadził za rączkę, ale był bardzo pomocny, gdy tego potrzebowałem - zaznacza Jarzębski. - Miewał świetne obserwacje właściwie we wszystkich dziedzinach, także w ekonomii. Mawiał na przykład: "Bułka, która w 1870 roku kosztowała 2 grajcary, w 1914 kosztowała nadal 2 grajcary, to był najbardziej stabilny okres ekonomiczny w dziejach Europy, dlatego pierwsza wojna światowa była takim szokiem dla wszystkich". Również literaturę widział bardzo wielostronnie.
Dla Błońskiego wciąż najważniejsza jest "sama głowa". - Byliśmy razem w bardzo pięknym muzeum malarstwa w Lille - wspomina Jerzy Jarzębski. - Ma ono oczywiście przerwę obiadową, bo to jest Francja i wszyscy muszą porządnie zjeść. Przerwa zaczynała się o godz. 13 lub 14, ale już kwadrans wcześniej zaczęto nas nawoływać do wyjścia. Błoński zakrzyknął z perfekcyjnie zagraną złością: "Taaak, żreć, żreć!".
Są w Lille na sesji naukowej, z której mają jechać do Paryża pociągiem. Kursują średnio raz na godzinę. Siadają w restauracji na dworcu. Rozmawia im się tak dobrze, że przegapiają kolejne odjazdy. Gadają ponad trzy godziny. - Dziś nie umiałbym nawet powiedzieć, jaki był temat naszej rozmowy - twierdzi Jarzębski. - Zapewne był związany z ostatnimi wydarzeniami, bo to był 1987 rok, sesja się zaczęła od wiadomości o śmierci Jeleńskiego, która nas niesłychanie poruszyła.
Patrzą na getto
Jest rok 1987. Pokój w krakowskim mieszkaniu. Błoński siedzi przy swym consulu. Dym. Na kartce papieru pojawiają się najpierw strofy z "Campo di Fiori" Miłosza, a zaraz potem słowa: "Przestać się bronić, usprawiedliwiać, targować. Podkreślać, czego nie mogliśmy zrobić, za okupacji czy dawniej. Zrzucać winę na uwarunkowania polityczne, społeczne, ekonomiczne. Powiedzieć najpierw: tak, jesteśmy winni. Przyjęliśmy Żydów do naszego domu, ale kazaliśmy im mieszkać w piwnicy. Kiedy chcieli wejść na pokoje, obiecywaliśmy, że wpuścimy, jeśli przestaną być Żydami, jeśli się ucywilizują, jak mawiano w XIX wieku, nie tylko w Polsce, rzecz jasna".
Tekst "Biedni Polacy patrzą na getto" ukazuje się w "Tygodniku Powszechnym". Przychodzą po nim setki listów, także bardzo krytycznych. Niektórzy nazywają Błońskiego polakożercą.
Jarzębski: - Przeraził mnie sposób recepcji tego tekstu. Zrozumiałem, co to znaczy poruszyć temat żydowski w Polsce.
Fiałkowski pracuje jeszcze wtedy w redakcji miesięcznika "Znak". Ukazują się wówczas ze dwa numery poświęcone relacjom polsko-żydowskim. Po którymś nieszczególnie fortunnym tekście na temat współczesnego Izraela przychodzi list od emigrantki ze Szwecji. Bardzo gorzki i niemiły, ale szczery.
- Początkowo wcale nie miałem ochoty odpowiadać, ale w końcu się przemogłem - mówi Fiałkowski. - Napisałem, że nie mieliśmy złych intencji, a dyskurs się zmienia, na dowód czego załączam tekst Błońskiego z "Tygodnika", który jest częścią tej samej firmy. Trzy tygodnie później otrzymałem list w zupełnie odmiennej tonacji, jakby pisała go inna osoba. Autorka niemal nas przepraszała, bo nie sądziła, że dane jej będzie coś takiego kiedykolwiek przeczytać. Miała poczucie, że jest straszna niezagojona rana, którą wszyscy dotąd ignorowali, ale wreszcie ktoś odważył się powiedzieć coś, co należało powiedzieć już dawno.
Jak to było z tymi żydowskimi dziećmi, które bohater spotkał na ulicy w czasie okupacji? Był tylko chłopiec czy też dziewczynka? Uciekli? Złapano ich? Historię, która staje się bezpośrednim powodem do napisania "Biednych Polaków", każdy przytacza nieco inaczej. Było to zapewne na tłocznej ulicy, w biały dzień, skądś wychynęły zagrożone maluchy. Nikt im nie pomógł. Także Błoński. Czy dziesięciolatek poczuł wtedy ulgę? Bałby się, gdyby Żydzi chowali się u niego w domu?
- Może nie było tego widać na co dzień, ale ojca bardzo wojna dotknęła - twierdzi Krzysztof Błoński. - Cztery lata spędził w okupowanej Warszawie. Obaj bracia dziadka zostali zamordowani, ale nie przez Niemców, tylko przez Sowietów we Lwowie, bo byli prokuratorami. Dziadek miał od tego czasu wstręt do Sowietów, nawet mnie to po nim zostało. Z kolei rodzina mamy prowadziła drukarnię na Woli Justowskiej. Jej krewną była Ludmiła Korbuttowa, działaczka Stronnictwa Demokratycznego. Po pacyfikacji Woli ona i dwie siostry zostały wywiezione do obozu. To dopełnia obrazu - obie rodziny podczas wojny ogromnie ucierpiały.
Podczas jednego z wykładów we Wrocławiu po publikacji "Biednych Polaków" Błoński opowiada o współodpowiedzialności. Atakuje go studentka, mówiąc, że coś takiego jak zbiorowa odpowiedzialność nie istnieje. Spogląda na nią spokojnie i odparowuje: "Gdyby nie istniała, toby pani nie mieszkała we Wrocławiu".
Katolicyzm jest fundamentem jego postawy. Ale - jak na polskie warunki - nietypowy. Prostota i skromność zamiast kardynalskiej purpury. We Francji Błoński styka się z księżmi robotnikami, co ma na niego ogromny wpływ. - Pamiętam, jak razem z teatrem na zaproszenie władz sowieckich pojechaliśmy do kochanego Związku Radzieckiego - opowiada Polony. - Najpierw byliśmy w Moskwie, potem w Wilnie. Obejrzeliśmy Ostrą Bramę. Potem poszliśmy do kościoła. Błoński w swym beżowym płaszczu stał w bocznej nawie, potem podszedł i przyjął komunię świętą. Tak bardzo mnie to wzruszyło! Wtedy to było coś. Także gdy rozmawiał o Bogu, miał w sobie cudowną pewność. Ze mną jest w tych sprawach raczej raz tak, raz siak, więc dawał mi pokrzepienie.
- Ojciec wierzył, że są rzeczy, od których odejść nie można - zauważa Krzysztof Błoński. - Jedną z nich była bezkompromisowość w sprawach politycznych i w sprawach uczciwości. Bywał jak Katon. Nigdy nam nie pomagał w sytuacjach, które wymagały interwencji wykraczającej poza przyjęte zasady - zasłużyłeś, to masz. Wiem, że ojca kilka razy próbowano straszyć czy namawiać do współpracy z SB. Nigdy nie ustąpił. Nie wysuwał się na plan pierwszy, ale władza doskonale wiedziała, jak jest niebezpieczny. W tym kontekście cytował go nawet Gomułka czy któryś z jego kacyków.
Jarzębski: - Błoński nie był dysydentem w takim sensie, żeby podpisywał listy czy wstępował do KOR-u, ale miał ogromny wpływ na swobodę myślenia. Kiedyś miałem w ręku wewnętrzny biuletyn partyjny. Był tam mały artykulik na temat tego prof. Błońskiego, który tak nam szkodzi i jest przeciwnikiem tak poważnym, że trzeba coś z nim w końcu zrobić. W taki właśnie sposób był widziany przez partię. Zresztą bardzo słusznie, bo był przeciwnikiem, którego trudno było zahaczyć.
- Pewne rzeczy dzięki ojcu były w naszej rodzinie oczywiste - dodaje Krzysztof Błoński. - Gdy ogłaszano stan wojenny, on był na Kongresie Kultury Polskiej, mama była przewodniczącą "Solidarności" w Szpitalu im. Żeromskiego, ja byłem wiceprzewodniczącym "Solidarności" na Akademii Pedagogicznej, a brat drukował ulotki w PAN. Nie mieliśmy wątpliwości, co w tej sytuacji jest najważniejsze.
W stanie wojennym Błoński jest prorektorem. Gdy wraca z zagranicy, robią mu rewizję osobistą. Jego żona, Teresa Błońska, ironizuje: "Rektor bez majtek!".
Mieszaniny
Z poczucia humoru znani są oboje. Przychodzących do ich domu - wśród gości są m.in. redaktor Jerzy Turowicz, pisarze Sławomir Mrożek i Jan Józef Szczepański czy reżyserzy Andrzej Wajda i Jerzy Jarocki - Błoński wita na progu, zamaszyście wymachując rękoma i pokrzykując: "Aaaa, mój wieeelki, mój wspaaaniały!".
- To był słodki misio! - wspomina Polony. - Serdeczny, otwarty, dowcipny. Miał w sobie coś jasnego, niemal dziecinnego, ale nie infantylnego, bo to był przecież przemądry człowiek. Którejś niedzieli spotkaliśmy się na ulicy. Błoński przedstawił mnie małżonce, mówiąc: "To nasza wielka artystka". Były jakieś lata 70., trochę już byłam znana, ale bez przesady, nic specjalnego. Odparłam, że wielka to była Modrzejewska, a on mi na to: "A kto to wie? Widział ją ktoś?".
Pani Teresa ma w sobie naturalną skłonność do wysuwania się na pierwszy plan. Przy Błońskim musi ją w sobie zdusić. Karierę zarzuca przez wyjazd do Paryża, gdy mąż dostaje pracę na Sorbonie, a ona ma wówczas już prawie gotowy doktorat. To dla niego bardzo ważny oddech intelektualny. Podporządkowuje się ona. Potem jej głównym zadaniem staje się stworzenie domu - ciepłego, gościnnego, z tradycjami. Połowa Krakowa ściąga tam na coroczne kolędowanie (Błoński śpiewa bardzo źle), przy rodzinnym stole odbywają się konkursy literackie, do poduszki czyta się poezję.
Gdy Błoński zaczyna chorować, żona bierze na swoje barki ciężar opieki nad nim. - W ostatnich latach współpracy z "Tygodnikiem" byłem jego łącznikiem z redakcją - wyjaśnia Fiałkowski. - Przynosił mi teksty wygrzebane z szuflad, nazwaliśmy ten cykl "Mieszaniny". Duża sala przy ul. Wiślnej była jeszcze wtedy pokryta labiryntem ciemnych boksów. Podchodził do mnie i zawsze przez chwilę rozmawialiśmy. To było przejmujące, bo miałem świadomość, że jego choroba postępuje. Zaczęła się, niestety, gdy był u szczytu swych możliwości intelektualnych.
Dopiero po jakimś czasie Fiałkowski dowiaduje się, że Błońskiego do redakcji "Tygodnika" odprowadza żona. Zostaje zwykle na dole, by nie sprawiać wrażenia, że przyszedł pod opieką. Nie chce go krępować.
- Ostatni raz widziałam się z Jasiem, gdy czytałam fragmenty jego książki o Witkacym podczas premiery w Wydawnictwie Literackim - przypomina sobie Polony. - Był już wtedy w bardzo kiepskiej formie. Odpowiadał czasem na zupełnie inne pytanie, niż zostało mu zadane. Wszystko mu się mieszało, zapominał, kontakt z nim był już mocno utrudniony.
Teresa Błońska zmarła pierwsza. Błoński został niemal sam.
- Rzutem na taśmę udało mu się skończyć "Witkacego", ale nie był do końca zadowolony z tej monografii - twierdzi Krzysztof Błoński. - Pracował nad nią do końca życia, była to właściwie jego zmora. Miał też wyrzuty sumienia z powodu Szymborskiej. Uważał, że powinien napisać o niej coś poważnego. Nigdy jednak do tego nie doszło. Jeszcze siedem lat temu podejmował próby, ale zrobić tego już nie potrafił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz