Lubię ten wywiad, od początku gdy przeczytałem go w DF GW (co za skrót?!). Jest pełen emocji i autentyczny. To nic, że dawno po Mistrzostwach w RPA. Jeszcze raz...
Jak na wariata
Z polską reprezentacją i kibicami jest jak na randce chłopaka z dziewczyną. Oboje marzą, czym by ta randka miała się zakończyć, ale pewnie do tego nie dojdzie. Rozmowa z Tomaszem Zimochem, komentatorem sportowym Programu I Polskiego Radia
Pańskich relacji z mundialu w RPA nie będzie. Ale gdyby... Jest finał, drużyny wychodzą na murawę...
- No dobrze. 11 dzień lipca 2010 roku. Chłodny niedzielny wieczór. Stadion miejski w Johannesburgu. 64. mecz piłkarskich mistrzostw świata w RPA. Mecz ostatni. Najważniejszy. Brazylia - Holandia. Dla Brazylii szansa na szósty tytuł, dla Holandii na pierwszy. Wypełniony po brzegi stadion. Rytm brazylijskich bębnów, śpiew holenderskich kibiców.
Od 11 czerwca piłkarze Holandii porwali nas swą grą. Fala emocji rozruszała nawet nieczynne od lat wiatraki. Od miesiąca Brazylia nie gra, ale tańczy sambę na boiskach RPA. Holandia odkurzyła piłkarskie obrazy z roku 1974 i 1978. Ten z 2010 roku Robbena i jego kolegów ma przypominać "Wymarsz strzelców" Rembrandta. Brazylia niczego odkurzać nie musi. Pięć arcydzieł wisi w tamtejszej piłkarskiej galerii. Przygotowane miejsce na szóste dzieło.
Holandio, nadszedł czas, by wasi piłkarze nie byli nazywani tylko mężami przepięknych kobiet. Żony Holendrów w jednym z rzędów loży VIP-owskiej. Aż żal oderwać oczy od tych piękności.
Brazylio - tobie piłkarskie mistrzostwo świata powinno być nadawane z urzędu. Ale demokracja wymaga jednak walki o trofeum. Kopiuj więc wyczyny Pelego, Garrinchy, Dungi czy Ronaldo.
Rozpoczyna się wyprawa w krainę piłkarskiej szczęśliwości. Pomarańczowym samochodem, na którym nie ma już wieloletniej rdzy, i żółto-zieloną ciężarówką, na której taniec i swoboda. Zapinamy pasy bezpieczeństwa. Tomasz Zimoch, dobry wieczór, zapraszam na tę wyprawę - odlatujemy futbolowo...
Może tak będzie.
- Właściwie pierwszy raz w życiu komentowałem coś, co się - jeszcze - nie zdarzyło.
A ten but to przeszłość. Odległa?
- Patrzy pan: pod spodem jest trawa ze stadionu w Guadalajarze. Długo była zielona, a teraz nawet nie przypomina siana, skamieniała. Cztery kołki z przodu, trzy z tyłu. But był czarno-żółty, ale dzień przed meczem żółte fragmenty zapastowano czarną pastą. I domalowano paski Adidasa: pastą do zębów i czerwoną pastą do butów. Polska reprezentacja miała wtedy podpisany kontrakt z Adidasem, ale zawodnicy dostawali je w ostatniej chwili, a buty trzeba rozbić. Woleli grać w swoich. Ale musieli je przemalować na adidasy. Kamera różnicy nie wychwyci.
Skąd pan go ma?
- Po meczu z Brazylią, podczas mistrzostw świata w Meksyku w 1986 roku, znalazłem się w pokoju Zbigniewa Bońka. Boniek był wściekły, bo przegraliśmy 0:4, chociaż ten mecz wcale nie był taki jednostronny, Tarasiewicz trafił w poprzeczkę. Ale Boniek ze złością powtarzał, że nie tak chciał kończyć grę w reprezentacji. Wyjął z torby buty i cisnął nimi o ścianę. Spojrzał na mnie i pyta: - Chcesz? Pewnie, że chciałem.
To był koniec złotych lat polskiej piłki.
- Kiedy w meczu z Portugalią Włodzimierz Smolarek strzelił w końcu bramkę, a ja ten mecz komentowałem dla radia, to wyniosło mnie na wysoką orbitę. Po tamtych mistrzostwach było jeszcze kilka dobrych meczów polskiej reprezentacji, ale nawet jak w końcu znów pojechaliśmy na mundial, to piłkarze sprawiali wrażenie odrzuconych dzieci. Jakby ktoś zabrał tlen. Nie dorównali tamtemu fajnemu pokoleniu.
Ja oczywiście też chciałem zostać piłkarzem...
A nie komentatorem?
- Nie, prawdziwym sportowcem. Ale poza turnieje dzikich drużyn nie wyszedłem. Graliśmy na trawniku między dwiema ulicami, bramki z teczek albo z bluz od dresu.
Miłością do sportu zaraził mnie ojciec. Jeździliśmy siedemnastką na stadion ŁKS. Inne kibicowanie. 40 tys. ludzi, wielu ze swoimi transparentami, kwitła poezja stadionowa. Podstawowym wyposażeniem kibica była gazeta, w której się chowało butelkę wódki. Piło się na meczu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Była kiełbaska, kaszanka. Chodzili sprzedawcy z piwem, lodami, dropsami. Nie było awantur.
Lubiłem przychodzić na mecze dużo wcześ-niej. Mówiłem ojcu, że muszę iść do toalety, a szedłem na boisko treningowe, gdzie drużyny się rozgrzewały. Pamiętam, jak Górnik przyjeżdżał, miałem Lubańskiego, Huberta Kostkę bliziutko i tylko dla siebie. Radocha nie z tej ziemi.
Potem robił pan wywiady z ojcem.
- Podstawiałem mu patyk jako mikrofon, a on odgrywał różnych sportowców. Na klasówce z języka polskiego napisałem wypracowanie na 20 stron o Szurkowskim - jak na mistrzostwach Polski oddał rower Hanusikowi. Mistrzostwo przegrał, ale dostał nagrodę fair play.
Później nagrywałem meldunki z Wyścigu Pokoju, na szpulowym magnetofonie. Wtedy relacja z Wyścigu Pokoju była wydarzeniem, transmisja co pół godziny, ludzie regulowali zegarki. Ja dla zmylenia nie o trzeciej, tylko 15 po puszczałem przez okno sygnał wyścigu i nagrany komentarz z radia albo własne próby.
Uwielbiam kolarstwo, to bardzo trudna dyscyplina, chociaż teraz trawiona przez doping. Ale mam kolarza, za którego podstawiłbym głowę pod gilotynę - Lance Armstrong. Gdyby okazało się, że on przyjmował doping, przestałbym wierzyć w czysty sport.
Pamiętam jego piękny atak w deszczu, kiedy miał 18 lat i zdobywał mistrzostwo świata w Oslo. A potem w Atlancie, kiedy był faworytem, a zdobył tylko brązowy medal - rozmawiał z żoną, pokazywał, że coś go boli. To był już początek jego nowotworu.
Na górskie etapy Tour de France często brałem urlop, żeby w telewizji oglądać w spokoju walkę Armstronga. To znaczy ja nie byłem wtedy spokojny. Ja wariowałem. Jak dziecko na karuzeli albo zajadające watę z cukru na odpuście. Zawsze sobie przypominałem moje pierwsze relacje z Wyścigu Pokoju. Dawniej się mówiło, że nikt nie zostaje dziennikarzem w radiu, jak raz nie był na Wyścigu Pokoju.
Dlaczego?
- To była lekcja dziennikarstwa radiowego. W jednym samochodzie reporterskim jechało trzech dziennikarzy: Polak, Niemiec i Czech. Z jednego wozu nadawaliśmy meldunki, po kolei. Najpierw pięciominutowe, a czym bliżej mety, tym krótsze, po minucie, po 30 sekund, jeszcze krócej - i przekazywaliśmy następnemu mikrofon. Nad nami leciał samolot ze wspólnym nadajnikiem.
Wyścig w 1985 roku, jak Piasecki wygrywał, a trenerem był Szurkowski, mój idol z dzieciństwa. Piasecki wygrał wtedy prolog w Pradze, potem kilka etapów. Jak finiszował w alei Najświętszej Marii Panny pod Jasną Górą, było tam sto tysięcy ludzi. Na dachach stali, żeby zobaczyć.
Z tranzystorami w ręku.
- Może. Diody mi się przepalały, patrzyłem, czy Piasecki ucieka, czy Mierzejewski. A czeski korespondent Karol Malina, ich znany dziennikarz, miał pożółkłe już nieco kartki z poprzednich lat. Jak jechaliśmy przez Czechy, to w ogóle się nie rozglądał, tylko czytał z nich, jak ulice pozdrawiają wodza narodu Gustáva Husáka, który akurat w czasie wyścigu pokoju miał urodziny.
To, że był jeden wóz reporterski, a nie trzy, miało też taką zaletę, że sędziowie dopuszczali nas bardzo blisko kolarzy. Niemiecki kierowca Günter Wieczorek czuł wyjątkowo kolarstwo, podjeżdżał na kilka metrów do ucieczki albo peletonu. Z Jaskułą albo Halupczokiem robiłem wywiad przez okno.
Był pan bliżej czołówki, niż gdyby pan jechał jako kolarz w peletonie. A zapach murawy pan czuł?
- Ostatnie mistrzostwa świata, na których można było być blisko piłkarzy, to Meksyk 1986 roku. Wchodziliśmy do pokojów piłkarzy, można było z nimi porozmawiać, poczuć zapach...
A teraz na igrzyskach w Vancouver zabroniono dziennikarzom nawet wstępu do wioski olimpijskiej. W RPA będzie pewnie podobnie. Wielu nie zobaczy nawet meczów.
Jak to?
- W 1990 roku, podczas mistrzostw we Włoszech, mogłem być jednego dnia na dwóch meczach. Z Genui jechałem samochodem do Mediolanu i zdążyłem.
Dziś to niemożliwe - komputer pana nie wpuści. Dostęp do oglądania meczów jest limitowany, bo teraz na mistrzostwa przyjeżdża kilka tysięcy dziennikarzy. Oprócz akredytacji trzeba jeszcze zdobyć bilet na mecz. Większość korespondentów wielu spotkań nie ogląda, bo nie ma biletów.
A ja pamiętam jeszcze, jak przed meczem można było nawet porozmawiać z sędziami.
- Podstawiałem mu patyk jako mikrofon, a on odgrywał różnych sportowców. Na klasówce z języka polskiego napisałem wypracowanie na 20 stron o Szurkowskim - jak na mistrzostwach Polski oddał rower Hanusikowi. Mistrzostwo przegrał, ale dostał nagrodę fair play.
Później nagrywałem meldunki z Wyścigu Pokoju, na szpulowym magnetofonie. Wtedy relacja z Wyścigu Pokoju była wydarzeniem, transmisja co pół godziny, ludzie regulowali zegarki. Ja dla zmylenia nie o trzeciej, tylko 15 po puszczałem przez okno sygnał wyścigu i nagrany komentarz z radia albo własne próby.
Uwielbiam kolarstwo, to bardzo trudna dyscyplina, chociaż teraz trawiona przez doping. Ale mam kolarza, za którego podstawiłbym głowę pod gilotynę - Lance Armstrong. Gdyby okazało się, że on przyjmował doping, przestałbym wierzyć w czysty sport.
Pamiętam jego piękny atak w deszczu, kiedy miał 18 lat i zdobywał mistrzostwo świata w Oslo. A potem w Atlancie, kiedy był faworytem, a zdobył tylko brązowy medal - rozmawiał z żoną, pokazywał, że coś go boli. To był już początek jego nowotworu.
Na górskie etapy Tour de France często brałem urlop, żeby w telewizji oglądać w spokoju walkę Armstronga. To znaczy ja nie byłem wtedy spokojny. Ja wariowałem. Jak dziecko na karuzeli albo zajadające watę z cukru na odpuście. Zawsze sobie przypominałem moje pierwsze relacje z Wyścigu Pokoju. Dawniej się mówiło, że nikt nie zostaje dziennikarzem w radiu, jak raz nie był na Wyścigu Pokoju.
Dlaczego?
- To była lekcja dziennikarstwa radiowego. W jednym samochodzie reporterskim jechało trzech dziennikarzy: Polak, Niemiec i Czech. Z jednego wozu nadawaliśmy meldunki, po kolei. Najpierw pięciominutowe, a czym bliżej mety, tym krótsze, po minucie, po 30 sekund, jeszcze krócej - i przekazywaliśmy następnemu mikrofon. Nad nami leciał samolot ze wspólnym nadajnikiem.
Wyścig w 1985 roku, jak Piasecki wygrywał, a trenerem był Szurkowski, mój idol z dzieciństwa. Piasecki wygrał wtedy prolog w Pradze, potem kilka etapów. Jak finiszował w alei Najświętszej Marii Panny pod Jasną Górą, było tam sto tysięcy ludzi. Na dachach stali, żeby zobaczyć.
Z tranzystorami w ręku.
- Może. Diody mi się przepalały, patrzyłem, czy Piasecki ucieka, czy Mierzejewski. A czeski korespondent Karol Malina, ich znany dziennikarz, miał pożółkłe już nieco kartki z poprzednich lat. Jak jechaliśmy przez Czechy, to w ogóle się nie rozglądał, tylko czytał z nich, jak ulice pozdrawiają wodza narodu Gustáva Husáka, który akurat w czasie wyścigu pokoju miał urodziny.
To, że był jeden wóz reporterski, a nie trzy, miało też taką zaletę, że sędziowie dopuszczali nas bardzo blisko kolarzy. Niemiecki kierowca Günter Wieczorek czuł wyjątkowo kolarstwo, podjeżdżał na kilka metrów do ucieczki albo peletonu. Z Jaskułą albo Halupczokiem robiłem wywiad przez okno.
Był pan bliżej czołówki, niż gdyby pan jechał jako kolarz w peletonie. A zapach murawy pan czuł?
- Ostatnie mistrzostwa świata, na których można było być blisko piłkarzy, to Meksyk 1986 roku. Wchodziliśmy do pokojów piłkarzy, można było z nimi porozmawiać, poczuć zapach...
A teraz na igrzyskach w Vancouver zabroniono dziennikarzom nawet wstępu do wioski olimpijskiej. W RPA będzie pewnie podobnie. Wielu nie zobaczy nawet meczów.
Jak to?
- W 1990 roku, podczas mistrzostw we Włoszech, mogłem być jednego dnia na dwóch meczach. Z Genui jechałem samochodem do Mediolanu i zdążyłem.
Dziś to niemożliwe - komputer pana nie wpuści. Dostęp do oglądania meczów jest limitowany, bo teraz na mistrzostwa przyjeżdża kilka tysięcy dziennikarzy. Oprócz akredytacji trzeba jeszcze zdobyć bilet na mecz. Większość korespondentów wielu spotkań nie ogląda, bo nie ma biletów.
A ja pamiętam jeszcze, jak przed meczem można było nawet porozmawiać z sędziami.
Z Ahmedem Sakarem też pan rozmawiał?
- Nie, a szkoda.
Przyznam się, że znów dziś płakałem przez pana, odsłuchując transmisję meczu Widzewa z Brondby w internecie. Sam nie wiem, czy ze śmiechu, czy ze wzruszenia.
- To miłe, że ta transmisja żyje. Stawiam szampana osobie, która to pierwsza wrzuciła do internetu. Ludzie mi piszą, że do dziś puszczają to sobie dla poprawy humoru.
Polaków w Kopenhadze zlekceważono. Ja tam nie miałem kabiny, siedziałem na otwartym miejscu na stadionie, a wokół mnie tłum ludzi przygotowanych na wielkie święto. Wielkie party przygotowywano za moimi plecami. Kiedy wynik był dla nas niekorzystny, widziałem, jak wnoszono butelki wina, półmiski. Feta rozpoczęła się też na stadionie, kibice rozłożyli wielką koszulkę Brondby. I ten niedoceniany Widzew sprawił taką niespodziankę.
Stąd pana emocje?
- Chyba tak, z tego lekceważenia.
Miałem swój sprzęt rozłożony w loży, w czasie relacji któryś z Duńczyków chciał przejść, uderzył mnie, od razu to w transmisji powiedziałem: "Duńczyku, nie przeszkadzaj! On mnie teraz uderzył".
Wie pan, w takich momentach wchodzi się na taką orbitę, że się niczego nie pamięta. Nie lubię odsłuchiwać swoich transmisji, wstydzę się, co ja znowu naplotłem.
A poza tym po takich transmisjach jest się wykończonym. Ból przechodzi od głowy do nóg. I nie można się uspokoić, po tym meczu do rana praktycznie nie spałem.
Kiedy pan dostawał amoku, to obok byli kibice?
- Tak, i pewnie patrzyli na mnie jak na wariata. Zdarzało się tak. W Predazzo w 2003 roku, kiedy Małysz zdobywał mistrzostwo świata w skokach, patrzę, a przed moją kabiną stoi grupka ludzi. Powiększa się. Nikt nie patrzy na skocznię, wszyscy są odwróceni w moim kierunku. Ja komentuję, ale zastanawiam się, czy czegoś nie przeoczyłem, czy coś jest nie tak z kabiną. A oni patrzyli na wariata, czyli na mnie.
Podobnie jak Halupczok wygrał w 1989 roku mistrzostwo świata w kolarstwie, to wskoczyłem na pulpit. Nawet nie wiedziałem, dopiero nieodżałowany Maciek Biega mi powiedział.
Pamiętam też ćwierćfinałowy mecz Francja - Brazylia w 1986 roku, który komentowałem w radiu. Bardzo blisko mnie była dziewczyna, która kibicowała Brazylii. Śliczna, jak amazonka ubrana w barwy wojenne. Byłem w nią wpatrzony jak w piłkarzy. Ona płakała, ten tusz, ten puder, wszystko spływało. A ja się darłem, bo też kibicowałem Brazylii. Po tym meczu zaniemówiłem na trzy dni.
Czy komentator nie powinien być obiektywny?
- Są zasady, których nie można przekraczać. Ale w radiu mam do pokazania nie tylko obrazki z meczu, także emocje. Radio to teatr wyobraźni. Dziennikarz ma być okiem, uchem, nosem słuchacza. Przecież meczu nie ogląda się beznamiętnie. Muszę docenić klasę rywala, ale często serce mam tam, gdzie kibice.
Przecież akurat w tym meczu Polska nie grała.
- Nieraz widowisko potrafi wciągnąć, jakby grała.
Nie żałuje pan, że nie poszedł pan do telewizji?
- Nie. W 1994 roku, na mistrzostwach w Stanach Zjednoczonych, żeby pojechać na całą imprezę, musiałem połowę meczów relacjonować dla telewizji. Radio jest lepsze, jest wdzięczniejsze, jest intymne. Dobre radio! Ale mam pewne telewizyjne pomysły
- Nie, a szkoda.
Przyznam się, że znów dziś płakałem przez pana, odsłuchując transmisję meczu Widzewa z Brondby w internecie. Sam nie wiem, czy ze śmiechu, czy ze wzruszenia.
- To miłe, że ta transmisja żyje. Stawiam szampana osobie, która to pierwsza wrzuciła do internetu. Ludzie mi piszą, że do dziś puszczają to sobie dla poprawy humoru.
Polaków w Kopenhadze zlekceważono. Ja tam nie miałem kabiny, siedziałem na otwartym miejscu na stadionie, a wokół mnie tłum ludzi przygotowanych na wielkie święto. Wielkie party przygotowywano za moimi plecami. Kiedy wynik był dla nas niekorzystny, widziałem, jak wnoszono butelki wina, półmiski. Feta rozpoczęła się też na stadionie, kibice rozłożyli wielką koszulkę Brondby. I ten niedoceniany Widzew sprawił taką niespodziankę.
Stąd pana emocje?
- Chyba tak, z tego lekceważenia.
Miałem swój sprzęt rozłożony w loży, w czasie relacji któryś z Duńczyków chciał przejść, uderzył mnie, od razu to w transmisji powiedziałem: "Duńczyku, nie przeszkadzaj! On mnie teraz uderzył".
Wie pan, w takich momentach wchodzi się na taką orbitę, że się niczego nie pamięta. Nie lubię odsłuchiwać swoich transmisji, wstydzę się, co ja znowu naplotłem.
A poza tym po takich transmisjach jest się wykończonym. Ból przechodzi od głowy do nóg. I nie można się uspokoić, po tym meczu do rana praktycznie nie spałem.
Kiedy pan dostawał amoku, to obok byli kibice?
- Tak, i pewnie patrzyli na mnie jak na wariata. Zdarzało się tak. W Predazzo w 2003 roku, kiedy Małysz zdobywał mistrzostwo świata w skokach, patrzę, a przed moją kabiną stoi grupka ludzi. Powiększa się. Nikt nie patrzy na skocznię, wszyscy są odwróceni w moim kierunku. Ja komentuję, ale zastanawiam się, czy czegoś nie przeoczyłem, czy coś jest nie tak z kabiną. A oni patrzyli na wariata, czyli na mnie.
Podobnie jak Halupczok wygrał w 1989 roku mistrzostwo świata w kolarstwie, to wskoczyłem na pulpit. Nawet nie wiedziałem, dopiero nieodżałowany Maciek Biega mi powiedział.
Pamiętam też ćwierćfinałowy mecz Francja - Brazylia w 1986 roku, który komentowałem w radiu. Bardzo blisko mnie była dziewczyna, która kibicowała Brazylii. Śliczna, jak amazonka ubrana w barwy wojenne. Byłem w nią wpatrzony jak w piłkarzy. Ona płakała, ten tusz, ten puder, wszystko spływało. A ja się darłem, bo też kibicowałem Brazylii. Po tym meczu zaniemówiłem na trzy dni.
Czy komentator nie powinien być obiektywny?
- Są zasady, których nie można przekraczać. Ale w radiu mam do pokazania nie tylko obrazki z meczu, także emocje. Radio to teatr wyobraźni. Dziennikarz ma być okiem, uchem, nosem słuchacza. Przecież meczu nie ogląda się beznamiętnie. Muszę docenić klasę rywala, ale często serce mam tam, gdzie kibice.
Przecież akurat w tym meczu Polska nie grała.
- Nieraz widowisko potrafi wciągnąć, jakby grała.
Nie żałuje pan, że nie poszedł pan do telewizji?
- Nie. W 1994 roku, na mistrzostwach w Stanach Zjednoczonych, żeby pojechać na całą imprezę, musiałem połowę meczów relacjonować dla telewizji. Radio jest lepsze, jest wdzięczniejsze, jest intymne. Dobre radio! Ale mam pewne telewizyjne pomysły
Radio jest archaiczne.
- Oglądał pan igrzyska w Vancouver?
Tak. A potem słuchałem pana komentarza do finiszu Justyny Kowalczyk w biegu na 30 km.
- Dlaczego?
Bo chciałem te emocje usłyszeć.
- Właśnie. Na tym polega radio: żeby babcię, która robi na drutach w Pcimiu Dolnym, na finisz Justyny Kowalczyk oderwać od tej robótki. I ja to robię sam, własnym głosem. Jestem od początku do końca autorem tego przekazu.
A w telewizji - jaki to tabun ludzi. Dźwiękowiec, oświetleniowiec, kamerzysta. W radiu ja sam tę dziewczynę trzymam za rękę, ja ją całuję, przytulam, pocieszam. Jak w 1986 roku wylądowaliśmy po mistrzostwach na Okęciu, to Darek Szpakowski od razu wystrzelił do mojej żony: "Słuchaj, ale pomiędzy Tomkiem a tą Brazylijką naprawdę nic nie było". A i tak nie od razu uwierzyła.
Piłkarze imprezują?
- Pokolenie Bońka i Młynarczyka - oni aniołkami nie byli. Można opisać nieprawdopodobne historie z ich życia pozaboiskowego.
Jedną poproszę.
- Pewne sprawy to często nasze wspólne przeżycia. Nie trzeba tego wyciągać z albumu wspomnień. Ale jeden z zawodników tak się bawił w nocnej knajpie, że został zaatakowany nożem. Stoliki latały, ale on dał sobie radę z gangsterami, bo miał charakter. Następnego dnia przyszedł na trening jak gdyby nigdy nic.
Dla innego piłkarza raz wyszedłem z pokoju, żeby mógł spotkać się z dziewczyną. Innego widziałem, jak wymiotuje po zabawie.
My chcemy zrobić z piłkarzy zakonników, a jak to się nie udaje, to ich krytykujemy: "Wypił piwo, przetańczył pół nocy". Ci, co mają charakter do sportu, czasem zaszaleją, ale wiedzą kiedy.
Piłkarz powinien mieć jaja. To, że się bawi po meczu, to jego sprawa. Przecież nie tylko piłkarz, ale adwokat, polityk, piosenkarz - każdy się chce rozładować po okresie stresującej pracy.
Byłem z piłkarzami Widzewa w klubie Cavern w Liverpoolu, tam, gdzie zaczynali Beatlesi, a teraz młode zespoły grają ich piosenki. Dzień przed meczem. Ale następnego dnia Widzew wyeliminował Liverpool.
A ten piłkarz, któremu pan oddał pokój, dobrze potem zagrał?
- On zawsze dobrze grał.
Zaraz mi pan poda receptę na uzdrowienie polskiej piłki: rozpić całą drużynę!
- Proszę mnie nie rozśmieszać. Ale wolę tych, co są do tańca i do różańca, od tych, co grają tylko życiową rolę świętoszków. Oczywiście, że jest przykro, kiedy bardzo utalentowani sportowcy marnują kariery przez hazard, pijaństwo. Chociażby Stasio Burzyński, bramkarz, który przyszedł do Widzewa z Arki, grał wspaniale i zginął tragicznie. Znam zawodników, którzy zmarnowali sobie kariery. Ale byli też wielcy sportowcy, którzy byli alkoholikami, nie stronili od pięknych kobiet, nie prowadzili ascetycznego trybu życia. Choćby George Best, Paul Gascoigne. To mnie nie oburza.
- Oglądał pan igrzyska w Vancouver?
Tak. A potem słuchałem pana komentarza do finiszu Justyny Kowalczyk w biegu na 30 km.
- Dlaczego?
Bo chciałem te emocje usłyszeć.
- Właśnie. Na tym polega radio: żeby babcię, która robi na drutach w Pcimiu Dolnym, na finisz Justyny Kowalczyk oderwać od tej robótki. I ja to robię sam, własnym głosem. Jestem od początku do końca autorem tego przekazu.
A w telewizji - jaki to tabun ludzi. Dźwiękowiec, oświetleniowiec, kamerzysta. W radiu ja sam tę dziewczynę trzymam za rękę, ja ją całuję, przytulam, pocieszam. Jak w 1986 roku wylądowaliśmy po mistrzostwach na Okęciu, to Darek Szpakowski od razu wystrzelił do mojej żony: "Słuchaj, ale pomiędzy Tomkiem a tą Brazylijką naprawdę nic nie było". A i tak nie od razu uwierzyła.
Piłkarze imprezują?
- Pokolenie Bońka i Młynarczyka - oni aniołkami nie byli. Można opisać nieprawdopodobne historie z ich życia pozaboiskowego.
Jedną poproszę.
- Pewne sprawy to często nasze wspólne przeżycia. Nie trzeba tego wyciągać z albumu wspomnień. Ale jeden z zawodników tak się bawił w nocnej knajpie, że został zaatakowany nożem. Stoliki latały, ale on dał sobie radę z gangsterami, bo miał charakter. Następnego dnia przyszedł na trening jak gdyby nigdy nic.
Dla innego piłkarza raz wyszedłem z pokoju, żeby mógł spotkać się z dziewczyną. Innego widziałem, jak wymiotuje po zabawie.
My chcemy zrobić z piłkarzy zakonników, a jak to się nie udaje, to ich krytykujemy: "Wypił piwo, przetańczył pół nocy". Ci, co mają charakter do sportu, czasem zaszaleją, ale wiedzą kiedy.
Piłkarz powinien mieć jaja. To, że się bawi po meczu, to jego sprawa. Przecież nie tylko piłkarz, ale adwokat, polityk, piosenkarz - każdy się chce rozładować po okresie stresującej pracy.
Byłem z piłkarzami Widzewa w klubie Cavern w Liverpoolu, tam, gdzie zaczynali Beatlesi, a teraz młode zespoły grają ich piosenki. Dzień przed meczem. Ale następnego dnia Widzew wyeliminował Liverpool.
A ten piłkarz, któremu pan oddał pokój, dobrze potem zagrał?
- On zawsze dobrze grał.
Zaraz mi pan poda receptę na uzdrowienie polskiej piłki: rozpić całą drużynę!
- Proszę mnie nie rozśmieszać. Ale wolę tych, co są do tańca i do różańca, od tych, co grają tylko życiową rolę świętoszków. Oczywiście, że jest przykro, kiedy bardzo utalentowani sportowcy marnują kariery przez hazard, pijaństwo. Chociażby Stasio Burzyński, bramkarz, który przyszedł do Widzewa z Arki, grał wspaniale i zginął tragicznie. Znam zawodników, którzy zmarnowali sobie kariery. Ale byli też wielcy sportowcy, którzy byli alkoholikami, nie stronili od pięknych kobiet, nie prowadzili ascetycznego trybu życia. Choćby George Best, Paul Gascoigne. To mnie nie oburza.
A co pana oburza?
- Hipokryzja. Obłuda ze strony tych, co krytykują i moralizują. A sami mają Atlantyk grzechów.
Ale absolutnie mnie oburzyło to, co się działo z polską drużyną na mistrzostwach świata w 2006 roku. Ta atmosfera, grobowy nastrój, zamknięte konferencje prasowe, na które trener potrafił przysyłać w zastępstwie kucharza. Nie mam pretensji do Pawła Janasa, bo on w oficjalnych sytuacjach jest antymedialny, nie potrafi dobrze mówić, ma szczękościsk. Ale mam pretensje do PZPN-u, że mu nie pomógł. Szkoda, że nie brano przykładu z Holendrów.
Kilka lat temu na ME stanowili wzór otwartości. Była jedna ogólna konferencja z trenerem i zawodnikami, a potem rozmowy w podgrupach, dostęp do zawodników był swobodny.
Za Leo Beenhakkera to się zmieniło.
- Pogorszyło. W Mariborze polscy piłkarze spacerowali w obstawie ochroniarzy. Tak jakby w Słowenii gościła kanclerz Merkel czy premier Putin.
Do Beenhakkera mam ogromny żal za to, że nas mamił. Oszukiwał, że czeka nas wielki sukces. Nie. Nie mamy drużyny na wielkie sukcesy. Na ostatnich mistrzostwach Europy Polacy grali toporną, męczącą piłkę. Winił wszystkich wokół. Miał wychować następcę. Proszę policzyć, ilu miał przez te kilka lat współpracowników. I co?
Mam żal do Beenhakkera, że nie nadał żadnego stylu drużynie. Żeby przez trzy lata nie można było nauczyć zawodników schematu rozgrywania rzutu wolnego albo rożnego? Albo nauczyć czegoś piłkarzy, żebyśmy mogli powiedzieć np. "O! Naszą specyfiką jest gra skrzydłami".
Była, kiedy na skrzydłach wymieniali się Krzynówek i Smolarek.
- To zagrało właściwie w dwóch meczach - z Portugalią, kiedy ta drużyna akurat była w dołku, i z Czechami. Beenhakker nas mamił, że mamy świetną drużynę.
Może Franek Smuda to zmieni. Dużo zależy od trenera, czy potrafi porwać zespół. Jak pan ma kierownika fajnego, porywającego, który zasypie pomysłami, będzie wiedział, jak wykorzystać czyjeś zdolności - to chce się pracować. Ale jak ma się kierownika słabego, zakompleksionego, zazdrosnego, tępiącego indywidualności - to ciągle chce się łykać aviomarin. Są tacy szefowie, co wierzą, że namalują "Giocondę", a nie potrafią nawet dobrze trzymać pędzla. Smuda może porwać drużynę. Może nadać jej uśmiech Mony Lisy.
Dziś jest bigos. Niektórzy piłkarze są niedowartościowani. Innym wydaje się, że są Messimi, choć nigdy nimi nie będą.
To dlatego tak kroczą jak anioły?
- Trener Wojciech Łazarek mawiał, że to przez pęcherze pod pachami tak chodzą. Może to symptom czasów: żel we włosach, prześciganie się, kto ma lepszą marynarkę.
A do sportu trzeba mieć głowę. Żałuję, że tacy ludzie, jak Szurkowski w kolarstwie, Kulej w boksie albo Boniek, Młynarczyk, Lubański w piłce urodzili się za wcześnie. Bo dziś byliby wielkimi gwiazdami nie tylko w polskim, ale w światowym sporcie. Mieli jaja, mieli charakter.
Ani jednego takiego pan dziś nie widzi?
- W Polsce teraz trzęsiemy się nad Lewandowskim - a takich Lewandowskich w piłkarskim bukiecie jest więcej niż goździków na złote gody. Może on zostanie wielkim piłkarzem, może będzie jednym z 15 słoneczników van Gogha, ale na razie nie jest. Lubię Tomka Kuszczaka, to chłopak z charakterem. Puścił babola z Kolumbią, to prawda, ale się nie załamał, tylko twardo walczy o swoje. W sporcie ważne jest i to, by podnieść się nawet po nokaucie. Nawet jak szczęka wygląda tak, jakby ktoś włożył ją w imadło.
Ale wie pan, co teraz widzę? Ostatni mecz mistrzostw Europy z Chorwacją - mecz tępy jak nóż do papieru. Jak muzykowi albo dziennikarzowi zabraknie talentu na miarę Zimermana albo Kapuścińskiego, zrobi wszystko, żeby naostrzyć ten kozik. A to byli nie maklerzy, tylko chłopcy w szelkach, którym wydawało się, że są maklerami.
Bo można przegrać 0:6, ale trzeba grać. A nie zwalać wszystko na Howarda Webba.
- Hipokryzja. Obłuda ze strony tych, co krytykują i moralizują. A sami mają Atlantyk grzechów.
Ale absolutnie mnie oburzyło to, co się działo z polską drużyną na mistrzostwach świata w 2006 roku. Ta atmosfera, grobowy nastrój, zamknięte konferencje prasowe, na które trener potrafił przysyłać w zastępstwie kucharza. Nie mam pretensji do Pawła Janasa, bo on w oficjalnych sytuacjach jest antymedialny, nie potrafi dobrze mówić, ma szczękościsk. Ale mam pretensje do PZPN-u, że mu nie pomógł. Szkoda, że nie brano przykładu z Holendrów.
Kilka lat temu na ME stanowili wzór otwartości. Była jedna ogólna konferencja z trenerem i zawodnikami, a potem rozmowy w podgrupach, dostęp do zawodników był swobodny.
Za Leo Beenhakkera to się zmieniło.
- Pogorszyło. W Mariborze polscy piłkarze spacerowali w obstawie ochroniarzy. Tak jakby w Słowenii gościła kanclerz Merkel czy premier Putin.
Do Beenhakkera mam ogromny żal za to, że nas mamił. Oszukiwał, że czeka nas wielki sukces. Nie. Nie mamy drużyny na wielkie sukcesy. Na ostatnich mistrzostwach Europy Polacy grali toporną, męczącą piłkę. Winił wszystkich wokół. Miał wychować następcę. Proszę policzyć, ilu miał przez te kilka lat współpracowników. I co?
Mam żal do Beenhakkera, że nie nadał żadnego stylu drużynie. Żeby przez trzy lata nie można było nauczyć zawodników schematu rozgrywania rzutu wolnego albo rożnego? Albo nauczyć czegoś piłkarzy, żebyśmy mogli powiedzieć np. "O! Naszą specyfiką jest gra skrzydłami".
Była, kiedy na skrzydłach wymieniali się Krzynówek i Smolarek.
- To zagrało właściwie w dwóch meczach - z Portugalią, kiedy ta drużyna akurat była w dołku, i z Czechami. Beenhakker nas mamił, że mamy świetną drużynę.
Może Franek Smuda to zmieni. Dużo zależy od trenera, czy potrafi porwać zespół. Jak pan ma kierownika fajnego, porywającego, który zasypie pomysłami, będzie wiedział, jak wykorzystać czyjeś zdolności - to chce się pracować. Ale jak ma się kierownika słabego, zakompleksionego, zazdrosnego, tępiącego indywidualności - to ciągle chce się łykać aviomarin. Są tacy szefowie, co wierzą, że namalują "Giocondę", a nie potrafią nawet dobrze trzymać pędzla. Smuda może porwać drużynę. Może nadać jej uśmiech Mony Lisy.
Dziś jest bigos. Niektórzy piłkarze są niedowartościowani. Innym wydaje się, że są Messimi, choć nigdy nimi nie będą.
To dlatego tak kroczą jak anioły?
- Trener Wojciech Łazarek mawiał, że to przez pęcherze pod pachami tak chodzą. Może to symptom czasów: żel we włosach, prześciganie się, kto ma lepszą marynarkę.
A do sportu trzeba mieć głowę. Żałuję, że tacy ludzie, jak Szurkowski w kolarstwie, Kulej w boksie albo Boniek, Młynarczyk, Lubański w piłce urodzili się za wcześnie. Bo dziś byliby wielkimi gwiazdami nie tylko w polskim, ale w światowym sporcie. Mieli jaja, mieli charakter.
Ani jednego takiego pan dziś nie widzi?
- W Polsce teraz trzęsiemy się nad Lewandowskim - a takich Lewandowskich w piłkarskim bukiecie jest więcej niż goździków na złote gody. Może on zostanie wielkim piłkarzem, może będzie jednym z 15 słoneczników van Gogha, ale na razie nie jest. Lubię Tomka Kuszczaka, to chłopak z charakterem. Puścił babola z Kolumbią, to prawda, ale się nie załamał, tylko twardo walczy o swoje. W sporcie ważne jest i to, by podnieść się nawet po nokaucie. Nawet jak szczęka wygląda tak, jakby ktoś włożył ją w imadło.
Ale wie pan, co teraz widzę? Ostatni mecz mistrzostw Europy z Chorwacją - mecz tępy jak nóż do papieru. Jak muzykowi albo dziennikarzowi zabraknie talentu na miarę Zimermana albo Kapuścińskiego, zrobi wszystko, żeby naostrzyć ten kozik. A to byli nie maklerzy, tylko chłopcy w szelkach, którym wydawało się, że są maklerami.
Bo można przegrać 0:6, ale trzeba grać. A nie zwalać wszystko na Howarda Webba.
Wróg Polski numer jeden, sędzia, który przyznał gospodarzom karnego przeciwko Polsce w doliczonym czasie gry.
- Ale Howard Webb nie popełnił błędu, rzut karny był.
Powiedział pan to od razu w transmisji?
- Nie mówiłem, że nie było. To nie było jasne nawet w powtórkach.
Nie lubię korzystać z monitora, chociaż po największym kancie roku, bramce strzelonej ręką przez Thierry'ego Henry'ego, uważam, że FIFA powinna wprowadzić telewizyjne powtórki. Trzeba iść wzorem tenisa, wprowadzić "sokole oko". Na wielkich imprezach jest wystarczająco dużo kamer. Każda drużyna mogłaby w jednej połowie sprawdzać powtórkę dwa albo trzy razy, a cały stadion by to przeżywał. Zaproponowałem to już wiele miesięcy temu. I wcale nie opóźniałoby to gry! Zagranie Francuza to sportowy kant stulecia. Zniszczył piękno piłki nożnej jak mało kto. Piłka stała się już tylko flakiem. Henry okradł nie tylko Irlandczyków, ale miliony ludzi na całym świecie. Ale listu gończego nie wysłano za nim.
Błąd sędziego jest wprawdzie wkalkulowany w piłkę nożną. Nawet dodaje jej uroku. Błędy stają się pięknymi legendami. Ale legendą nie może być historia z celowym łamaniem przepisów. Dla Henry'ego najwyższy wymiar kary. Dla FIFA też, za bierność, brak odwagi. To był przecież stan wyjątkowy w światowej piłce! Trzeba było podjąć decyzję o powtórzeniu meczu. To, czego dokonał Henry, to hipokryzja, zaprzeczenie zasad, odebranie nam wszystkim nadziei, że sport jest - choćby chwilowo - oazą szlachetności, czystości.
Ma pan takie nadzieje? To jest biznes.
- Ja się jednak łudzę, że pewne zasady obowiązują. Dlatego poręczyłem w sądzie za piłkarskiego arbitra Grzegorza Gilewskiego.
Pan chyba jeszcze pamięta te emocje z podwórka.
- Najgorsze było nawet nie to, że Henry oszukał, ale że on jeszcze się cieszył. Tą radością nas oszukiwał. Sympatię do oszukiwania to czuliśmy u Roberta Redforda w "Żądle".
To demoralizujące dla młodych ludzi. Przychodzi potem młody piłkarz na trening i mówi: "Muszę tak samo grać".
Widział pan taką scenę?
- W kolarstwie byłem świadkiem, jak młody zawodnik mówił do trenera: "Widzi pan, jak ja nie wezmę, nie łyknę, to nie mam szans wygrać".
To powinno być przez wszystkich potępione. Warto walczyć o czystość sportu.
A brudy z bliska pan widział?
- W październiku 1990 roku pojechaliśmy polonezem na rewanżowy mecz Lecha Poznań z Olympique Marsylia w Pucharze Europy. Na terenie NRD złapaliśmy gumę, a nie mieliśmy zapasu, turlaliśmy koło do wulkanizacji. Dotarliśmy nad ranem do Marsylii i od razu było widać, że coś jest nie tak. Lech przegrał 1:6, ale grał praktycznie w rezerwowym składzie, wielu piłkarzy miało rozwolnienie i ich podstawowym wyposażeniem był papier toaletowy. Nie wyszli na boisko. Pamiętam, jak Mirosław Trzeciak siedział w ciepłej kurtce i trząsł się z zimna. Wielu sobie drwiło wtedy z piłkarzy Lecha. A ja nie miałem wątpliwości, że coś jest nie tak. Późniejsze śledztwa wykazały, że właściciel klubu Bernard Tapie dopuszczał się wielu nieczystych zagrań. Obawy lekarzy, że coś naszym zawodnikom dosypano do jedzenia, nie są bezpodstawne.
Na mistrzostwa do RPA pan nie jedzie, nie będzie w ogóle transmisji radiowych na żywo. Komu pan będzie kibicować?
- Brazylii będę kibicował zawsze. Ale chciałbym, żeby Holendrzy wreszcie wygrali. W 1974, w 1978 byli o krok. To kopalnia piłkarskich diamentów, ale jak już je wykopią, to zawsze spaprzą kolię. A może Hiszpania? To porywający futbol. Jak letnia kolorowa sukienka kobiety. Szkoda, że w mistrzostwach nie może zagrać Barcelona, która gra najpiękniejszą piłkę świata. Guardiola, Messi, Xavi, Pedro, Iniesta - tworzą najpiękniejszy tomik poezji.
Ale mam cichego faworyta, może jeszcze nie na te mistrzostwa. Ale na mistrzostwach Europy zobaczyłem Szwajcarię i zmieniło mi się spojrzenie na sport. Mówi się, że my nie osiągamy sukcesów, bo mamy mało pieniędzy. A Szwajcaria też ma mało pieniędzy? Nie. A mają właściwie tylko Federera.
I Ammana.
- No jeszcze i Fabiana Cancellarę, przed laty był jeszcze Pirmin Zurbriggen i Vreni Schneider. Ale szwajcarskiego batalionu asów nie zbierzemy. Czyli same pieniądze nie robią wyniku sportowego. Potrzebny jest system, zwłaszcza w piłce nożnej.
- Ale Howard Webb nie popełnił błędu, rzut karny był.
Powiedział pan to od razu w transmisji?
- Nie mówiłem, że nie było. To nie było jasne nawet w powtórkach.
Nie lubię korzystać z monitora, chociaż po największym kancie roku, bramce strzelonej ręką przez Thierry'ego Henry'ego, uważam, że FIFA powinna wprowadzić telewizyjne powtórki. Trzeba iść wzorem tenisa, wprowadzić "sokole oko". Na wielkich imprezach jest wystarczająco dużo kamer. Każda drużyna mogłaby w jednej połowie sprawdzać powtórkę dwa albo trzy razy, a cały stadion by to przeżywał. Zaproponowałem to już wiele miesięcy temu. I wcale nie opóźniałoby to gry! Zagranie Francuza to sportowy kant stulecia. Zniszczył piękno piłki nożnej jak mało kto. Piłka stała się już tylko flakiem. Henry okradł nie tylko Irlandczyków, ale miliony ludzi na całym świecie. Ale listu gończego nie wysłano za nim.
Błąd sędziego jest wprawdzie wkalkulowany w piłkę nożną. Nawet dodaje jej uroku. Błędy stają się pięknymi legendami. Ale legendą nie może być historia z celowym łamaniem przepisów. Dla Henry'ego najwyższy wymiar kary. Dla FIFA też, za bierność, brak odwagi. To był przecież stan wyjątkowy w światowej piłce! Trzeba było podjąć decyzję o powtórzeniu meczu. To, czego dokonał Henry, to hipokryzja, zaprzeczenie zasad, odebranie nam wszystkim nadziei, że sport jest - choćby chwilowo - oazą szlachetności, czystości.
Ma pan takie nadzieje? To jest biznes.
- Ja się jednak łudzę, że pewne zasady obowiązują. Dlatego poręczyłem w sądzie za piłkarskiego arbitra Grzegorza Gilewskiego.
Pan chyba jeszcze pamięta te emocje z podwórka.
- Najgorsze było nawet nie to, że Henry oszukał, ale że on jeszcze się cieszył. Tą radością nas oszukiwał. Sympatię do oszukiwania to czuliśmy u Roberta Redforda w "Żądle".
To demoralizujące dla młodych ludzi. Przychodzi potem młody piłkarz na trening i mówi: "Muszę tak samo grać".
Widział pan taką scenę?
- W kolarstwie byłem świadkiem, jak młody zawodnik mówił do trenera: "Widzi pan, jak ja nie wezmę, nie łyknę, to nie mam szans wygrać".
To powinno być przez wszystkich potępione. Warto walczyć o czystość sportu.
A brudy z bliska pan widział?
- W październiku 1990 roku pojechaliśmy polonezem na rewanżowy mecz Lecha Poznań z Olympique Marsylia w Pucharze Europy. Na terenie NRD złapaliśmy gumę, a nie mieliśmy zapasu, turlaliśmy koło do wulkanizacji. Dotarliśmy nad ranem do Marsylii i od razu było widać, że coś jest nie tak. Lech przegrał 1:6, ale grał praktycznie w rezerwowym składzie, wielu piłkarzy miało rozwolnienie i ich podstawowym wyposażeniem był papier toaletowy. Nie wyszli na boisko. Pamiętam, jak Mirosław Trzeciak siedział w ciepłej kurtce i trząsł się z zimna. Wielu sobie drwiło wtedy z piłkarzy Lecha. A ja nie miałem wątpliwości, że coś jest nie tak. Późniejsze śledztwa wykazały, że właściciel klubu Bernard Tapie dopuszczał się wielu nieczystych zagrań. Obawy lekarzy, że coś naszym zawodnikom dosypano do jedzenia, nie są bezpodstawne.
Na mistrzostwa do RPA pan nie jedzie, nie będzie w ogóle transmisji radiowych na żywo. Komu pan będzie kibicować?
- Brazylii będę kibicował zawsze. Ale chciałbym, żeby Holendrzy wreszcie wygrali. W 1974, w 1978 byli o krok. To kopalnia piłkarskich diamentów, ale jak już je wykopią, to zawsze spaprzą kolię. A może Hiszpania? To porywający futbol. Jak letnia kolorowa sukienka kobiety. Szkoda, że w mistrzostwach nie może zagrać Barcelona, która gra najpiękniejszą piłkę świata. Guardiola, Messi, Xavi, Pedro, Iniesta - tworzą najpiękniejszy tomik poezji.
Ale mam cichego faworyta, może jeszcze nie na te mistrzostwa. Ale na mistrzostwach Europy zobaczyłem Szwajcarię i zmieniło mi się spojrzenie na sport. Mówi się, że my nie osiągamy sukcesów, bo mamy mało pieniędzy. A Szwajcaria też ma mało pieniędzy? Nie. A mają właściwie tylko Federera.
I Ammana.
- No jeszcze i Fabiana Cancellarę, przed laty był jeszcze Pirmin Zurbriggen i Vreni Schneider. Ale szwajcarskiego batalionu asów nie zbierzemy. Czyli same pieniądze nie robią wyniku sportowego. Potrzebny jest system, zwłaszcza w piłce nożnej.
Podczas mistrzostw Europy odwiedziłem polskiego trenera Darka Skrzypczaka, który pracuje w Szwajcarii z juniorami. Zobaczyłem świetny system szkolenia. Jak piłkarz przechodzi z jednej grupy wiekowej do drugiej, to wie, jak ma grać. Trener go nie musi uczyć taktyki od podstaw.
My ich tak lekceważymy. A na mistrzostwach u siebie wcale tak źle nie grali. I zdobyli mistrzostwo Europy juniorów. Mogą teraz sprawić niespodziankę.
A co pan powie o polskiej drużynie?
- To jest jak randka chłopaka z dziewczyną. Oboje marzą, czym by ta randka miała się zakończyć, ale pewnie do tego nie dojdzie.
Kończymy, panie Tomku?
- Ja uwielbiam rozmawiać z ludźmi. To zboczenie zawodowe. Nawet jak do sklepu wchodzę, to zaczynam rozmowę. Ostatnio w sklepie rybnym zagadywałem o ryby albo o pogodę, nie pamiętam.
Kiedyś w Anglii zauważyłem, że jak Anglik wchodzi do sklepu, to mówi dzień dobry, pyta, jak się spało, zagaduje, jaki dziś dzień.
A my jesteśmy tacy smutni. Nie rozmawiamy ze sobą. Jak ktoś się do nas w pociągu czy autobusie odezwie, to czujemy się zagrożeni.
Zabrakło panu kiedyś języka w gębie?
- Raz, jak zapytałem sprzedawczynię: po ile ma pani jajka? A ona: a pan?
Za mikrofonem nie, ale byłem parę razy na takich obrotach, że mi serce waliło jak bokser. Aż mi zabrakło oddechu. Na pewno w transmisji z Małysza w Predazzo. Złapała mnie myśl: "Stary, uspokój się, bo umrzesz przy mikrofonie". Przy wyczynach Justyny Kowalczyk czułem się chwilami tak, jakbym siedział w statku Apollo. Brak oddechu z wrażenia. Przepona nie nadążała, tak jak pompa wodna przy powodzi. Albo na ostatnich mistrzostwach Europy na meczu Holendrów z Włochami: Pirlo strzela, van der Sar to obronił, wyrzucił daleko piłkę i van Bronckhorst strzelił gola. To był piłkarski orgazm. Aż mnie przydusiło.
A nieraz brakuje słów, bo człowiek się zakałapućka. Mówię, a tu nagle robi się jak w dorzeczu Missisipi - tyle odnóg. Trzeba to potem zgarniać w jeden nurt.
Powiedział pan coś głupiego?
- Tak, ale to opowiem na emeryturze. Ale będę bronił każdego komentatora, któremu zdarzą się wpadki, bo to się dzieje na żywo. Bronię tych komentatorów, którzy mają w sobie dużo pokory. Na mistrzostwach w Meksyku komentator meczu Dania - Węgry nie zauważył gola, był mocno krytykowany, a ja wiem, że dojechał na stadion w ostatniej chwili, po nieprzespanej nocy, bo koczował na lotnisku, na którym wcześniej rozbił się jakiś samolot.
Drugi z komentatorów w meczu Meksyk - Niemcy przegapił dwie czerwone kartki. Ale to też była wyjątkowa sytuacja, on zawsze jest przygotowany. Jak się potem spotkaliśmy - po powrocie do hotelu - był załamany: "Tomek, jestem zawodowo skończony".
I co?
- Dziś to świetny komentator i jest już w RPA.
My ich tak lekceważymy. A na mistrzostwach u siebie wcale tak źle nie grali. I zdobyli mistrzostwo Europy juniorów. Mogą teraz sprawić niespodziankę.
A co pan powie o polskiej drużynie?
- To jest jak randka chłopaka z dziewczyną. Oboje marzą, czym by ta randka miała się zakończyć, ale pewnie do tego nie dojdzie.
Kończymy, panie Tomku?
- Ja uwielbiam rozmawiać z ludźmi. To zboczenie zawodowe. Nawet jak do sklepu wchodzę, to zaczynam rozmowę. Ostatnio w sklepie rybnym zagadywałem o ryby albo o pogodę, nie pamiętam.
Kiedyś w Anglii zauważyłem, że jak Anglik wchodzi do sklepu, to mówi dzień dobry, pyta, jak się spało, zagaduje, jaki dziś dzień.
A my jesteśmy tacy smutni. Nie rozmawiamy ze sobą. Jak ktoś się do nas w pociągu czy autobusie odezwie, to czujemy się zagrożeni.
Zabrakło panu kiedyś języka w gębie?
- Raz, jak zapytałem sprzedawczynię: po ile ma pani jajka? A ona: a pan?
Za mikrofonem nie, ale byłem parę razy na takich obrotach, że mi serce waliło jak bokser. Aż mi zabrakło oddechu. Na pewno w transmisji z Małysza w Predazzo. Złapała mnie myśl: "Stary, uspokój się, bo umrzesz przy mikrofonie". Przy wyczynach Justyny Kowalczyk czułem się chwilami tak, jakbym siedział w statku Apollo. Brak oddechu z wrażenia. Przepona nie nadążała, tak jak pompa wodna przy powodzi. Albo na ostatnich mistrzostwach Europy na meczu Holendrów z Włochami: Pirlo strzela, van der Sar to obronił, wyrzucił daleko piłkę i van Bronckhorst strzelił gola. To był piłkarski orgazm. Aż mnie przydusiło.
A nieraz brakuje słów, bo człowiek się zakałapućka. Mówię, a tu nagle robi się jak w dorzeczu Missisipi - tyle odnóg. Trzeba to potem zgarniać w jeden nurt.
Powiedział pan coś głupiego?
- Tak, ale to opowiem na emeryturze. Ale będę bronił każdego komentatora, któremu zdarzą się wpadki, bo to się dzieje na żywo. Bronię tych komentatorów, którzy mają w sobie dużo pokory. Na mistrzostwach w Meksyku komentator meczu Dania - Węgry nie zauważył gola, był mocno krytykowany, a ja wiem, że dojechał na stadion w ostatniej chwili, po nieprzespanej nocy, bo koczował na lotnisku, na którym wcześniej rozbił się jakiś samolot.
Drugi z komentatorów w meczu Meksyk - Niemcy przegapił dwie czerwone kartki. Ale to też była wyjątkowa sytuacja, on zawsze jest przygotowany. Jak się potem spotkaliśmy - po powrocie do hotelu - był załamany: "Tomek, jestem zawodowo skończony".
I co?
- Dziś to świetny komentator i jest już w RPA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz