Polaków łączy tylko ból
Rafał Kalukin 2010-05-27
Płytsze warstwy naszej polskiej świadomości są raczej słonecznie nastawione do życia. Te głębsze, trudniej widoczne, ogarnięte są lękiem. Ten lęk wychodzi na powierzchnię, gdy pojawia się sytuacja traumatyczna. Taka jak Smoleńsk. Rozmowa ze Stefanem Chwinem
Po upadku komunizmu Maria Janion ogłosiła kres dominacji paradygmatu romantycznego w polskiej kulturze. Reakcje na tragedię smoleńską wskazują jednak na jego zadziwiającą żywotność.
- STEFAN CHWIN: A zatem diagnoza pani profesor była diagnozą życzeniową. Po prostu zamarzyło nam się kiedyś, aby ten romantyzm wreszcie się skończył...
A on nadal mocno się trzyma?
- Mocno. Zwłaszcza gdy zauważymy, że wypuszcza nowe kiełki w duszach ludzi młodych. A to już ewenement. O ile moje pokolenie dojrzewało jeszcze w szczelnie
zamkniętej romantycznej konserwie, o tyle obecne dwudziestolatki miały dostatecznie wiele okazji, aby się z niej wydostać. Tymczasem spotykam wciąż młodych ludzi, którzy mówią tak, jak mówiliśmy o Polsce w wieku XIX. Wygląda więc na to, że polityka historyczna braci Kaczyńskich była skuteczna.
W czasach Mickiewicza upokorzony naród pragnął się uwznioślić. Teraz jednak wskaźniki społecznego optymizmu systematycznie rosną.
- Badania społeczne rejestrują tylko świadomość zbiorową. Podświadomość pozostaje poza ich horyzontem. Podejrzewam, że nasze samopoczucie nie jest aż tak dobre, jak mówią sondaże.
Objawia się to choćby bardzo nerwowym reagowaniem na sprawę rosyjską. Proszę sobie przypomnieć zbiorowy dreszcz niepokoju, gdy doszła do nas wiadomość o wojnie w Gruzji. Ciągle się Rosji obawiamy, co stronnictwo prezydenckie potrafiło zresztą wykorzystać w bieżącej polityce.
Mamy podstawy do spoglądania na rosyjskie aspiracje z niepokojem. Zwłaszcza w sprawie Gruzji, gdzie starł się Dawid z Goliatem.
- W Biblii Dawid wygrywa, ale w świecie realnym częściej bywa odwrotnie. Dla nas świadomość tak potężnej dysproporcji sił jest wciąż źródłem skrywanej społecznej nerwicy.
W Niemczech przeprowadzono jakiś czas temu sondaż, w którym zapytano, jak NATO i Unia Europejska powinny się zachować, gdyby Rosjanie weszli do Estonii. 52 procent Niemców odparło, że Unia nie powinna wykonać najmniejszego ruchu. Nie wiem, jak na takie pytanie odpowiedzieliby dzisiaj Polacy, ale pewnie chyba jednak trochę inaczej
Niby w ogromnej większości czujemy się częścią Unii, ale ciągle brakuje nam mocnego poczucia bezpieczeństwa. Na forach internetowych ludzie czasem dziwią się, że na terenie Polski wciąż nie ma nawet jednej wojskowej obronnej instalacji NATO.
Płytsze warstwy naszej polskiej świadomości są raczej słonecznie nastawione do życia. Te głębsze, trudniej widoczne, ogarnięte są lękiem. Ten lęk wychodzi na powierzchnię, gdy pojawia się sytuacja traumatyczna. Taka jak Smoleńsk.
To jednak tragedia przechodząca wszelkie wyobrażenia. Ginie prezydent, pół elity politycznej, generałowie. Jak zachowaliby się Niemcy, gdyby spotkało ich takie nieszczęście?
- Sądzę, że uroczystości pogrzebowe byłyby równie monumentalne, ale bez takiego spektakularnego entuzjazmu rozpaczy.
U nas on był?
- Był. Z przerażeniem, ale i w dziwnym, masochistycznym uniesieniu poczuliśmy, że znowu znaleźliśmy się w tej samej sytuacji co zawsze. Znowu ktoś uderzył w naszą niewinność i słabość. To jest właśnie rdzeń romantyzmu. Pamięta pan krzyk Konrada z trzeciej części "Dziadów"? "Czyś Ty Bogiem, czy Carem?". Dziś Konrad pewnie krzyknąłby: "Bóg to zrobił czy Putin?".
Mroczne podejrzenia, które po katastrofie smoleńskiej kierujemy pod adresem Rosji, mają jedno ze swoich źródeł w bolesnych pytaniach Mickiewicza.
Niemcy, a już na pewno Francuzi, gdyby znaleźli się w naszej sytuacji, w pierwszej kolejności wyciągnęliby błąd państwowy. Pytano by, jak to się stało, że cały sztab wojska znalazł się w jednym żelaznym pudle, które runęło w śmierć. Kto za to odpowiada? Kto i co zaniedbał?
U nas - nie. Duch naszej kultury każe nam mówić o zmarłych: "świętej pamięci". Oznacza to, że nie należy świeckim trybem chłodno roztrząsać okoliczności wypadku. Bo takie dywagacje zdaniem Polaków naruszają świętość tych, co odeszli.
Bo, wedle romantycznego paradygmatu, śmierć przynosi nieśmiertelność. Objawia prawdziwą wielkość.
- Świetnie określiła to Agnieszka Holland. Powiedziała, że Polacy wciąż wierzą, że umrzeć tragicznie jest korzystnie, człowiek zostaje wtedy kanonizowany przez sam fakt, że zginął, bez względu na to, kim był za życia. Upatrywałbym przyczyn takiego stosunku do śmierci w naszej katolickiej wrażliwości religijnej z jej kultem męczeńskich ofiar. Społeczeństwa świeckie tak nie reagują.
Po co nam martwy bohater? Miłosz kpił: "Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo. Tak - ale ile my mamy trupów!".
- On to mówił przeciwko Mickiewiczowi, Sienkiewiczowi i całej tradycji, która się z tymi nazwiskami wiąże. Podobną drogą co Miłosz podążał Gombrowicz, gdy mówił o naszej dwuznacznej skłonności do licytowania się z innymi narodami na ilość poległych i pomordowanych.
Pierwsze słowa premiera Tuska po katastrofie były o tym, że takiej tragedii świat jeszcze nie widział. A przecież kilka tygodni wcześniej trzęsienie ziemi na Haiti pochłonęło ponad ćwierć miliona istnień.
- Sformułowanie Tuska było ryzykowne, choć akurat on w tych dniach nie popełnił rażących błędów. Gdy dowiedzieliśmy się o katastrofie, zostaliśmy sparaliżowani. Ale potem ten emocjonalny paraliż nie chciał ustąpić. Przypomniał mi się od razu Związek Kawalerów Ostrogi z "Trans-Atlantyku" Gombrowicza: Polacy jako grupa ułańska zadająca sobie wzajemnie ból ostrogami. Trzeba nieustannie przeżywać ból, bo tylko on nas prawdziwie łączy. Bohater "Trans-Atlantyku" próbuje się z tego zaklętego kręgu jednoczącego cierpienia wyrwać i dlatego zostaje napiętnowany jako zdrajca.
Gombrowicz trafił w sedno mentalności romantycznej. Nas naprawdę potrafi zjednoczyć głównie wspólnie przeżywany ból po raniącym "uderzeniu w polskość" i lęk przed zagrożeniem zewnętrznym. Nowoczesne społeczeństwa nie budują jedności na takim doświadczeniu.
Ale ja nie chcę z tego drwić. Polska kilka razy w swej historii spływała krwią. Stawaliśmy w obliczu alternatyw, których większość europejskich narodów nigdy nie zaznała. One też przeżywały klęski, ale nie groziła im tak jak nam całkowita zagłada.
Kiedyś tak. Ale dziś?
- Nasza romantyczna podświadomość sprawia, że wielu z nas wciąż ma wrażenie, że wisi nad nami jakaś metafizyczno-historyczna klątwa. Zauważył pan, ile razy mówiono w ostatnich dniach o "klątwie Katynia"?
To chyba dlatego stare kłamstwo katyńskie zostało zastąpione przez nowe kłamstwo katyńskie. Zbyt łatwo katastrofę samolotu pasażerskiego utożsamiono z mordem na Polakach z 1940 roku. O pasażerach rozbitej maszyny mówi się jako o poległych. Tak jakby zauważenie, że tragiczny wypadek lotniczy jest ze swojej natury zdarzeniem dosyć przypadkowym, uwłaczało pamięci ofiar.
Ja uważam, że od pośpiesznej heroizacji ofiar lepiej byłoby spróbować zrozumieć błędy, które popełniono.
Pierwszej nocy na Krakowskim Przedmieściu widziałem na twarzach ludzi przerażenie i głębokie przejęcie. Po tygodniu, przyglądając się tłumowi zgromadzonemu na krakowskich Błoniach podczas pogrzebu pary prezydenckiej, miałem już wrażenie, że uczestniczę w patriotycznym pikniku. Trauma została oswojona i siła rytuału przeważyła.
- Wydaje mi się, że doświadczenie pierwszych dni nie miało charakteru politycznego. To było raczej doświadczenie egzystencjalne wywołane uderzeniem śmierci. Spostrzegliśmy z przerażeniem, że dosięga ona nawet tych, których uważamy za nietykalnych. Okazało się, że choć prezydent trzyma sakrę władzy, też może przestać istnieć, i to w jednej sekundzie. To było wstrząsające przeżycie. Poczuliśmy naprawdę bliską obecność śmierci.
Czy na wieść o katastrofie w Smoleńsku naprawdę się zjednoczyliśmy?
- Lęk przed śmiercią, która się tak nagle uobecniła, niewątpliwie zbliżył nas do siebie. Ale komentatorzy telewizyjni ulegli presji tej sytuacji, wierząc, że trzeba mówić o "cudzie zjednoczenia".
Czy pana zdaniem język mediów w czasie żałoby wypływał z oczekiwań ludzi? A może było odwrotnie, może media narzuciły społeczeństwu sposób przeżywania jako wspólnotowe i solidarne?
- Trudno to rozstrzygnąć bez badań socjologicznych. Mogę tylko wnioskować na podstawie pojedynczych obserwacji. Zauważyłem na przykład, że w blokach na moim osiedlu niewielu sąsiadów wywiesiło flagi.
W takich chwilach chętnie zapominamy, że Polaków jest prawie 40 milionów. Z pewnością wielu przyszło na Krakowskie Przedmieście, na krakowskie Błonia. Ale reszta, której nie pokazywano w telewizji? Nie wiemy też, z jakich pobudek ludzie uczestniczyli w zgromadzeniach, ale sądzę, że mogły to być pobudki rozmaite. Patriotyczne, religijne, sąsiedzkie, towarzyskie, przyjacielskie, sentymentalne.
Nie przesadzałbym zatem ani z masowością, ani z patriotycznym duchem dni żałoby. Ludzie wychodzili na ulicę, aby w bólu towarzyszyć rodzinom zmarłych, ale też, by zobaczyć przejazd ciał osób, które znali z telewizji, tabloidów i kolorowych magazynów. Uderzyło mnie, jak na ulicach było wiele pustych miejsc, gdy przejeżdżała trumna z prezydentem Kaczorowskim, i jaka była dysproporcja w tonacji pochówku obu prezydentów. A przecież obaj, i Kaczorowski, i Kaczyński, z patriotycznego punktu widzenia powinni być uhonorowani przez naród równorzędnie.
Kaczorowski był słabo znany.
- Niestety. Media się nim nie zainteresowały, a w społeczeństwie masowym ludzie, którzy nie są ikonami medialnymi, nie przyciągają uwagi tłumów.
Uderzyło mnie również, że żałoba narodowa została zakończona natychmiast po pogrzebie pary prezydenckiej. Nie zaczekaliśmy z jej odwołaniem, aż wszystkie ofiary katastrofy zostaną pochowane. Powstało niedobre wrażenie, że są śmierci lepsze i gorsze.
Sama zaś demonstracja przed kurią krakowską przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu? Przypomnijmy sobie mobilizację młodych ludzi przeciwko PiS przed wyborami w 2007 r. Wydaje mi się, że sprzeciw wobec pogrzebowej koronacji Lecha Kaczyńskiego na Wawelu był odpryskiem tamtego ruchu społecznego.
Coś za łatwo został więc stłumiony.
- Bo zawarto powszechny, obrzędowy pakt milczenia. Logika "świętej pamięci" powstrzymała merytoryczny namysł nad prezydenturą Lecha Kaczyńskiego. On sam zniknął ze społecznej świadomości nie tylko jako przedstawiciel wyrazistej opcji politycznej, ale w ogóle jako polityk. Dzięki mediom stał się w oczach społeczeństwa doskonałym mężem, ojcem, miłośnikiem zwierząt, spacerowiczem na plaży w Juracie. A przecież spoczął na Wawelu nie z tego powodu, że prywatnie był sympatycznym człowiekiem.
Nie brakowało też nadużyć. Niektórzy ulegli pokusie uderzenia trumną nieżyjącego prezydenta w przeciwników politycznych. Prawdziwi patrioci byli przeciwstawiani patriotom rzekomym, którym przypisywano odpowiedzialność za śmierć pod Smoleńskiem. Ta tonacja była wyraźna mimo zawartego paktu szlachetnego milczenia.
Lech Kaczyński został wpasowany do wczesnochrześcijańskiego archetypu męczennika. Poniżony za życia i wywyższony po śmierci.
- W niektórych homiliach pojawiały się takie akcenty, co było niestosowne, bo rzucało cień oskarżenia na tych, którzy za życia prezydenta jawnie i stanowczo nie zgadzali się z jego polityką.
Czy kanonizacja Lecha Kaczyńskiego jest nieodwołalna? Może, gdy już emocje opadną, nastąpi jednak weryfikacja uniesień czasu żałoby?
- Zależy gdzie. Nie sądzę, aby młode pokolenie w większości wspierające Platformę przyjęło mit bohaterskiego prezydenta jako "świętej ofiary Katynia". Natomiast zwolennicy PiS z pewnością mit ten podejmą. Mamy w naszej świadomości narodowej gotowe już struktury mityczne. Wiemy, jak wynosić na ołtarze męczenników sprawy narodowej, którzy poświęcają życie dla idei.
Czy grobowiec na Wawelu istotnie spełni swą mitotwórczą funkcję?
- Myślę, że tak. Autorytet Lecha Kaczyńskiego urośnie właśnie dzięki temu, że spoczywa on obok Marszałka. Sama przestrzeń symboliczna nekropolii wawelskiej ma taką siłę mitotwórczą, że żaden dyskurs krytyczny nie jest w stanie osłabić jej oddziaływania na wyobraźnię zbiorową.
Do tego stopnia, że za kilkadziesiąt lat już nie będzie ważne, czy Kaczyński leży obok Piłsudskiego, czy też Piłsudski obok Kaczyńskiego?
- To wizja całkiem realna.
A jeśli przecenia pan symboliczną siłę Wawelu? Wielu moich znajomych wzruszało ramionami. "Co to za różnica, kto tam leży?" - pytali.
- Inteligencja polska już w czasach Mickiewicza i Słowackiego miała rozwinięty radar antymityczny, jest więc odporna na wawelskie fluidy, chociaż z pewnością nie cała. Tyle że mity żyją w tkance duchowej narodu, a nie w głowach intelektualistów. Mit Kościuszki zrodził się z ludowych dramatów Anczyca i popularnych pocztówek z reprodukcjami Racławic Matejki, a nie z naukowych dysertacji historyków. Historia pokazuje, że raczej trudno rozbroić mity krytyczną pracą intelektualną. To się udaje bardzo rzadko.
Mit pełni funkcje terapeutyczne?
- To zależy, czy myślenie państwowe uważamy za wartość.
Spotkałem ludzi, którzy nie przejęli się zanadto prywatnym wymiarem smoleńskiej tragedii. Ważna była dla nich sama śmierć prezydenta rozumiana jako cios w najwyższy urząd państwa. Uważali oni, że państwo zostało śmiertelnie zranione, tylko to się dla nich liczyło. To jest sposób myślenia pochodzący jeszcze z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy idealizowano państwo polskie jako takie, niezależnie od jakości osób, które współtworzyły jego strukturę.
Znajomy polityk prawicy przekonywał mnie, że dopiero katastrofa spowoduje powstanie zintegrowanej wokół państwa "wspólnoty politycznej".
- To jest myślenie życzeniowe. Nie znajduję żadnych argumentów na rzecz tej tezy.
W ogóle staram się nie dać emocjonalnie zaszantażować takimi pojęciami, jak: "wspólnota narodowa", "polityczna" czy nawet "obywatelska", w których wyczuwam rodzaj ideologicznego sentymentalizmu i wymuszania patriotycznych wzruszeń. Nie odczuwam wewnętrznego łkania, gdy słyszę, jak ktoś mówi o "potrzebie budowania wspólnot".
Bo ich nie potrzebujemy, czy dlatego, że są utopią?
- Po prostu od słowa "wspólnota" wolę słowo "społeczeństwo". Wystarczy mi, że mamy jako społeczeństwo kilka istotnych celów, do których powinniśmy dążyć. Odrzucam sentymentalny przymus wiary, że tworzymy jedną wielką rodzinę. W ogóle metaforę Polski jako rodziny uważam za niebezpieczną, bo sprzyja ona rytuałom wykluczania rozmaitych "obcych", którzy nie są "dobrymi synami" Matki Ojczyzny.
Tymczasem w czasie uroczystości żałobnych usłyszałem, że "Polska staje teraz jedną wielką rodziną katyńską".
Uf, aż trudno uwierzyć w taką emfazę.
- A jednak. To zostało powiedziane z poczuciem wielkiej dumy i zarazem wewnętrznego spokoju: oto nasza narodowa arka zmierza we właściwą stronę. Z przypadkowego zbiorowiska, swoistej kaszy demokratycznej, przekształcamy się we wspólnotę połączoną więzami uczuciowymi. Najbardziej niepokoi mnie to, że taka metaforyka nie budzi w ludziach oporu, chociaż rozumiem tego przyczyny i wcale ich nie lekceważę. Rodzina jest bowiem czymś ciepłym i miłym.
Bywają w historii momenty, gdy łączy nas wspólny strach przed zagrożeniem i wspólnie się mobilizujemy do obrony. Albo euforia po wielkim sukcesie. Jednak próba uczynienia ze społeczeństwa wielkiej rodziny to nic innego jak szantaż emocjonalny. Masz czuć to samo co inni, to będziesz "dobrym synem Ojczyzny". Ja wolę mierzyć ludzi ich czynami niż ich uczuciami. Niech sobie czują, co chcą, byle zachowywali się jak ludzie porządni.
Co w takim razie z patriotyzmem? Czy jest jakiś model patriotyzmu, który stanowiłby dla pana cnotę?
- Nie chciałbym uderzać w patetyczne tony, ale fundamentem patriotyzmu powinna być lojalność wobec państwa. Należy poważnie traktować umowę społeczną, jaką jest prawo uchwalane przez naszych przedstawicieli w parlamencie. Niestety, dla wielu ludzi respektowanie prawa jest poważnym problemem, chociaż to właśnie od tego zaczyna się wszelki patriotyzm. Powiem herezję: patriotą jest ktoś, kto nie stara się oszukać urzędu skarbowego.
Oby jeszcze urząd skarbowy nas traktował poważnie.
(śmiech) - Umówmy się, że poruszamy się w sferze idealnej.
Ważną cechą patriotyzmu jest brak przymusu wyznawania romantycznej religii patriotycznej. Prawdziwy patriota nie wymusza na innych, by uznali, że tylko jego wizja interesu narodowego jest jedynie słuszna, bo zrodziła się w jego "patriotycznym sercu". Powinien być otwarty na inne poglądy i postawy. Ale widzę po pana minie, że chyba przesadziłem z idealizmem.
Zastanawiam się tylko, czy jest możliwa symbioza tych dwóch przeciwstawnych modeli. Pana racjonalno-utylitarny patriotyzm na co dzień oraz "Bóg Honor Ojczyzna" od święta.
- Nie wiem. Trudno mi zresztą powiedzieć, jak patriotyzm, o którym mówię, sprawdziłby się w sytuacji granicznej, w razie prawdziwego zagrożenia Polski. To pytanie także do Gombrowicza. Czy postawa gombrowiczowska, jaką budował, potrafiła dać ludziom moc, by względnie godnie zachowali się na przykład w Auschwitz? Dzisiaj żyjemy w sytuacji historycznej, która nie stawia nas pod murem takich strasznych pytań. Za to patriotyzm obozu prezydenckiego był niewątpliwie patriotyzmem sytuacji granicznej.
Można się spodziewać, że żywy dziś kult bohaterskiego prezydenta Kaczyńskiego zostanie wprzęgnięty w partyjną machinę propagandową?
- Wszystko sprowadza się do podstawowego pytania, które nie zostało dotąd w Polsce otwarcie postawione: Czy dzisiaj, 20 lat po odzyskaniu niepodległości, nasz byt narodowy i państwowy jest stuprocentowo pewny? Formacja liberalno-demokratyczna odpowiada na to pytanie twierdząco.
Choć już bez tej pewności, jaką miała w latach 90.
- Pojawiły się rysy na obrazie. Nadal jednak dominuje optymizm. A po drugiej stronie, w obozie prawicy narodowej, dominuje przekonanie, że żadnej pewności nie ma. Niby sprawy nie mają się tak źle, ale zawsze trzeba się liczyć z najgorszym. A skoro tak, to należy w sobie wykształcić ekstremalne cnoty rycersko-żołnierskie z alternatywą ewentualnego męczeństwa na czele.
Czy raczej dopilnować, aby nie wyginęły pod naporem nowoczesności. Lech Kaczyński miał być w kampanii prezydenckiej "małym rycerzem".
- Właśnie. To bardzo wyrazisty symbol zaczerpnięty z Sienkiewicza. Prezydent Kaczyński wyruszył jak hetman na rubieże gruzińskie wspierać Gruzinów w ich walce z rosyjskim najeźdźcą. Gdyby żył, byłby to zapewne najbardziej eksponowany motyw nadchodzącej kampanii.
Ten rodzaj patriotyzmu w takim kraju jak Polska sprawdzał się świetnie w XIX wieku. Mam jednak wątpliwości, czy byłby adekwatny do realiów nowoczesnego konfliktu zbrojnego, w tym atomowego, czego w XXI wieku nie można wykluczyć.
Mnie jest bliżej do formacji liberalno-demokratycznej, chcę więc wierzyć, że jesteśmy dzisiaj mocno i pewnie osadzeni w świecie. Że ta przeklęta historia wreszcie zakończyła się i możemy z innymi narodami europejskimi wspólnie budować cywilizację dobrobytu i bezpieczeństwa.
Ale sam pan mówi, że to zaledwie wiara.
- Cóż, druga strona ma więc prawo zapytać, czy można absolutnie wykluczyć najgorsze. Ano nie można.
To pytanie ujawnia fundamentalną oś sporu politycznego w Polsce. Ale nie jest ono publicznie artykułowane.
Dlaczego?
- Bo istnieją pewne konieczności medialnej artykulacji treści politycznych. Kto z nas lubi posłańców złych wiadomości? Czy gazety i stacje telewizyjne otwarcie mówiące o zwalających z nóg zagrożeniach utrzymają swych odbiorców? Przekaz medialny powinien potrząsnąć i trochę postraszyć, ale nie może paraliżować. Chyba że chodzi o trzęsienie ziemi na Haiti bądź o zarazę w Somalii, to znaczy o zagrożenia odległe.
Polski inteligent, który pracuje w mediach, ma tendencję do traktowania ludu polskiego jak dużego dziecka. Uważa, że powinien ustrzec go przed lękiem wnikającym zbyt głęboko w serce.
Jaka więc będzie scena polityczna po katastrofie smoleńskiej?
- Nie wierzę w uspokojenie, ale i nie martwi mnie to. Należę do tych, którzy nie załamują rąk nad stanem polskiego parlamentaryzmu. Uważam, że wcale nie przekraczamy granic, które są przekraczane w innych krajach.
A nie uwiera pana nadmiar narodowej egzaltacji i tej pustej tromtadracji? Trumny ze Smoleńska jeszcze bardziej wzmocnią takie wątki. Józef Czapski ironizował niegdyś, że marszałek Piłsudski nie może odejść z polityki, bo trupy dawnych towarzyszy mu nie pozwolą. To samo można teraz powiedzieć zwłaszcza o Jarosławie Kaczyńskim. Pamięć o bracie będzie nadawała kierunek i sens jego aktywności.
- Myślę, że wcale tak nie musi się stać. Młodsi współpracownicy prezesa PiS już się chyba zorientowali, że polskie społeczeństwo w coraz większym stopniu ulega wpływom kultury masowej. Archaiczna retoryka martyrologiczna może być więc coraz mniej skuteczna w odniesieniu do bywalców McDonalda, dyskotek i multikina.
A jeśli zostanie przełożona na język popkultury?
- To byłaby poważna sprawa. Patriotyczny przekaz w formie komiksu może być, niestety, skuteczny. Mówię niestety - bo takie próby były już podejmowane, skutecznie wzmacniając fałszywą w moim przekonaniu mitologię Powstania Warszawskiego jako polskiego "zwycięstwa w śmierci".
Mit Jana Pawła II, też posiłkuje się popkulturą.
- To było jednak coś zupełnie innego. W micie papieża Polaka był oczywiście silny element mesjanistyczny, ale okazało się oto, że Bóg nas wreszcie docenił i wynagrodził nam wszystkie klęski. Zły los się odwrócił. Po Smoleńsku, niestety, znów się cofamy. Wierzymy, że fatum kolejny raz nas dopadło, i zatracamy się w pogrzebowym uniwersum polskiej historii.
Intonując nową pieśń Wajdeloty?
- Na szczęście polskie społeczeństwo nie jest jednolite. Ścierają się w nim różne postawy. Jedynie słuszny sposób przeżywania nie jest już w stanie zapanować nad całością.
Dobrym przykładem może tu być pogrzeb Izabeli Jarugi-Nowackiej. Nad grobem obok kapłana katolickiego stali polityk lewicy oraz przedstawicielka radykalnego ruchu feministycznego głoszącego prawo kobiet do aborcji. Nie wchodzili sobie w drogę, nie kąsali się wzajemnie, każde pamiętało o własnej tożsamości. Mam nadzieję, że tak może wyglądać nowa, współczesna Polska.
Rafał Kalukin
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz