8 czerwca 2012

Do stu tysięcy indyjskich bogów!

Później chyba się nie godzi, ale trzeba – ba! obowiązek w minimalnym stopniu, bo raczej czysta przyjemność, którą promieniuje serce miłośnika tajemniczej Caissy - złożyć przemiłe gratulacje Panu Anandowi.

Przyczyny znane. I niech mi bogowie z Półwyspu Indyjskiego wybaczą termin i formę pożal się… Z resztą muszę także wyznać ambiwalentnie, z przykrością zaprawioną szczyptą autosatysfakcji, że był to mój 1. raz: od technikum, sporadycznie ustawiając bierki na szachownicy, trwał mój niesławny sen o ideałach, aż wreszcie kur zapiał i rozpłakałem się ku nawróceniu d2-d4 np. widząc. Tak więc oparłszy głowę na królewskich łonach czarno-białych dałem się uwieść do Galerii Trietiakowskiej (oj to nie jest słowo dla nie-Słowianina – 0:1 dla Gelfanda) i tamże pozostałem niefizycznie do tie-break’u, czyli, jak chcą niektórzy polscy mistrzowie komentujący dla chessbrains 12. partię, do dogrywki („fuj z tym angielskim tie-break’iem” – cytat, czyli 1:1 tj. punkt dla Ananda, bo jak wiadomo Izrael i USA… to strefa j. ang.). Otóż to. Pantera hindusa doigrała się w końcu zwycięskiego punktu a żydowski lew doliczył się miliona w dolarach. Wilk syty…
Tak, odpowiadam, podobało mi się wszystko mimo wszystko. Tak, dziękuję, doczekałem się. Bo, jak wcześniej tu wysmarowałem w poście (dziwne słowo post), czekałem niecierpliwie na jeszcze z walki mocarzy w światowych szachach i było. A podobnie jak nb. szachista i autor bloga Psychologia i Szachy Krzysztof Jopek domyślam się totalnej niemodności pojęcia "czekać", lecz nie poddaję się wzorem jenerała Sowińskiego i - solennie przyrzekam - że cnoty owej strzec będę. Nie wiem w sumie co myśleć o tzw. poziomie, gdyż się nie znam, ale (to „ale” ma zawsze kluczowe znaczenie) próbowałem nieco sam z mistrzami popolemizować za pomocą programu szachowego Arena (który mnie zawsze „rozkłada”) i nic; a ponadto nie przekonują mnie rozróżnienia niejakiego Fischera Roberta nt. mistrza FIDE i świata, że niby to co innego. Może mi kto wyjaśni? Dla mnie to wsio rawno. Obaj są masterami co by tu nie naargumentować i kropa. Słusznie też GM Gajek podsumował ich walkę do wagi ciężkiej w boksie. Krwi nie było dużo. Chodzi o punkty. Na nokaut nikt pewnie liczył. Wreszcie na szczęście wspomniana szerzej dogrywka wyzwoliła nieco rumieńców - jeśli nie okolicznościowych pysznych, że palce lizać, wypieków – i sprawa (oj na licach Borysa! Stąd punkt dla Wisziego i mamy 2:1!) po śląsku mówiąc się rypła. Obyło się w naszym ostatnim roku Ziemi – przypominam o naglącym proroctwie Majów 12-12-(20)12 czy jakoś tak (więc: 3x6x2 czyli podwójne 6+6+6 strach się bać) - bez armagedonu skądinąd ciekawego do bólu.

Summa summarum: żyje król, niech żyje król!
Vivat Anand!
I może co jeszcze
w innej formie o tym zamieszczę,
bo katastrofizm Ildefonsa G.
porusza bardzo mnie
i za nos mnie wodzi
po Moskwie gdyśmy byli młodzi
tj. za czasów Imć Wolanda,
vel Ananda,
vel Gelfanda…
Zobaczy się jak bóg da
i nie będzie draw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz