cd
Wreszcie wchodzę w rejon Soły. Mijam wał, od zeszłego roku w przebudowie (koparki, ciężarówki, sporo ziemi), i już jestem na rzeką. Dwa tygodnie temu padał pierwszy pozimowy deszcz. Potem nawet śnieg. Teraz ciepło. Woda niska. Jaz na Sole w Broszkowicach wita mnie wroną. Zaskoczony jestem i trochę wstyd. To pierwsza świadoma wrona w moim życiu.
Wchodzę w gąszcz. Tak bez ostrzeżeń, bez wstępu. Mnóstwo suchych badyli, zapomnianych po zimie krzaków. Różne osty nie nabrały jeszcze siły. W ogóle poza licha trawą - brak zielonego koloru. Tylko złote brązy w oślepiającym dziś słońcu. Niska woda odsłania błota, zakola, wymytą ziemię. Brnę między połamanymi gałęziami. Obok zgarbionych drzew. Pod stopami pękają i trzeszczą. Schylam się i osłaniam tyle ich nad głową. W końcu staję. Cicho. Nikogo. Ja i one, a może Ona. Przed chwilą auta, smród ulicy, betony osiedlowe, ruch i cel. Tu i teraz prawie nic. Gęstwina i bezczas. Stoję zakochany. Zauroczony znowu. Lepiej - OSZOŁOMIONY. Pstrykam jakieś zdjęcia, ale nie o nie chodzi. Zegarek na ręce popędza. Zapłacić za żony papierosy i zdążyć do pracy na 13. W oddali przed wałem ruch. W mgle światła trzy sarny i kozioł. Wpatrzone w coś, we mnie, zastygłe niby postacie na hieroglifach. Muszę iść. Uciekają. Osada bobrów chyba opuszczona. Lecz w górę Soły coraz więcej ich śladów. Są i świeże. Na szczęście. Zwalone wielkie drzewo. Jeszcze trzyma się rozpaczliwie ziemi. Ale to już koniec. Korona w rzece. Znów ciemniej. Gęstwina ze starymi wysokimi drzewami. Pośród niej bagna jakieś, wody, rowy, wymyte ścieżki uciekającej odnogi Soły, tropy zwierząt. Żal wracać na asfalt. Wolę oszołomienie.
Wreszcie wchodzę w rejon Soły. Mijam wał, od zeszłego roku w przebudowie (koparki, ciężarówki, sporo ziemi), i już jestem na rzeką. Dwa tygodnie temu padał pierwszy pozimowy deszcz. Potem nawet śnieg. Teraz ciepło. Woda niska. Jaz na Sole w Broszkowicach wita mnie wroną. Zaskoczony jestem i trochę wstyd. To pierwsza świadoma wrona w moim życiu.
Wchodzę w gąszcz. Tak bez ostrzeżeń, bez wstępu. Mnóstwo suchych badyli, zapomnianych po zimie krzaków. Różne osty nie nabrały jeszcze siły. W ogóle poza licha trawą - brak zielonego koloru. Tylko złote brązy w oślepiającym dziś słońcu. Niska woda odsłania błota, zakola, wymytą ziemię. Brnę między połamanymi gałęziami. Obok zgarbionych drzew. Pod stopami pękają i trzeszczą. Schylam się i osłaniam tyle ich nad głową. W końcu staję. Cicho. Nikogo. Ja i one, a może Ona. Przed chwilą auta, smród ulicy, betony osiedlowe, ruch i cel. Tu i teraz prawie nic. Gęstwina i bezczas. Stoję zakochany. Zauroczony znowu. Lepiej - OSZOŁOMIONY. Pstrykam jakieś zdjęcia, ale nie o nie chodzi. Zegarek na ręce popędza. Zapłacić za żony papierosy i zdążyć do pracy na 13. W oddali przed wałem ruch. W mgle światła trzy sarny i kozioł. Wpatrzone w coś, we mnie, zastygłe niby postacie na hieroglifach. Muszę iść. Uciekają. Osada bobrów chyba opuszczona. Lecz w górę Soły coraz więcej ich śladów. Są i świeże. Na szczęście. Zwalone wielkie drzewo. Jeszcze trzyma się rozpaczliwie ziemi. Ale to już koniec. Korona w rzece. Znów ciemniej. Gęstwina ze starymi wysokimi drzewami. Pośród niej bagna jakieś, wody, rowy, wymyte ścieżki uciekającej odnogi Soły, tropy zwierząt. Żal wracać na asfalt. Wolę oszołomienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz