Znów chciałem się, niby od niechcenia, rozpisać o przyrodzie
sielskiej anielskiej. Niby lekko zwiewnie, oczywiście nie wylewnie, w sam raz.
Żeby pochwalili, a czytając dowiedzieli się, że… Właśnie. Opadł mi ton przy
Miłoszu. Przy Jego wierszu Moja wierna
mowo. Znam go na pamięć, często myślę o nim. Na przykład:
Rozumiem, to ma być
moje wychowanie:
gloria indywidualności odjęta,
Grzesznikowi z moralitetu
czerwony dywan podścieła Wielki Chwał,
a w tym samym czasie latarnia magiczna
rzuca na płótno obrazy ludzkiej i boskiej udręki.
gloria indywidualności odjęta,
Grzesznikowi z moralitetu
czerwony dywan podścieła Wielki Chwał,
a w tym samym czasie latarnia magiczna
rzuca na płótno obrazy ludzkiej i boskiej udręki.
Złapałem siebie w dobrze zastawione miłoszowe sidła. Bo po
co piszę? Nawet do blogowej szuflady… Ani to rejestracja zdarzeń, ani sztuka,
ani literatura (jak to - nie?!), ani nikomu nie przynosi zysku, chwały,
uznania, rozgłosu, pieniędzy. No tak przecież wiem: potrzeba indywidualności. Chcę być zauważony jako ja i tylko ten
konkretny tu i teraz żyjący – bo piszący – ja i ja. (Gombrowiczu, czemu mnie
prześladujesz?). chcę sobie postawić już za życia skromny cyfrowy monumencik,
stanąć na nim i zabłysnąć, chwałą – choć małą – się zachłysnąć. Cacy, cacy,
Horacy w sam raz! Potrzeba nie-anonimowości w sieciowym świecie. Na przekór
wszystkim, ja im pokarzę kogo mają się bać, pisarze.
A chciałem znów zacytować Miłosza i to ptakach, bo często za mną chodzą ostatnio…
Nastąpiła wreszcie wiosna niepodobna do żadnej innej w życiu Tomasza.
Nie tylko przez wyjątkową nagłość topnienia śniegów i gwałtowną siłę słońca.
Również przez to, że nie czekał biernie, aż rozwiną się liście, na trawniku
ukażą się żółte kluczyki świętego Piotra, a w krzakach odezwą się wieczorami
kląskania słowików. Wychodził wiośnie naprzeciw, ledwo naga ziemia zaczęła
dymić pod światłem bez chmur i na drodze do Borkun śpiewał i gwizdał wymachując
kijem. Las za Borkunami, w który zaszył się zaraz po południu, wywoływał chęć,
żeby wyskoczyć z własnej skóry i zamienić się w to wszystko naokoło, coś od
wewnątrz rozsadzało aż do bólu i wrzasku zachwytu. Jednak zamiast wrzeszczeć
skradał się cicho, tak żeby żadna gałązka nie trzasnęła pod nogą i na
najmniejszy odgłos czy szmer kamieniał. Tylko w ten sposób przenika się w świat
ptaków, te boją się nie kształtu człowieka, ale ruchu. Koło niego spacerowały
nakrapiane drozdy, które umiał odróżnić od kwiczołów (te pióra na głowie mają
niebieskawe, a nie szarobrązowe), odkrył, obchodząc wysoki świerk, że
grubodzioby tam uwiły już gniazdo, co do gniazda sójek to byłby je przegapił,
gdyby nie ich niespokojne skrzeczenie. Tak, to tu, ale tak schowane, że z dołu
nikt by się nie domyślił. Na tym młodym świerku gałęzie zaczynały się tuż przy
ziemi, wspinał się najpierw z łatwością, ale im wyżej, tym trudniej, bo gęsto,
kolce igieł siekły go po twarzy i spocony, podrapany wynurzył głowę na szczycie
tuż przy gnieździe. Chwiał się uczepiony cieniutkiego tu pnia, a one atakowały
go z góry desperacko, z wyraźnym zamiarem, żeby uderzyć dziobem i w ostatniej
dopiero chwili zwyciężał strach, zwijały się w miejscu, zawracały, żeby za
chwilę ponowić napaść. Znalazł cztery jajeczka bladosine w rdzawe plamki, ale
ich nie ruszył. Dlaczego większość leśnych ptaków składa kropkowane jajeczka?
Nikt nie potrafił tego mu wyjaśnić. Tak już jest. Ale dlaczego? Zsunął się
zadowolony z osiągnięcia celu.
Wracał upojony spostrzeżeniami, przede wszystkim leśną wiosną, której
piękność nie polega na niczym z osobna, na chórze nadziei złożonym z tysiąca
głosów. Na ostrych szczytach, czarnych na tle nieba zachodu, wyciągały swoje
melodie drozdy (Turdus musicus, a nie
Turdus pilaris i nie Turdus
viscivorus! Tylko głupcy mieszają te
gatunki). W górze pobekiwały bekasy, jak baranki biegające gdzieś bardzo daleko
za barwą różowozielonego jedwabiu. Antonina utrzymywała oczywiście, słysząc
takie odgłosy, że to czarownica Ragana jeździ na diable zamienionym w
latającego kozła i męczy go ostrogami. Ale Tomasz wiedział, że ten bek to nic
innego niż specjalny świst ich piór.
(Dolina Issy, początek rozdz. XLI)
…żeby potem błysnąć myślą. I kolejna cegła pomnika poety.
Porażka.
To dlatego niechętnie patrzę na tzw. nowych poetów, czyli
tysiące pseudopoetów pocących się nad tekstami bez wartości, bez sensu (tak,
dosłownie bez sensu często, czyste słowa oderwane od realiów), bez głębi, a
priori na temat, byle się dobrze czytało i byle zdobyć więcej komentarzy i
więcej ochów i achów, jakie to niby piękne i trafne, i słownictwo i pomysł, a skąd
inspiracja? a może podczas podróży do Nikaragui lub Kalifornii? i jaki klimat…
Już chce mi się (jak to ujął słownik PWN) „gwałtownie wyrzucić coś z siebie;
chlustać, bluzgać, buchać czymś”. Czym? Tą pisaniną. Specjaliści piszą, że
niewiele, czyli nikt, tego nie czyta; że ludzie piszą a nie czytają. Ślepota.
Kucharz musi jeść do diaska! Z resztą nie dziwię się, że brak czytelników. Bo
co oni mają czytać? Te bzdury pomnożone przez tysiące stron i słów? Ja ich nie
czytam. Wolę mojego Gałczyńskiego, Różewicza, Tuwima, Szymborską i Herberta,
Miłosza, Zagajewskiego i paru innych np. Vargę, Kisielewskiego, Kapuścińskiego
czy Pilcha.
Będzie cd. niestety…
Sebastian, przeczytałam Cię :)))
OdpowiedzUsuńDzięki.
OdpowiedzUsuńDługi tekst.
Z wnerwionego nieco serca.
...pogodnego dnia...
No, właśnie. Ja wolę krótko, a to z braku czasu, a potrzeby napisania właśnie. :)
OdpowiedzUsuń