Mądre państwo nie żąda od Mniejszości Intelektualnej, by usprawiedliwiła swoje istnienie. Dlaczego zatem państwo powinno wspierać kulturę Mniejszości Intelektualnej? Z tego samego powodu, z jakiego daje pieniądze – i to ogromne – na ochronę zagrożonych gatunków
Zdaniem niektórych najwłaściwszą formą finansowania kultury jest mecenat prywatny. Artysta błaga magnata, a ten łaskawie mu daje złoto na farby i pędzle. W Polsce dzisiejszej na prywatny mecenat nie ma jednak co liczyć. Do tego potrzeba dwustu lat rozwiniętego kapitalizmu. W słynnym filmie Antonioniego „Pogarda” amerykański producent mówi do artysty: „Kiedy słyszę słowo kultura, sięgam po książeczkę czekową”. U nas takie zdanie brzmi raczej egzotycznie.
Jakaś forma mecenatu państwowego wydaje się zatem nieunikniona. Tylko czy rzeczywiście kultura jest nam do życia koniecznie potrzebna, żeby trzeba było ją wspierać, na przykład stałym procentem z budżetu?
Co jakiś czas przekonują mnie ludzie, że kultura jest koniecznie do życia potrzebna, bo pomaga budować „wspólnotę obywatelską”, „wspólną przestrzeń symboliczną”, „przestrzeń dialogu społecznego” i temu podobne. Bardzo chciałbym w to wierzyć, ale jaką wspólnotę obywatelską buduje czytanie „Podróży do kresu nocy” Celine’a, „Uroczystości żałobnych” Geneta czy wierszy Rafała Wojaczka? Pisarze i artyści czasem budują wspólnotę, a czasem lubią ją rozbijać, co zresztą wcale nie musi prowadzić do jakiejś katastrofy. Mówi się, że zgoda buduje, ale równie prawdziwe – i to w kapitalizmie, czyli demokracji wolnorynkowej – jest zdanie dokładnie przeciwne: że to właśnie społeczna niezgoda buduje. Istotą kapitalizmu jest walka między ludźmi, którą kapitalizm stara się wszelkimi sposobami ukryć za zasłoną pięknych słów o zgodzie, pojednaniu, solidarności, budowaniu i dobru wspólnym. Tymczasem – tak się przedstawia nasz realny ideał wychowawczy, o którym głośno nikt nie mówi, a który jest rdzeniem i podstawą naszej formacji kulturalnej – chodzi o to, by dziecko wychować tak, żeby wiedziało, jak konkurenta na wolnym rynku prześcignąć, a jeśli nie można inaczej, to w cywilizowanej formie doprowadzić do ruiny. Trudno ideał ten uznać za zachwycający, ale warto też pamiętać, że to właśnie dzięki konfliktowej naturze kapitalizmu, czyli twardej zasadzie konkurencji, mamy w sklepach tyle dóbr materialnych i kulturalnych, że z nadmiaru nie możemy tego wszystkiego wchłonąć.
Czasem też jestem przekonywany, że koniecznie potrzebne są pieniądze państwowe na kulturowe działania integracyjne, to znaczy budowanie wspólnoty obywatelskiej na przykład na osiedlach, bo osiedla są zdehumanizowane. Są to stare marzenia inteligencji żoliborskiej, łza się w oku kręci. Społeczność wspólnotowa, na przykład małego miasta, w której wszyscy – zżyci ze sobą – wiedzą wszystko o wszystkich, zawsze mnie z lekka przerażała. Podoba mi się społeczeństwo zatomizowane, w którym nie ma silnych więzi między ludźmi, panuje wspaniała anonimowość, bo dobrze mi się w takim społeczeństwie żyje, gdyż takie społeczeństwo nie zagląda w moje prywatne sprawy. I myśli tak samo, jak sądzę, znaczna część polskich inteligentów. Potrzebę istnienia wspólnotowego odczuwa zdecydowana mniejszość ludzi. Większość lubi wspólnotowość co jakiś czas, na przykład kiedy weekendowo spotyka się z paroma przyjaciółmi, idzie na koncert rockowy, mszę pod gołym niebem albo na duży pogrzeb, resztę zaś czasu spędza z lubością w swojej betonowej komórce w bloku mieszkalnym. Społeczeństwo kapitalistyczne nie jest żadną wspólnotą i nigdy nią nie będzie. Na całe zresztą szczęście.
Jeśli jednak – dodam – są ludzie, którzy odczuwają potrzebę budowania życia wspólnotowego, na przykład na swoim osiedlu, to państwo powinno im w tym budowaniu pomagać. Ponieważ dobre państwo to jest takie państwo, któremu nie są obojętne zróżnicowane potrzeby obywateli.
Znaczna część polskiego społeczeństwa żyje jednak poza kulturą, o ile mamy na myśli kulturę wyższą. Kiedy słyszę słowo kultura, widzę prawie puste muzea, prawie puste galerie sztuki współczesnej, częściowo tylko zapełnione sale w teatrach i prawie puste biblioteki. W sprawozdaniach tych instytucji wygląda to pewnie inaczej. Ale przez wiele lat zdarzało się, że w bibliotecznej czytelni byłem jedynym czytelnikiem. No może było nas paru. Fale przybierały podczas sesji egzaminacyjnej. Ale dobrowolnie?
Może w Seattle bibliotekę miejską odwiedza rocznie dwa miliony czytelników. W Polsce takiej biblioteki nie widziałem. Ponad 60 procent Polaków nie bierze książki do ręki. Sama czynność czytania jest męcząca. Dlatego na całym świecie wielu ludzi unika jej jak może. W bibliotekach jest gęsto przed Internetem. Nie warto jednak mówić o tym, co się tam ogląda, ale są tacy, którzy uważają, że jest to obcowanie z kulturą i cieszą się, że biblioteka przyciąga.
Duża część ludzi unika kultury wysokiej, bo wyczuwa, że kultura ta niesie ze sobą zatruty dar rozmyślania nad trudnymi sprawami, dla których nie do rozwiązań, to znaczy zawiera w sobie treści silnie depresyjne. Nie tylko po przeczytaniu „Procesu” Kafki, obejrzeniu „Persony” Bergmana czy „Katynia” Wajdy można się załamać. Wystarczą poczciwe Noce i dnie i to, co się tam mówi na przykład o małżeństwie. Wielu ludzi błyskawicznie zmienia kanał w telewizorze właśnie dlatego. Instynktownie wyczuwają, że obcowanie z kulturą osłabia, to znaczy zmniejsza psychiczną twardość konieczną do życia, rozmiękcza duszę, nie wzmacnia jej. I pewnie jest w tym, niestety, trochę prawdy. Czy pilot samolotu odrzutowego Tu-154 powinien przed startem swojego samolotu zanurzać się w „Końcówce” Becketta? Czy kardiochirurg powinien przed przeszczepem serca pogrążać się „Personie” Bergmana? Czy makler giełdowy powinien kontemplować „Czerwoną pustynię” Antonioniego?
Im dłużej żyję, tym więcej mam wątpliwości, czy kultura wyższa jest ludziom rzeczywiście do życia potrzebna. Bez Dostojewskiego, Mrożka, Gombrowicza, Witkacego, Felliniego czy Becketta doskonale radzi sobie większość ludzi. Wolą kulturę nieco niższą, a ta jest miła państwu, rządowi i ministrom, bo radzi sobie bez żadnych dopływów pieniądza z zewnątrz.
Ta niższa kultura przybiera czasem formy zatrważające. Kiedy niedawno byłem w Aberdeen, opowiedziano mi, co dzieje się tam w każdy piątek. Tysiące mężczyzn wieczorem upijają się do nieprzytomności najtańszą wódką świata. Leżą potem na ulicy, w parkach i na cmentarzach. Policja traktuje ich łagodnie. Zbiera z ziemi jak pogubione dzieci, wsadza do radiowozu, zawozi do domu i pakuje do łóżka.
Ludzie ci zapijają się do nieprzytomności, żeby zapomnieć, że żyją, zapomnieć o tygodniu pracy w stoczniach, transporcie i budownictwie, by oderwać się od życia i zapomnieć o życiu. To znaczy co piątek popełniają na parę godzin samobójstwo. Pomagają im w tym wódka, mecze oglądane w pubach i tabloidy czytane w autobusie, to znaczy kultura.
Jaką kulturę można dać ludziom, którzy myślą tylko o jednym – jak po dniówce zapomnieć o życiu? Jaką formę i treść zaproponować im w zamian? I czy państwo powinno o takich ludziach myśleć? Państwo – to znaczy właściwie kto? Czy państwo w ogóle powinno odpowiadać za coś tak nieuchwytnego jak jakość życia duchowego swoich obywateli? Czy raczej należy robić wszystko, by państwo trzymało swoje ręce od naszego życia duchowego jak najdalej?
Mówi się, że kultura sprzyja budowaniu „kapitału społecznego zaufania”, dlatego jest koniecznie potrzebna. Kto jednak tak mówi, zapomina, że fundamentem kapitalizmu jest właśnie tajność to znaczy tajemnica handlowa oraz tajemnica danych osobistych. Pod oba te pojęcia można podciągnąć wszystko. „Kapitał społecznego zaufania” jest po to, by rozwija zaufanie i współpracę. Tajemnica handlowa jest po to, by skutecznie zastawić pułapkę na konkurenta w wolnorynkowej grze.
Tajemnica, a raczej ukrywanie tajemnicy jest istotą kultury masowej. Tabloidy, kolorowe magazyny i telewizyjne stacje w kapitalizmie ukrywają czarną tajemnicę kapitalizmu, ale pozwalają uciec od życia, tak jak ideologiczna kultura masowa w socjalizmie ukrywała czerwoną tajemnicę socjalizmu, ale dawała zapomnienie. Fundamentem kapitalizmu jest ukrywanie przed ludźmi, jak wygląda rzeczywista cyrkulacja pieniądza w społeczeństwie i rzeczywista struktura powiązań ekonomicznych władzy. Do tego służy kultura masowa. Kultura ta chętnie pozoruje zrywanie zasłon, to znaczy odsłanianie tajemnicy. Wywleka na jaw skandale, jątrzy niechęć do ludzi na świeczniku, ale nie ujawnia rzeczywistych struktur władzy i pieniądza. To musi być ukryte. Jej funkcją jest utrwalanie status quo, to znaczy budowanie nieprzejrzystego obrazu świata, w którym na przykład nie wiadomo, kto jest właścicielem czego, skąd i do kogo przepływają pieniądze i za co ktoś daje oraz bierze.
Otóż każdemu zdrowemu społeczeństwu potrzebna jest kultura krytyczna wobec społeczeństwa i państwa, to znaczy w ostatecznym rachunku krytyczna wobec podatnika, która ujawnia wszystkie jego pilnie strzeżone tajemnice. Podmioty prywatne nie są zwykle zainteresowane tworzeniem takiej kultury. Mamy zatem do czynienia z paradoksem: Kultura krytyczna wobec społeczeństwa i państwa – na przykład ujawniająca aberracje myślenia religijnego czy walcząca o zmianę powszechnych obyczajów – może powstawać tylko za pieniądze państwa czyli podatnika. Tylko jak przekonać podatnika, czyli państwo, by dawało pieniądze na kulturę krytyczną wobec niego samego? Mimo to kultura taka jednak istnieje. Być może dlatego, że nie jest dopuszczana do wielkich kanałów przekazu informacji.
Jeśli mówimy o kulturze krytycznej, która ujawnia niedobre tajemnice społeczeństwa i państwa i dąży do ich naprawy, staje przed nami pytanie podstawowe. Jak właściwie mierzyć wartość ustrojów społecznych? Stopniem wolności osobistej? Ilością towarów w sklepach? Wysokością pensji? Poczuciem bezpieczeństwa politycznego i socjalnego? A może wartość ustroju należy mierzyć tym, jakiego typu człowieka ustrój stwarza? Co robi z ludźmi i co robi z ludzi? Jakie formuje osobowości i jaki ton nadaje międzyludzkiemu obcowaniu?
Pamiętam, jak po roku 1989 szybko zmieniła się barwa międzyludzkiego obcowania w Polsce. Znikły rozmowy bezinteresowne, spotykanie się po domach, przesiadywanie do nocy. Rozmawia się z tymi, do których ma się interes, i z tymi, od których zależymy. Jeśli nie ma interesu, nie zawracamy sobie ludźmi głowy. Są jeszcze spotkania relaksowe, gdzie nie wolno, broń Boże, rozmawiać na żadne poważniejsze tematy, bo wszyscy przyszli, by się intensywnie odprężyć. Paru moich przyjaciół kiedyś spało na styropianie i sentymentalnie roiło o Polsce braterskiej. Teraz wyrosły im pazury. Jak oceniać formację kulturalną, która sprawia, że ludziom wyrastają pazury?
Znaczna część społeczeństwa uważa, że galerie sztuki współczesnej, ambitniejsza literatura, trudniejsze kino czy teatr eksperymentalny, są niekoniecznym marginesem życia społecznego, to znaczy marginesem, który może w ogóle nie istnieć. W ludziach działających na tym marginesie widzi zbieraninę darmozjadów, którzy zabawiają się za państwowe pieniądze, to znaczy za pieniądze podatnika, od czasu do czasu znieważając na dodatek rozmaite społeczne i religijne świętości. Wiele razy dochodzi do konfliktów między samorządami, to znaczy podatnikami, a ludźmi sztuki należącymi do tego marginesu.
Rozumne państwo pojmuje jednak potrzebę istnienia tego marginesu, chociaż jest to sprzeczne z odczuciami wielu podatników. Margines ten powinien istnieć, bo po pierwsze: margines ten – prawie puste galerie sztuki współczesnej, autorzy rozmaitych instalacji, które nie obchodzą prawie nikogo, reżyserzy filmów i przedstawień, których prawie nikt nie ogląda, i autorzy książek, których nikt prawie nie czyta (przeciętnie książki polskich pisarzy ukazują się w nakładzie dwóch, trzech tysięcy w populacji, która liczy 38 milionów ludzi) – zawodowo zajmuje się wytrącaniem umysłów z równowagi, to znaczy czasem potrząśnie kimś, żeby nie zasnął. Po drugie: jak długo ten margines istnieje, możemy mieć pewność, że demokracja jeszcze jako tako oddycha. Warto pamiętać, że nie przypadkiem wszystkie ruchy antydemokratyczne zawsze zaczynają od uderzenia w ten margines, czyli w awangardę w sztuce.
Jeśli jednak rozważamy sprawę finansowania kultury, do dyskursu publicznego należy wprowadzić pojęcie Mniejszości Intelektualnej – obok pojęcia mniejszości seksualnych, narodowych, religijnych. Mniejszość Intelektualna to my – garstka ludzi, którzy – inaczej niż cała reszta – nie mogą żyć bez Felliniego, Mozarta, Mahlera, Joyce’a, Bergmana, Antonioniego, trudnej literatury, trudnego teatru, trudnego filmu, opery, happeningów, instalacji i temu podobnych dziwactw. Garstka ta – od razu powiem – nie jest ani lepsza, ani gorsza od reszty, tylko po prostu inna. Ma inne potrzeby, inną wrażliwość, a nawet inne sposoby bycia. Kanały kulturalne w telewizjach są medialną ojczyzną tej mniejszości. Mówi się, że Mniejszość Intelektualna promieniuje na większość, to znaczy podciąga ją trochę wyżej, dlatego jest koniecznie potrzebna całemu społeczeństwu. To jest, niestety, stary inteligencki mit. Nie wierzę w żadne skuteczne promieniowanie elit kulturalnych na całość populacji. Ta całość doskonale broni się przed tym promieniowaniem na przykład przy pomocy telewizyjnego pilota. Rozmaite części społecznej całości są oddzielone od siebie nieprzenikalnymi ścianami ze szkła. Mniejszość Intelektualna jest w dużym stopniu obiegiem zamkniętym. Produkuje głównie dla Intelektualnej Mniejszości. Jej dzieła tylko w niewielkim stopniu oddziaływują na resztę populacji, a czasem nie oddziaływują wcale. Myślę, że słuszniejsze jest to, co mówił Miłosz. Że Mniejszość Intelektualna jest skazana na życie na wyspach w morzu zwykłych podatników, którzy od Mniejszości Intelektualnej instynktownie trzymają się z daleka, a czasem nawet – wstyd powiedzieć – trochę się nią brzydzą. Ale – oto paradoks – mniejszość ta może istnieć tylko z łaski podatników.
Mądre państwo demokratyczne powinno wspierać ze wszystkich sił istnienie Mniejszości Intelektualnej, chociaż podatnicy za nią nie przepadają. Państwo niezbyt rozsądne lubi szantażować Mniejszość Intelektualną nader skuteczną Metaforą Drożdży: dostaniecie pieniądze, ale tylko wtedy, jeśli będziecie skutecznie promieniować na społeczną całość, to znaczy, jeśli będziecie się rozszerzać jak te pączkujące drożdże, czyli przyciągać do kultury szerokie rzesze narodu. Bo jak się nie będziecie rozszerzać na całość, to nie dostaniecie nic. Tymczasem Mniejszość Intelektualna zawsze pozostanie mniejszością i może się rozszerzać tylko do pewnego stopnia. Dlatego nigdy nie należy wobec niej stosować takich szantażujących pojęć jak „zwiększanie oglądalności”, „czytalności” czy „słuchalności”, bo oglądalność, czytalność i słuchalność zawsze będzie tu taka sama, to znaczy mała. Powszechna matura nie zmieni tu niczego. Ludzie należą do Mniejszości Intelektualnej nie z powodu wykształcenia. Mam na przykład paru znajomych po studiach wyższych, którzy nie czytają niczego. Idea, żeby poprzez rozmaite działania sprawić, by wszyscy albo prawie wszyscy czytali, jest szalona, chociaż o duchowym uszlachceniu ludu, a więc podniesieniu go na poziom elit, marzyły umysły socjalistyczne i nie tylko socjalistyczne. Czytanie jest sztuką mniejszości i pozostanie sztuką mniejszości. Ale możemy mieć pewność, że ta mniejszość nie zniknie. Będzie ona istnieć zawsze i powinna być oczkiem w głowie państwa. A dzisiaj kanału Kultura czy czegoś w tym rodzaju, ambitnych wydawnictw, trudnego kina i teatru, powinniśmy bronić jak reduty Ordona. I państwo powinniśmy wciągnąć do obrony tej reduty.
Mądre państwo nie żąda od Mniejszości Intelektualnej, by usprawiedliwiła swoje istnienie. By przekonała, że jest społeczeństwu potrzebna, bo jak nie będzie potrzebna, to niech przepada. Dlaczego zatem państwo powinno wspierać kulturę Mniejszości Intelektualnej? Z tego samego powodu, z jakiego daje pieniądze – i to ogromne – na ochronę zagrożonych gatunków. Mniejszość Intelektualną należy wspierać przede wszystkim dlatego, że ona jeszcze w ogóle istnieje.
To, że w Polsce książka sprzedająca się w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy uchodzi za bestseller, dowodzi, jak bardzo Mniejszość Intelektualna jest niewielka. A biblioteki znikają nie tylko dlatego, że są niedoinwestowane przez państwo. Znikają także dlatego, że społeczności lokalne nie wywierają żadnego silnego nacisku na lokalnych polityków, z czego wynika, jak tamtejsza Mniejszość Intelektualna jest mała i słaba. I jeszcze raz podkreślę: Jeśli mówię o Mniejszości Intelektualnej, nie mam na myśli jakiejś pełnej pychy garstki estetów zamkniętych w wieży z kości słoniowej. Mniejszością Intelektualną jest także – oto jeden z przykładów – grupa 30 kobiet, która w Tomaszowie Lubelskim założyła Dyskusyjny Klub Książki. I trzeba jasno powiedzieć politykom, że tych kobiet nie będzie nigdy więcej niż 30. I że tych kobiet nie wolno szantażować Metaforą Pączkujących Drożdży. To właśnie dla nich – i tylko dla nich – zniknięcie biblioteki będzie katastrofą. Reszta społeczności lokalnej fakt ten przyjmie z najzupełniejszą obojętnością. Żadnych masowych demonstracji, okupowania urzędu gminnego, blokad dróg i podpalania opon z powodu zniknięcia biblioteki nie będzie.
Tym bardziej mniejszość ta zasługuje na wspieranie. W każdym wyżej rozwiniętym społeczeństwie ta rzadka, dziwna, czasem zachwycająca, czasem okropna fauna i flora ludzka jest traktowana jako niezbywalny element społecznego krajobrazu. Dlatego powinna istnieć. Jak te kormorany w polskim ekosystemie, od których jak dotąd nikt jeszcze nie zażądał, by usprawiedliwiły swoje istnienie tym, że są potrzebne narodowi, państwu i społeczeństwu.
A politycy? Trudno sobie w Polsce wyobrazić racjonalnie myślącego polityka, który powie w telewizji: „Drodzy rodacy, właśnie wczoraj wieczorem czytałem trzeci tom Prousta”. Kandydat na prezydenta, który by takie słowa wypowiedział w telewizji polskiej, popełniłby przedwyborcze harakiri. I nie przypadkiem też prezydent Rzeczpospolitej Lech Wałęsa z dumą oświadczył kiedyś: „Ja tam żadnej książki w swoim życiu nie przeczytałem”. Przypuszczam, że mówiąc to, doskonale wiedział, że jego wypowiedź zostanie dobrze przyjęta przez szerokie rzesze Polaków i chyba się nie mylił w swoich przeczuciach. Ale kto wie, może za jakiś czas będziemy mieli w Polsce także polityków innego rodzaju.
Kiedyś marzyło mi się: producenci seriali telewizyjnych dobrowolnie zobowiążą się, że w co drugim odcinku serialu telewidz zobaczy widok polskiego mieszkania z choćby jedną półką, na której stoi parę książek. Więcej: w co dziesiątym odcinku pojawi się scena, w której bohaterowie serialu będą rozmawiać o jakiejś – polskiej albo niepolskiej – książce, którą przeczytali.
Pewnie nie podniósłby się dzięki temu poziom czytelnictwa w Polsce nawet o milimetr, ale być może trochę poprawiłoby to samopoczucie tym, którzy jednak czytają. Bo kiedyś, kiedy byłem w małym mieście na Mazurach i w ogrodzie czytałem książkę, usłyszałem, jak ktoś kogoś zapytał: „Co robi pan Chwin?” „Nic – brzmiała odpowiedź. – Czyta”. Była w tej zwięzłej odpowiedzi spokojna, tradycyjna pewność zwykłego Polaka, że wszelkie czytanie to nic-nie-robienie, czyli po prostu marnowanie czasu.
Dzisiaj jednak w Polsce, jeśli chodzi o kulturę, nie widzę żadnej katastrofy. Mniejszość Intelektualna mimo wszystko jeszcze jednak oddycha. Powtórzę: nie chodzi tylko o artystów z Zachęty, lecz także o 30 kobiet z Tomaszowa Lubelskiego, o których klubie wspomniałem. Oczywiście mogłoby być lepiej, ale nie przesadzajmy. Jesteśmy w grupie państw europejskich, a w państwach tych istnieją sprawdzone mechanizmy prawno-finansowe, które sprawiają, że kultura mniejszości radzi sobie zupełnie nieźle. I u nas będzie tak samo. To znaczy państwo będzie wykupywało od wydawców książki dla bibliotek, choćby to były książki, które mało kto będzie czytać, wydawcy będą musieli podpisywać umowy z pisarzami na co najmniej 17 procent, bo inaczej pójdą pod sąd, w mediatekach ludzie będą mogli oglądać dobre kino i dobry teatr, Literaturhausy będą świetnie funkcjonować jak Polska długa i szeroka, znajdą się pieniądze na biblioteki, Teatr Narodowy i trąby dla orkiestry strażackiej w Biłgoraju.
Czego sobie i Państwu życzę.
Stefan Chwin
„Przekrój” 30/2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz