Siedzę w nudny
letnio-sobotni wieczór przy nadeschnietnym bluszczu na parapecie, oczywiście on
na…, ja – nieważne i… ani wiatru, ani chmurki w ruchu, nawet auta. Oderwawszy
się od rzetelnej (!) lektury kreślę parę słów na gorąco. Jakiej lektury? „Gałczyński 1945 - 1953” Jana Błońskiego, PIW,
Warszawa 1955 – czyli młodziutki przyszły wybitny Profesor (23 lata!) w
debiucie o świeżo zmarłym wybitnym Poecie w kontekście równie prawie świeżo
pochowanego – za co wielki Bóg zapłacz – wybitnego Tow. Stalina („tylko dwie
sylaby”).
Tak więc
Błoński dokonuje błyskotliwej syntezy twórczości i przede wszystkim jej
kierunku „ideowo-światopoglądowego” przed II. wojną światową i zwłaszcza potem.
Właściwie bowiem między kompetentnymi ocenami i autentycznym literackim
znawstwem młodego jeszcze krytyka czai się i rośnie w siłę zasadnicze pytanie
dla tej książeczki (85 stron formatu nieco mniejszego niż A5): „Jaka była
droga, którą Gałczyński postępował ku roli poety socjalistycznego?” (s. 46).
Widać, że to teza z założeniem, ponieważ „taka droga” musiała być, w przeciwnym razie cenzura PRL-u nie wpuściłaby na
rynek pozycji w serii „Studiów na polską literatura współczesną” PAN. Pisarzy
niedopasowanych do systemu rewolucyjnego nie było: przynajmniej w mediach, w
pierwszym obiegu, w granicach Ojczyzny. Gdyby się wychylali wystarczyły… …– te
kropki odcinające od złotówek, presja społeczna, groźby z pokryciem. Lecz
Gałczyński w roli „poety socjalistycznego” się nie sprawdził. To co wysmarował
ku chwale Ojczyzny, do której de facto
nie prędko wróciła po wojnie, nie zabierze wiele miejsca i nie ucieszy oka
polotem artystycznym. O tym wiedział Błoński i miał kłopot, więc narzeka na
Poetę, że „przed wojną był poetą zbłąkanym, oszukanym przez faszyzm” (s. 43),
że „przyszedł na gotowe”, że jest „obcy politycznie”, że postępuje jak
dziennikarz, nie poeta” (s. 53n), że ma „niepoważny stosunek do problemów
współczesności, drobnomieszczański huraoptymizm i deklaratywność ideową” (s.
48), i wreszcie co najważniejsze że „nie umiał atakować problemów
współczesności z pozycji walczącego rewolucjonisty” (s. 46). Cóż, to niewątpliwie
była w dużym stopniu prawda i legendarny kanarek
ostał się najpewniej bez ukręconego łebka.
Odkładając,
podczas lektury tej pachnącej latami 50. XX wieku książeczki, przebrzmiałe
elementy socjalistyczne na margines zachwycałem się wiele razy kunsztem
podejścia krytyka Błońskiego do poematów, satyr, bajek i różnych perełek
Wielkiego Konstantego. Wyraźnie, mimo niecałkowitego „nawrócenia” Gałczyńskiego
na „realizm nowych czasów”, podoba się Błońskiemu pomysł i wykonanie „Zielonych
Gęsi” oraz „Listów z fiołkiem” (lecz niekoniecznie tematyka), zachwyca się
(choć nie we wszystkich miejscach) „Niobe” i „Witem Stwoszem”, w których to
stołeczny pisarz „pokazał źródła swej poezji: jej istotny, głęboki humanizm”
(s. 64). Jan Błoński uważa, że 47-letni Gałczyński dopiero wkroczył w swój klasyczny okres twórczości „wolnej od
szarlatanerii, jak panegiryzmu”. Chodzi o cykl „Ezop świeżo malowany”,
„Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu i niezapomniany testament Karakuliambro „Pieśni”.
Na koniec warto skrótowo wyliczyć
cechy liryki Poety (oczywiście wszystko według Błońskiego) decydujące o jej
powodzeniu i ciągłej aktualności:
- humanizm,
- głęboki liryzm,
- prostota tematów,
- bezpośredniość,
- ciągłe zmiany,
- wielokierunkowość ujęcia tematu,
- język mówiony,
- humor i uśmiech,
- obecność zwyczajnej codzienności,
- chwiejność
- „niespodziankowość”,
- inwencja artystyczna,
- wyobraźnia poetycka.
„Gałczyński – podsumowuje Jan
Błoński – uczył swych czytelników, z którymi czuł się tak bardzo związany,
wzruszeń coraz szlachetniejszych, nieskazitelniejszych”. A w ostatnim zdaniu
(s. 85), żałując wczesnej śmierci piewcy olsztyńskich borów, świadomie i
szczerze oddaje hołd „poezji, którą przyszłość zaliczy do najpiękniejszych,
najprawdziwszych, najbardziej żywych świadectw naszego czasu”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz