30 września 2010

Chopin - wreszcie konkurs!

Chopin na 81 fortepianów

...
W niedzielę rozpoczynają się przesłuchania XVI Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Czy któryś z siedmiorga Polaków powtórzy triumf Rafała Blechacza sprzed pięciu lat?


Ta historia trwa od 1927 r. I choć od pierwszych zmagań - zainicjowanych przez prof. Jerzego Żurawlewa - minęła cała epoka, Konkurs niezmiennie wzbudza wielkie, prawie sportowe emocje. Raz na pięć lat przez blisko trzy tygodnie muzyka Chopina pozostaje w Polsce w centrum zainteresowania. To jedyny taki przypadek. Dlaczego?

- Konkursy można dzisiaj podzielić na dwie grupy - tłumaczy krytyk muzyczny Stanisław Dybowski. - Turystyczne, organizowane dla spopularyzowania jakiejś miejscowości, fundatora lub artysty, i konkursy prestiżowe, przeznaczone wyłącznie dla profesjonalistów. Tu Chopinowski jest na samym szczycie.

Do tego warszawski Konkurs to od początku impreza poświęconą muzyce tylko jednego kompozytora. Stąd jego wyjątkowa trudność, bowiem pianiści w kolejnych etapach muszą wykazać się kunsztem interpretacji różnych form. A o tym, jak prawidłowo zagrać mazurka czy poloneza, wiedzą tylko wtajemniczeni.

W pierwszym etapie młodzi adepci grają etiudy, nokturn, balladę lub scherzo. W drugim - walca, mazurki, poloneza. W trzecim - sonatę, w finale jeden z dwóch koncertów. Trzeba mieć nie lada odporność psychiczną i kondycję fizyczną, by w ostatnim etapie podołać jeszcze dużym formom wykonywanym z Orkiestrą Filharmonii Narodowej. Z reguły właśnie finały są najsłabszymi ogniwami przesłuchań, bo rewelacyjnie dotąd grający pianiści nie wytrzymują szaleńczego tempa maratonu.



Nowe zasady

XVI Konkurs odbywający się w Roku Chopinowskim od dawna zapowiadany był jako przełomowy, bo zmienia się system oceniania. Każdy z jurorów głosuje "tak" lub "nie", natomiast dopuszczone są dyskusje, a punkty stanowią jedynie funkcję pomocniczą (punktacja zostanie upubliczniona po zakończeniu zmagań). Oceniających będzie zaledwie dwunastu, wśród nich koncertujący pianiści, m.in. Martha Argerich, Nelson Freire, Dang Thai Son, Kevin Kenner, Piotr Paleczny. Przewodniczącym jury jest prof. Andrzej Jasiński, honorowym przewodniczącym - prof. Jan Ekier.

- Po raz pierwszy sąd składa się tylko z 12 osób - mówi Dybowski. - Głosowanie tak-nie powinno być rzetelniejsze, bo nie ma problemu stosowania przez każdego jurora innej skali - komentuje Kacper Miklaszewski, redaktor "Ruchu Muzycznego". - A dyskusja w spornych przypadkach jest konieczna, bo oceniając muzykę, jesteśmy skłonni przypisywać te same wartości całkiem odmiennym wykonaniom lub - w zależności od kontekstu - odmienne oceny tym samym.

W kwietniu zorganizowano eliminacje wstępne, wyłoniono 81 uczestników. Konkurs otwarty jest dla pianistów wszystkich narodowości urodzonych w latach 1980-93. W tym roku dominują Azjaci - 17-osobowa ekipa z Japonii i ośmioosobowa z Chin. Wyjątkowo ostra selekcja przerzedziła polską ekipę, która składa się z siedmiorga pianistów - Fares Marek Basmadij (ur. 1986, ojciec Syryjczyk, studia w Gdańsku i Dublinie), Marek Bracha (1986, studia Warszawa i Londyn), Jacek Kortus (1988, studia w Poznaniu, przed pięcioma laty dotarł do finału), Marcin Koziak (1989, studia w Krakowie), Joanna Różewska (1988, studia w Warszawie), Gracjan Szymczak (1986, studia we Wrocławiu, brał udział w Konkursie w 2005 r.), Paweł Wakarecy (1987, studia w Bydgoszczy). Pojawi się także dobry znajomy Austriak Ingolf Wunder, który zyskał sympatię publiczności przed pięcioma laty, ale do finału nie dotarł. Silną ekipę zapowiadają Rosjanie, m.in. z Julianną Awdiejewą, Mirosławem Kultyszewem i Daniiłem Trifonowem.



30 tys. euro i Nowy Jork

Regulamin mówi: "Do II etapu zostanie dopuszczonych 40 uczestników, do III etapu - 20, a do finału nie więcej niż dziesięciu". Laureat I nagrody otrzyma złoty medal i 30 tys. euro. Przewidziano także nagrody specjalne: Towarzystwa im. Fryderyka Chopina za najlepsze wykonanie poloneza (3 tys. euro), Polskiego Radia za najlepsze wykonanie mazurków (3 tys. euro), Filharmonii Narodowej za najlepsze wykonanie koncertu (3 tys. euro), rektora warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego za najlepsze wykonanie Poloneza-Fantazji As-dur op. 61 (3 tys. euro). Specjalną nagrodę ufundował Krystian Zimerman - za najlepsze wykonanie sonaty (12 tys. euro). Jest jeszcze deszcz nagród pozaregulaminowych.

Kolejna nowość, mająca ułatwić międzynarodowy start najlepszemu pianiście XVI Konkursu, to występy z Nowojorskimi Filharmonikami - w Warszawie (29 października) i w Nowym Jorku (w styczniu) oraz z orkiestrą NHK w Tokio. Tradycyjnie już zwycięzca zwiąże się z prestiżową wytwórnią Deutsche Grammophon. Takim kontraktem może poszczycić się Rafał Blechacz, który od triumfu w 2005 r. zdążył nagrać trzy albumy i przedłużyć współpracę na trzy następne. Laureat z 2000 r. Chińczyk Yundi Li, po kilku płytach w DG, rozwija obecnie skrzydła u innego potentata fonograficznego - EMI Classics. Wszystko dzięki nagrodzie w Warszawie.



Chopin Express

Konkurs to najbardziej oblegana medialnie impreza muzyczna w Polsce. "Chopin Express" - taki tytuł nosić będzie gazeta konkursowa, publikowana codziennie od 1 do 23 października, w nakładzie 10 tys. egzemplarzy (do zdobycia w Filharmonii Narodowej oraz u gazeciarzy na mieście). Dwujęzyczna, polsko-angielska, wydawana przez IAM wraz z brytyjskim miesięcznikiem "Gramophone" (do Warszawy przyjeżdża jego redaktor Emma Baker). Aleksander Laskowski, redaktor naczelny: - Na pomysł wpadliśmy w Cannes na MIDEM. "Gramophone" będzie współwydawcą, odpowiedzialnym za redakcję angielską i zamówienie tekstów u znanych dziennikarzy ze świata.

To druga tego typu inicjatywa w historii. W 1995 r. gazetę konkursową wydawał nieistniejący już magazyn płytowy "Studio".

Teraz w Warszawie akredytowali się dziennikarze z ok. stu różnych redakcji - prasowych, telewizyjnych, radiowych, internetowych. Najbardziej egzotyczna akredytacja? - Japoński "Morning - Weekly Manga Magazine" - mówi Laskowski.



Cena, którą warto płacić

Ogromna liczba konkursów na świecie spowodowała w ostatnich latach ich dewaluację. Jeszcze do niedawna wszyscy najwięksi pianiści mieli w swoim CV jakiś wygrany konkurs, dzisiaj są i tacy, którym tego typu rywalizacja do niczego nie jest potrzebna (Jewgienij Kissin nigdy nie startował, Piotr Anderszewski pojechał do Leeds, ale wycofał się w trakcie). W Warszawie jednak uwielbiamy tę historię pisaną nazwiskami Polliniego, Argerich, Zimermana, Pogorelicia, Ohlssona, Bunina, które po Konkursach stawały się ważne w światowej pianistyce.

Jak ogromna jest presja zwycięstwa, przekonaliśmy się pięć lat temu, gdy "blechaczomania" opanowała Filharmonię Narodową. Trudno się jednak dziwić - to był pierwszy polski zwycięzca od triumfu Krystiana Zimermana w 1975 r. (wcześniej Konkurs wygrywała Halina Czerny-Stefańska - ex aequo z Bellą Dawidowicz w pierwszej edycji powojennej, oraz Adam Harasiewicz w 1955 r.).

- W Polsce Konkurs wzmaga pewne - ogólnie rozumiane - uczucia patriotyczne oraz daje poczucie, że mamy kompozytora wszechświatowego, podziwianego absolutnie przez wszystkich - uważa Dybowski.

Czy jednak nie można inaczej zbudować kariery, niż tylko biorąc udział w morderczych zawodach? Miklaszewski: - Konkurs jako selekcja jest sprzeczny z ideą sztuki: lepiej byłoby urządzić festiwal, na który - jak na targi - przyjeżdżaliby impresariowie skłonni inwestować w utalentowanych muzyków. Konkurs, zwłaszcza tak wielki, to szalona dla nich wygoda: kto inny podejmuje decyzję, kto inny inwestuje w pierwszy rzut promocji, a impresariat spija śmietankę.

Konkursy mają jednak swoją dramaturgię i chwile, które przez lata się pamięta - nonszalancko wchodzącego na estradę Ivo Pogorelicia, niesionego na barkach Yundiego Li czy kończącego Koncert e-moll w furii braw Rafała Blechacza. A i samym pianistom występy w Warszawie śnią się później po nocach: - To zmieniło moje życie - mówił nam Blechacz. - A o stresie, choć ogromnym, i tak się szybko zapomina.

Zanim do Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej wkroczą młodzi pianiści, na dwóch inauguracjach zagrają mistrzowie - w piątek Mitsuko Uchida (II nagroda w 1970 r.), a w sobotę duet Martha Argerich (I nagroda w 1965 r.) i Nelson Freire.



Wszystkie przesłuchania XVI Konkursu Chopinowskiego (oraz koncert Argerich i Freirego) można śledzić w transmisjach radiowej "Dwójki" i TVP Kultura. W serwisie Chopin.tvp.pl - codzienne podsumowania i rozmowy z uczestnikami, a koncerty - sesje przedpołudniowe i popołudniowe I, II, III etapu oraz finał i koncert laureatów - będą dostępne nie tylko w bezpośredniej transmisji.

25 września 2010

Więcej niż biblioteki


...
Rozmawiała Donata Subbotko 2010-09-25
Nie tylko bezpłatny internet i nowości książkowe na półkach, ale także sala, w której spotkają się lokalne organizacje pozarządowe - o tym, jakie biblioteki powstaną w Polsce po wejściu w życiu rządowego programu Biblioteka+, opowiada Grzegorz Gauden, dyrektor Instytutu Książki
Na jednym z najbliższych posiedzeń Rada Ministrów przyjmie zatwierdzony już przez Komitet Stały Wieloletni Program Rządowy Kultura+, który zakłada, że państwo polskie w latach 2011-15 wyłoży blisko 0,5 mld zł na dwa rewolucyjne dla polskiej kultury projekty: digitalizację zasobów kultury (120 mln zł) i realizację programu Biblioteka+ (375 mln zł). Celem tego drugiego jest stworzenie sieci nowoczesnych bibliotek publicznych, w tym m.in. przekształcenie bibliotek gminnych w tzw. orliki kultury. Za program odpowiedzialny jest Instytut Książki.

Rozmowa z Grzegorzem Gaudenem, dyrektorem Instytutu Książki

Co można zrobić z bibliotekami za 375 mln zł?

Grzegorz Gauden: Można wybudować albo przebudować kilkaset bibliotek gminnych - bo jeśli chodzi o infrastrukturę, to program Biblioteka+ jest skierowany do gmin wiejskich, miejsko-wiejskich i miast do 15 tys. mieszkańców. Dramatem naszych bibliotek publicznych w małych miejscowościach i na wsi są straszne warunki lokalowe i zapaść technologiczna. Dane Biblioteki Narodowej mówią, że ok. 35 procent tych bibliotek mieści się w lokalach prowizorycznie przystosowanych do funkcji bibliotecznych, a ok. 15 procent kompletnie się do tego nie nadaje. Czyli połowa polskich bibliotek we wsiach i miasteczkach działa w lokalach, które według niewygórowanych polskich standardów nie nadają się na biblioteki.

Decyzją ministra kultury Instytut Książki od 2008 roku realizował już niektóre punkty programu Biblioteka+, pomagając także takim bibliotekom.

- Do końca tego roku wyremontowanych zostanie ponad 400 bibliotek w małych miejscowościach. Ale ponieważ dotychczas Biblioteka+ nie była oficjalnym programem rządowym, minister kultury nie dysponował takimi funduszami, jakich ten program wymaga. Nie były to całościowe inwestycje w nowoczesne biblioteki, a wspomaganie ich w elementarnych potrzebach, takich jak budowa toalety, wymiana podłogi, dachu czy okien. Chciałbym podkreślić, że robi się to za pieniądze ministra kultury, mimo że zgodnie z ustawą za biblioteki odpowiadają samorządy. Tak jest też na całym świecie. Polskie samorządy przez 20 lat budowały drogi, kanalizację, szkoły, placówki służby zdrowia, asfaltowały drogi, ale lekceważyły biblioteki.

Teraz, kiedy Biblioteka+ staje się programem rządowym, biblioteki mają stać się nowoczesnymi centrami kultury na wzór skandynawski - czyli jaki?

- Przez dziesięć lat byłem w Szwecji na emigracji. Kiedy trafiłem do miejscowości, w której się osiedliłem, to po trzech dniach wiedziałem, gdzie się mieści biblioteka publiczna, a do dzisiaj nie wiem, gdzie tam jest urząd gminy. W Szwecji biblioteka to duma lokalnego samorządu. W całej Skandynawii z punktu widzenia misji władzy lokalnej biblioteka jest najważniejszym obiektem, centrum życia społecznego. W Polsce, kiedy przedstawicielom bibliotek wojewódzkich mówię, jakie wymagania powinna spełniać biblioteka, żeby uzyskać certyfikat Biblioteki+, to pani reprezentująca pewien region ze wschodu Polski odpowiada, że w jej województwie nie ma placówki, która mogłaby się choć zbliżyć do tych oczekiwań. Tymczasem europejska nowoczesna biblioteka w gminie to najlepszy sposób na walkę z wykluczeniem i równanie szans.

Jaką bibliotekę widzi pan w małej gminie, np. na Podlasiu, za pięć lat?

- W standardzie budowlanym lokal nie różni niczym od np. nowoczesnego biura, marketu czy stacji benzynowej. Jest czysty, schludny, dobrze oświetlony, na półkach leżą nowości książkowe i gazety. Ma nowoczesne i estetyczne meble. Radą służy wykształcona bibliotekarka. Jest studio komputerowe, gdzie w ciszy można bezpłatnie poserfować po całym świecie. Jest sala, w której spotkają się lokalne organizacje pozarządowe, mają tam też swoje szafki z kluczem, w których przechowują dokumenty. Ta biblioteka - otwarta od 9 rano do godzin wieczornych - jest miejscem, w którym mogę realizować wszystkie swoje potrzeby społeczno-intelektualne.

Ile takich bibliotek powstanie?

- 500-600. To będzie wyzwanie także dla samorządów lokalnych, które w tej chwili zamiast na biblioteki przeznaczają pieniądze na asfaltowanie dróg w lesie. Przeanalizowaliśmy 16 regionalnych programów wykorzystania środków unijnych - słowo "biblioteka" pojawiło się tylko w dwóch, i to gdzieś na samym końcu jako ewentualne propozycje alternatywne. W Polsce jest ponad 8 tys. bibliotek publicznych. Kiedy wieloletni program rządowy Biblioteka+ zostanie oficjalnie ogłoszony, jego realizacja będzie zależała od lokalnych władz i społeczności. Instytut Książki ogłosi regulamin naboru wniosków oraz procedurę przyznawania pieniędzy. Wtedy wójtowie gmin będą się mogli zgłaszać.

Czy to im się opłaci?

- Tak. Rząd na program Biblioteka+ przeznacza 150 mln zł, samorządy muszą do tego dołożyć 225 mln zł. Zasada jest bowiem taka, że rząd ponosi 40 proc. kosztów budowy czy przebudowy konkretnej biblioteki, a pozostałe 60 procent muszą dać po połowie marszałek województwa i gmina. Czyli wójt gminy daje tylko jedną trzecią kwoty, a dostaje nowoczesną bibliotekę - co docenią jego wyborcy. Będziemy jednak wymagali, aby biblioteka, które dostanie pieniądze, nie mogła służyć innym celom niż biblioteczne, bo to bywa różnie. Gmina musi zagwarantować, że powstanie biblioteka działająca według określonych parametrów. Jeśli tego nie spełni, odda pieniądze.

Jakie to parametry?

- Jest ich cała lista, np. biblioteka musi być otwarta przez osiem-dziesięć godzin dziennie, mieć regularnie, co roku, odnawialny księgozbiór, szerokopasmowy internet i zapewniony wstęp dla niepełnosprawnych. Taka placówka będzie mogła otrzymać certyfikat Biblioteka+. A biblioteki z certyfikatem będą traktowane przez ministra kultury preferencyjnie w różnych kolejnych programach.

Tylko część z 8 tys. polskich bibliotek zostanie unowocześniona, a co z resztą?

- Powtarzam, biblioteki to zadanie samorządów. Program Biblioteka+ to nie tylko infrastruktura. Jego częścią jest program Mak+, czyli stworzenie ogólnopolskiego centralnego systemu komputerowego umożliwiającego zarządzanie zbiorami bibliotecznymi - to oferta dla wszystkich polskich bibliotek. Internetyzacja też obejmie całą ich sieć. Zresztą już do końca tego roku wszystkie publiczne biblioteki będą miały - bez względu na to, czy mieszczą się w szopie, czy w centrum miasta - dostępny bezpłatny szerokopasmowy internet, bo minister podpisał umowę z Telekomunikacją Polską i ten program już jest wdrażamy. W tym roku wyszkolimy też kilkuset pracowników gminnych bibliotek, a przez trzy najbliższe lata jeszcze blisko 2,5 tys. bibliotekarzy.

Problemem pozostaną nowości książkowe, bo przecież zakupy biblioteczne nie mieszczą się w programie Biblioteka+.

- Na zakupy Instytut Książki nie ma wpływu. Odkąd okazało się, że rząd nie obroni nas przez opodatkowaniem książek VAT-em, proponuję, aby ten niespodziewany przychód budżetowy - ok. 100 mln zł - w całości przeznaczyć na zakupy dla bibliotek. Bo my ciągle jesteśmy biednym społeczeństwem, gminy nie chcą dawać pieniędzy na zakup książek. Gdyby jednak minister kultury finansował większe zakupy, wymuszając na samorządach, by angażowały w to także swoje pieniądze, za kilka lat moglibyśmy mieć nowoczesne księgozbiory - wtedy może zatrzymalibyśmy ten dramatyczny spadek czytelnictwa.

23 września 2010

Mrożek sprzedał się pięknie

...
"Mrożek na XXI wiek" - pod takim hasłem zaczyna się dziś w Warszawie festiwal z okazji 80. urodzin Sławomira Mrożka. Impreza towarzyszy premierze pierwszego tomu jego "Dziennika" obejmującego lata 1962-69
"Dziennik. 1962-1969", Sławomir Mrożek, Wydawnictwo Literackie, Kraków

Trzy lata temu Mrożek udzielił "Gazecie" wywiadu. Na pytanie o dziennik, którego pisanie zalecał mu przyjaciel Wojciech Skalmowski, odparł: "Tej rady nigdy nie posłuchałem". Nawet zaprzyjaźniona z nim Anna Zaremba-Michalska, prezes Wydawnictwa Literackiego, dowiedziała się o istnieniu tych zapisków niedawno. Tuż przed wyprowadzką pisarza z Krakowa do Nicei poszli na pożegnalny obiad. Mrożek wyznał: "Istnieje coś takiego, nie wiem, czy to kogoś zainteresuje, może jakieś fragmenty".

Pierwszy tom obejmuje lata 1962-69. Już z pierwszych zdań dowiemy się jednak, że to wcale nie był początek. Trzy lata wcześniej pisarz bez sentymentu spalił kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt opasłych brulionów. Co skłoniło go do ponownego podjęcia wyzwania?

Mrożek w "Dzienniku" kilkakrotnie wspomina, że była to konieczność doskonalenia się w pisaniu na maszynie. Ale przecież większość "Dziennika" i tak powstała odręcznie. Bardziej prawdopodobną odpowiedzią wydaje się próba znalezienia dystansu, spojrzenia na siebie z zewnątrz (nieprzypadkowo tyle tu o spuściźnie psychoanalityków Junga czy Fromma). I z tej pozycji bywa surowym sędzią, wytykając sobie lenistwo, brak talentu, nieumiarkowane picie.

W latach 60. Mrożek żył przede wszystkim we Włoszech, ale bywał też w Paryżu, Londynie, Nowym Jorku. Jego utwory ukazywały się w przekładach na różne języki, sztuki grane były na świecie, pracował nad nowymi kawałkami prozy. To też czas premiery "Tanga" - utrzymanego w klimacie teatru absurdu dramatu o dawnym porządku świata, który przegrywa z tandetą, bylejakością, chamstwem.

Pisząc utwór tak dojrzały, Mrożek był zaledwie tuż po trzydziestce. A najbardziej charakterystyczną cechą pisarza, którego obraz wyłania się z pierwszego tomu "Dziennika", jest przekonanie o własnej starości. Mrożek czuje ją, wspominając samego siebie sprzed zaledwie kilku lat, ale także obserwując innych. Gdy nie spodoba mu się film "Pięści w kieszeni" Marca Bellocchia, wzdycha ironicznie: "Oczywiście jest to zrzędzenie starca, który nie widzi, a raczej widzi w młodej awangardzie tylko upadek, zgniliznę itd. Niech będzie".

Śmierć wyraźnie daje o sobie znać w "Dzienniku" dwukrotnie - gdy umiera Zbigniew Cybulski, którego jednak Mrożek słabo znał, a także gdy umiera jego żona Mara. Myśl o samobójstwie staje się wówczas jego obsesją.

Ale już wcześniej przyznaje: "Wiele rzeczy napisałem także dlatego, że nie widziałem już żadnego wyjścia". Pracować dużo - to jego sposób na zagłuszenie pustki. Gdy siada wieczorem do dziennika, chce mieć poczucie, że nie zmarnował dnia. Częściej jednak musi się na siebie zezłościć, że wszystko, co zrobił, i tak w ostatecznym rozrachunku okaże się całkiem bez znaczenia i sensu.

Próbując lepiej zrozumieć siebie i świat, Mrożek przepisuje całe stronice ulubionych autorów: Prousta, Nietzschego, Sartre'a. "Najciekawsze, a może i najgorsze jest to, że mi w odosobnieniu całkiem jest dobrze, a może nawet coraz lepiej" - zapisuje. "Inny" bywa mu jednak potrzebny. Poprzez "innego" można definiować siebie. Jednym z najważniejszych "innych" jest dla niego Gombrowicz - nazywany "szefem" i podziwiany za jasność oraz spójność wywodu. Ale są też inni "inni", jak np. Harold Pinter, który wywołuje u Mrożka najniższy rodzaj zawiści.

Rozważa, czy nie wrócić do Polski, gdzie być może zmartwienie dałoby mu natchnienie. Wróci dopiero wiele lat później. Rozczaruje się i wyjedzie. Już jednak w latach 60. zanotuje wystarczająco dużo krytycznych myśli o martyrologii rodaków.

Dziś pytany, dlaczego zdecydował się w końcu wydać "Dziennik", Mrożek, który po udarze od lat nie pisze już dramatów czy opowiadań, zwykł mówić krótko: "Dla pieniędzy". Chyba nikt w polskiej literaturze nie sprzedał się dotąd tak pięknie.

Tango na Rynku

W stolicy teksty Mrożka przeczyta zespół Teatru Współczesnego. Zostanie też otwarta wystawa w BUW-ie. W sobotę festiwal przeniesie się do Krakowa, gdzie w PWST planowane jest czytanie odnalezionej jednoaktówki Mrożka "Jeleń". A w niedzielę na Rynku masowe odtańczenie tanga. Role bohaterów najsłynniejszego dramatu jubilata zagrają Juliusz Chrząstowski, Andrzej Kozak i Tomasz Olbratowski, wystąpią też m.in. artyści Piwnicy pod Baranami.

Szczegóły na: www.slawomirmrozek.pl

21 września 2010

Oddajmy VAT bibliotekom

...
Rozmawiał Roman Pawłowski 2010-09-21
- Czytelnictwo rośnie tylko w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców - w 2008 r. o 3 proc. Szansą dla reszty są nowowczesne biblioteki - mówi Tomasz Makowski, dyrektor Biblioteki Narodowej, przewodniczący Krajowej Rady Bibliotecznej
Roman Pawłowski: To już przesądzone - w przyszłym roku będzie 5-proc. VAT na książki. Jakie to może mieć konsekwencje dla czytelnictwa w Polsce?

Tomasz Makowski: Podniesienie cen książek ograniczy zakupy do wszystkich typów bibliotek: publicznych, szkolnych, akademickich i Narodowej. Dotyczy to także czasopism specjalistycznych, naukowych i kulturalnych. A z naszych badań przeprowadzonych dwa lata temu wynika, że dla 40 proc. Polaków biblioteki były podstawowym źródłem dostępu do książki.

Ile książek teraz kupują biblioteki publiczne?

- 7,5 woluminu (książek albo czasopism) na 100 mieszkańców rocznie - powinno być 25-30 woluminów. W Danii w tym biblioteki kupują 30 woluminów na 100 mieszkańców, w Estonii ponad 36.

W kogo najbardziej uderzy ograniczenie zakupów do bibliotek?

- W mieszkańców mniejszych miejscowości. Czytelnictwo rośnie tylko w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców - w 2008 r. o 3 proc. Spada w małych miastach i na wsiach.

Rysuje się czarny scenariusz: wprowadzenie VAT pogłębi jeszcze różnice cywilizacyjne w społeczeństwie. Beata Stasińska, szefowa wydawnictwa W.A. B., mówi wręcz o groźbie analfabetyzmu funkcjonalnego. Można ten proces powstrzymać?

- W ub. tygodniu minister Michał Boni rozmawiał o tym z wydawcami i bibliotekarzami. Umówiliśmy się na przygotowanie założeń programu promocji czytelnictwa. Zaapelowałem do rządu, aby przychody z VAT na książki przeznaczono na programy biblioteczne, przede wszystkim na zakup nowości. Myślę, że minister finansów, który z oddaniem zabiegał w Komisji Europejskiej o utrzymanie zerowego VAT-u, zgodzi się na to.

Jak duża to może być kwota?

- Ponad 100 mln zł, może nieco więcej, z samych książek. Do tego należy doliczyć wpływy z czasopism. Jeszcze to liczymy.

Sztywne wydatki w budżecie są źle widziane przez Ministerstwo Finansów, jedynie armia ma zagwarantowane finansowanie na stałym poziomie. Jakie są szanse, że podobny przywilej wywalczycie dla bibliotek?

- Decyzja o wprowadzeniu VAT przyszła do nas w lipcu, sądzę więc, że minister finansów, przygotowując założenia budżetu na 2011 rok, nie brał pod uwagę wpływów z VAT na książki. Jest to nadzwyczajny przychód. Nie powinno być przeszkód, aby przeznaczyć tę nadwyżkę na wsparcie tych, w których podatek uderzy najbardziej. Chodzi o to, żeby VAT na książki nie był podatkiem nałożonym na ludzi kulturalnych, ale żeby wpływy z niego wracały w formie programów wspierania czytelnictwa.

Jak konkretnie miałaby wyglądać pomoc państwa dla bibliotek?

- Dobrym krokiem byłoby zwiększenie zakupów do 18 woluminów na 100 mieszkańców rocznie. Obliczyliśmy, że wystarczyłoby na to dodatkowe 90 mln zł z wpływów z VAT. Wiemy już, że minister kultury przywrócił program zakupów nowości do bibliotek wart dodatkowe 15 mln zł. W sumie pozwoliłoby to zniwelować negatywne skutki wprowadzenia VAT, a także podnieść czytelnictwo i zwiększyć kompetencje kulturowe społeczeństwa.

Czy biblioteki są przygotowane na taką pomoc? Mimo zapowiedzi reform wciąż wiele z nich, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, nie spełnia wymogów stawianych współczesnym instytucjom kultury.

- Biblioteki w ostatnich dwóch-trzech latach szybko się modernizują, stają się lokalnymi centrami kultury i nauki, zmienia się wokół nich klimat. To zasługa Programu Rozwoju Bibliotek Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego, finansowanego z grantu Billa i Melindy Gatesów, zmieniającej się świadomości samorządowców i samych bibliotekarzy. Liczymy na wprowadzenie programu Biblioteka Plus. Bibliotekarze nauczyli się już pisać wnioski oraz korzystać z funduszy samorządowych i ministerialnych.

Po podniesieniu stawki VAT wydawcy - aby zrekompensować straty - mogą wydawać więcej pozycji lekkich kosztem klasyki i ambitnej literatury współczesnej. Już teraz nakłady beletrystyki spadają.

- Rynek wydawniczy w Polsce jest silny. Samych tytułów ukazuje się rocznie 30 tysięcy. Wydawcy nie zrezygnują z ambitnej literatury. I każda złotówka wydana na zakupy do bibliotek trafi do wydawcy. Inwestowanie w biblioteki to sposób na wspieranie czytelnictwa i samego rynku.

W 2008 r. ponad 60 proc. Polaków nie przeczytało żadnej książki. Jak pan chciałby ich przekonać do czytania?

- Poprzez budowanie księgozbiorów bibliotek publicznych, które będą zawierać literacki kanon i nowości z rynku. To się uda, jeżeli ludzie będą mieli pewność, że znajdą w miejscowej bibliotece wszystkie ważne czasopisma kulturalne i każdą książkę, o której pisze prasa, i to w tydzień od jej ukazania się.

60 proc. użytkowników bibliotek jest poniżej 24. roku życia. Drugą dużą grupę czytelników stanowią ludzie starsi, na emeryturze. Trzeba zastanowić się nad programem aktywizacji 40- i 50-latków, bo w tych kategoriach wiekowych zaobserwowaliśmy największy spadek zakupów książek. Potrzebne są programy propagujące modę na czytanie, takie jak konkurs "Przyłapani na czytaniu", w którym znani ludzie fotografowani są z książką w ręku.

A jak pan przekona polityków, żeby fotografowali się z książką, bo na razie częściej można ich zobaczyć z piłką nożną?

- Mam nadzieję, że pod wpływem ministrów Boniego i Zdrojewskiego cały rząd będzie identyfikować się z książką. Mamy u władzy historyków, a to przecież ludzie książki.

O tym, że VAT na książki zostanie w końcu podniesiony, wiadomo było od 2007 r. Programy, o których pan mówi, powinny już dawno działać, tymczasem są albo w fazie rozruchu, jak Biblioteka Plus, albo dopiero w planach. Nie obawia się pan, że zanim wiejskie biblioteki staną się autentycznymi centrami kultury i informacji, ludzie zapomną o czymś takim jak książka?

- Lepiej byłoby, gdyby te projekty wcześniej weszły w życie, warunki finansowe jednak na to nie pozwalały. Dzisiaj mamy w ręku argumenty: dobry klimat wokół bibliotek, nieoczekiwany przychód z VAT. Nie musimy zabierać nikomu pieniędzy, wystarczy, że przeznaczymy te z VAT na rozwój bibliotek. Trzeba to wykorzystać.

19 września 2010

Janicki - wreszcie powraca!

Janicki: Jestem dinozaurem

...
Donata Subbotko 2010-09-16,
W TVP mi powiedziano, że ponieważ widzowie nie chcą oglądać czarno-białych filmów, to pokazywane będą tylko kolorowe - mówi Stanisław Janicki, który przez 32 lata prowadził w TVP program "W starym kinie". Od września o przedwojennych gwiazdach opowiada w cyklu "W iluzjonie" w Kino Polska

rozmowa z
Stanisławem Janickim*
historykiem kina, dziennikarzem


Donata Subbotko: Dlaczego prowadzi pan cykl ze starymi filmami w Kino Polska, a nie w TVP?

Stanisław Janicki: Bo TVP nie była i nie jest mną zainteresowana, choć do dziś, po upływie 11 lat od ostatniej emisji "W starym kinie", nie zawiadomiła mnie, że program się skończył.

To może oni tam na pana czekają?

Raczy pani żartować! Nikt mi nawet nie podziękował za 32 lata pracy, a ja nie należę do tych, którzy na kolanach liżą klamki. Pewnie uznali, że program, w którym facet w wieku zaawansowanym siedzi i coś tam opowiada o starym kinie, a do tego puszcza dawne filmy, nie jest atrakcyjny. Nie chodziłem na głowie, nie angażowałem orkiestry, byłem i jestem dinozaurem.

Tak powiedzieli?

Otóż w mojej ostatniej telefonicznej rozmowie z TVP usłyszałem, że telewizja musi iść z duchem czasu, że programy mają być widowiskowe i "W starym kinie" musi ulec zmianie. Zaproponowano m.in., że przed każdym programem będę wprawiał w ruch dużą kulę z małymi kulami, a potem zamykał oczy i wyciągał jedną kulkę - i tam będzie temat, którym się zajmiemy. Powiedziano mi też, że ponieważ widzowie nie chcą oglądać czarno-białych filmów, to pokazywane będą tylko kolorowe. Czyli out dla Grety Garbo, Mary Pickford, Lillian Gish, Harolda Lloyda, braci Marx, Bustera Keatona, Charlie Chaplina, nie mówiąc o Jadwidze Smosarskiej, Mieczysławie Ćwiklińskiej, Eugeniuszu Bodo czy Kazimierzu Junoszy-Stępowskim...

Który prezes nie chciał w starym kinie czarno-białych filmów? Robert Kwiatkowski?

Ktoś, kto się bardzo dobrze zna na telewizji, ma dużo taktu i jest nieprzeciętnie inteligentny. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Powiedziałem krótko: "Jeśli chodzi o losowanie, to macie lepszych specjalistów - od totolotka, a rezygnacja z czarno-białych filmów to pomysł tak kretyński, że nie będę z nim dyskutował, zostawcie mnie w spokoju". Więcej telefonów nie było. Ale mnie proszę nie pytać, kto był prezesem, kto dyrektorem, bo mnie przez 32 lata pracy w telewizji to nie interesowało, dlatego może tak długo tam ostałem - nikomu nie wadziłem, nie byłem w żadnej koterii. Wie pani, dla nich był taki facet Janicki, co puszczał stare filmy, i zawsze mogli się pochwalić, że dbają o "tradycję" i "W starym kinie" już tak długo trwa...



To był najdłużej emitowany program w TVP, pierwszy odcinek poszedł w 1967 roku.



Strasznie dawne dzieje. Telewizja mnie wtedy specjalnie nie podniecała, dla mnie największe przeżycie telewizyjne to było lądowanie Amerykanów na Księżycu, reszty nie traktowałem zbyt serio. Ale pewnego razu zadzwoniła do mnie Hania Goszczyńska, koleżanka ze studiów dziennikarskich na UW, która pracowała w telewizji i mówi: "Ratuj mnie". Zachorował prowadzący wywiady z polskimi reżyserami, z okazji 20-lecia premiery "Zakazanych piosenek", a trzeba pamiętać, że wtedy telewizja była na żywo - jak nie ma faceta, to nie ma programu. Hania wpadła na pomysł, żebym jako młody, dobrze zapowiadający się krytyk filmowy zastąpił go, a ja czułem się koleżeńsko zobowiązany, bo na studiach chodziliśmy razem na piwo. No ale telewizja - pojęcia nie miałem, co to jest. Jednak kiedy wykonałem zobowiązanie, podobno przyzwoicie, kierownictwo doszło do wniosku, że możemy realizować program ze starymi filmami



Pamięta pan premierowe nagranie "W starym kinie"?



Oczywiście, a jakbym zapomniał, to mam taką manię, że gromadzę wszelkie filmy, dokumenty, nagrania - nie modlę się do tego, ale leżą tu gdzieś. Temat pierwszego programu brzmiał „Nie tylko »Trędowata «” i poświęcony był tendencjom w polskim kinie przedwojennym, które przeciwstawiały się komercyjnym melodramatom typu „Trędowata” czy głupim komedyjkom.



Legendarna czołówka "W starym kinie" startowała w niedzielne południa...



Wszyscy myśleli, że ten facet z czołówki to ja. To była uproszczona animacja - jedną nogę miał sztywną, jakby utykał, i ludzie myśleli, że i ja kuleję. Melodia była też ważna, napisana przez Władysława Szpilmana do piosenki "W małym kinie" ze słowami Ludwika Starskiego.

Jakie my wtedy programy robiliśmy, to się wierzyć nie chce! Godzinny program w niedzielę np. o awangardzie francuskiej z lat 20. i 30. - czy pani to sobie wyobraża? Nawet w TVP Kultura tego dzisiaj nie pokazują o takiej porze, bo uważają, że widzów takie fanaberie nie interesują. A wtedy jakoś ich interesowały.



Przedwojenne kino francuskie, niemieckie, szwedzkie, rosyjskie, amerykańskie miało chyba dużą przewagę nad polskim?



Czujemy sentyment, kiedy w starych filmach mówią po polsku i akcja dzieje się w Polsce, ale od strony artystycznej byliśmy zaściankową kinematografią. Gdyby nie wojna, sytuacja może by się zmieniła, szło ku lepszemu. Najpierw nikt w Polsce nie chciał dawać pieniędzy na filmy jako na rzecz szmaciarską. Finansowali je tylko właściciele kin, ale tuż przed wojną zaczęli się pojawiać ludzie, którzy mieli chęć w ten interes inwestować, były już też atelier z prawdziwego zdarzenia i można było z nich korzystać na kredyt. Niektórzy gotowi byli ryzykować, bo wiedzieli, że jak Józef Lejtes robi film, to jest OK, jak Michał Waszyński, to też się zwróci, a nawet zarobi. Najlepsi aktorzy teatralni grali w filmie, co było wizytówką i wabikiem dla widzów. Bilet do kina można było od biedy kupić za 50 gr. Wojna brutalnie przekreśliła ten obiecujący bieg zdarzeń.

A kiedy się narodziło polskie kino artystyczne?

O, na początku lat 30. powstał "Młody las" Lejtesa - przyzwoity, o historii strajku gimnazjalistów w 1905 roku, skierowany przeciwko rusyfikacji, temat drażliwy, ale przedstawiony uczciwie. Pojawiały się próby ambitniejszego kina - "Granica" Lejtesa według Nałkowskiej, "Strachy" Eugeniusza Cękalskiego i Karola Szołowskiego według Ukniewskiej. Komedia "Antek policmajster" Waszyńskiego - adaptacja "Rewizora" Gogola przeniesiona na grunt polski - też odbiegała od sztampy.

Michał Waszyński - reżyser m.in. "Znachora" i "Profesora Wilczura" - nakręcił też "Dybuka" w roku 1937...

Mój wspaniały prof. Jerzy Toeplitz był wielkim admiratorem tego filmu. Ja nie. Warstwa merytoryczna, rozważania o losie, dobru, złu, śmierci w otoczce mistycznej - to było coś innego niż cała kinematografia polska, ale realizacja woła przecież o pomstę do nieba. Z żydowskich filmów lat 30. wyżej cenię te nazywane sagami rodzinnymi czy oryginalnymi komediami. My mieliśmy te straszne, łzawe, często prymitywne melodramaty, natomiast Żydzi mieli bardzo dobre filmy, których bohaterem jest rodzina. Pokażę i opowiem o nich w cyklu "W iluzjonie" w Kino Polska. Tematów jest tyle, że nie wiem, czy mi życia starczy.

Były problemy, by w PRL pokazywać w filmach tę "burżuazyjną" Polskę?

Nie. Istniały oczywiście pewne tabu, np. tematyka rosyjska, obojętnie - carska czy radziecka. Po to, żeby pokazać np. fragment "Wiernej rzeki" z 1936 roku, zrobiłem program o adaptacjach powieści Żeromskiego.

Oczywiście, że cenzura istniała, ale - z ręką na sercu - przez 32 lata "W starym kinie" ingerencja była jedna. I to taka, że gdybym ja był cenzorem, to też bym ingerował. Mianowicie - nie będąc geniuszem jasnowidzem, na grudzień 1970 roku przygotowałem program o Sergiuszu Eisensteinie, w którym pokazywałem m.in. sławną scenę na schodach, masakrę ludności odeskiej przez sołdatów rosyjskich. Gdyby to poszło, emisja wypadłaby zaraz po wydarzeniach grudniowych na Wybrzeżu. No i ten program nie został wtedy wyemitowany, pokazaliśmy go później.

Ile filmów powstało w Polsce przed wojną?

Do wojny powstało 376 filmów, ale przetrwało 90 kopii.

Jak zaczynałem program "W starym kinie", to nie odróżniałem Jadwigi Smosarskiej od Elżbiety Barszczewskiej, bo ja się filmem polskim nie interesowałem. Mnie fascynował wtedy włoski neorealizm, francuska Nowa Fala, filmy szwedzkie, amerykańskie, stare kino japońskie - to była moja miłość. Dawny polski film niewiele mnie nie obchodził, a nagle spadła na mnie ta nieszczęsna telewizja i musiałem się podkształcić. Siedziałem przy stole montażowym, oglądałem filmy i wbijałem sobie w głowę, że to Stefan Jaracz, a to Aleksander Żabczyński.

Dzisiaj bardziej niż te filmy interesują mnie ludzie, którzy je robili i w nich grali, te losy dramatyczne, zaskakujące. Eugeniusz Bodo ginie w czasie wojny w sowieckim łagrze, aktorka Lena Żelichowska wyjeżdża do Stanów i umiera jako uboga manikiurzystka, amant przedwojenny Aleksander Żabczyński bierze udział w bitwie pod Monte Cassino, reżyser Michał Waszyński wychodzi z II Korpusem do Włoch, tam po wojnie zaczepia się w międzynarodowym towarzystwie. Jest producentem wykonawczym wielu filmów, pieniędzy ma jak lodu i odbija mu szajba. Uznaje, że jest arystokratą spokrewnionym z królewską rodziną Poniatowskich. Ludzie do niego zwracają się per "książę", po Rzymie jeździ z szoferem rolls-royce'em, na którego bocznych drzwiach wymalowane są herby. Przyjaźni się z Sophią Loren, a także z generałem Franco, jednym z największych faszystowskich wodzów - jak on to robił?

Mieliśmy też Polę Negri.

Oczywiście to miłe, że nazywała się Apolonia Chałupiec, ale przestańmy wreszcie umieszczać ją na naszych narodowych sztandarach. Ona była u nas przed I wojną światową, potem została najpierw niemiecką, a następnie amerykańską aktorką. Inne polskie gwiazdy raczej odrzucały propozycje z Hollywood, np. Jadwiga Smosarska trzy razy odmawiała hollywoodzkim bossom. Raz - dlatego, że uważała się za aktorkę teatralną; dwa - że owszem, ona może wyjechać do Stanów, ale na rok. A jaki producent będzie ładował miliony dolarów, żeby świat się dowiedział, kto to Smosarska, jak ona po roku wyjedzie? Trzeci powód odmowy był wzruszający - zakochała się w swoim przyszłym mężu. W czasie wojny znalazła się w Stanach z konieczności, ale już nie grała. O tych dziwnych, często pokrętnych ludzkich losach będę opowiadał w Kinie Polska.

W tych kultowych ciemnych okularach?

Na początku współpracy z Kinem Polska zapytałem, jak ja mam występować. Odpowiedzieli, że w ciemnych okularach. Miałem je od pierwszego programu "W starym kinie". Najpierw mówili, że ze Zbyszka Cybulskiego zerżnąłem, potem że z Pinocheta, a po Pinochecie - że z Jaruzelskiego. A ja miałem ciemne okulary z tej prostej przyczyny, że oświetlenie było kiedyś w telewizji koszmarne, jupitery świeciły prosto w oczy. Gdybym ich wtedy nie nosił, to dzisiaj byłbym już ślepy. Zresztą niedługo będę miał operację zaćmy, po której może będę mógł chodzić całkiem bez okularów.

Tylko czy ja mogę teraz zmienić swój "visage"?



Stanisław Janicki (ur. 1933) - historyk kina, dziennikarz, scenarzysta, autor filmów dokumentalnych. W latach 1967-99 prowadził w TVP program "W starym kinie". Teraz w Kino Polska w cyklu "W iluzjonie" opowiada o ludziach przedwojennego polskiego kina i prezentuje dawne filmy (niedziela, godz. 11.00)

18 września 2010

Jasne ciemne niebo


Szczerze mówiąc od 15 lat interesuję się tą tematyką. Pamiętam jeszcze ów numer Wiedzy i Życie o obronie nieba na Ziemią. Bo jasno w nocy jak jasna ch.! Wystarczy zapytać młodych mieszkańców miast co widzą w nocy nad głową. Jeśli odnajdą Wielki Wóz - chwałą Bogu, jeśli coś jeszcze (poza Panem Księżycem oczywiście) - gratuluję oka i braku smoka :) Wiem, że warunki pogodowe, że chmury, że pyły, ale jeszcze to: źle dobrane oświetlenie miejskich ulic..., chodzi o typ żarówek i pozycja lamp. Koniec. Dalej Wyborcza:

Niebo gwiaździste nade mną

...
rozmawiała Aneta Augustyn 2010-09-17, ostatnia aktualizacja 2010-09-17 12:51:57.0
Astronomowie z jedynego w Polsce Parku Ciemnego Nieba zapraszają w sobotę do wspólnego oglądania nieba. To wyjątkowa okazja, żeby zobaczyć ciała niebieskie, których w mieście dostrzec nie sposób
Aneta Augustyn: Co to jest park ciemnego nieba?

Dr Sylwester Kołomański*: 75 kilometrów kwadratowych w Górach Izerskich, gdzie nocą niebo nie jest zanieczyszczone światłem.

Zanieczyszczone światłem?

- Wydaje się, że to sprzeczność - światło i zanieczyszczenie, ale tak rzeczywiście jest. Termin jest dość młody, podobnie jak parki ciemnego nieba na świecie. Pierwszy powstał w 1999 w Kanadzie i tam jest ich najwięcej; w sumie na świecie jest ich 20. Nasz uruchomiliśmy przed rokiem i był wówczas pierwszym w Europie. Po połowie znajduje się po polskiej i czeskiej stronie, jest jedynym parkiem transgranicznym. Po nas na kontynencie pojawiły się jeszcze parki w Szkocji i na Węgrzech koło Balatonu. Wszystkie próbują zwrócić uwagę na problem sztucznego światła nocą, którego na świecie przybywa w tempie około 10 proc. rocznie. Chodzi o iluminacje budynków, neony, latarnie.

Człowiek zawsze obawiał się ciemności - to nasza scheda po przodkach, którzy bali się drapieżników, trudniej orientowali w mroku. Co złego jest w tym, że nocą otaczamy się światłem?

- Po pierwsze, astronomom trudniej jest obserwować nieboskłon rozjaśniony sztuczną łuną. Gdyby dziś Kopernik siedział na swojej wieży we Fromborku, nie zdziałałby wiele. Po drugie, zbyt rozświetlone niebo zaburza dobowy rytm "jasno-ciemno". Szkodzi to m.in. ptakom wędrownym, które korzystają z gwiezdnej nawigacji, a także człowiekowi - właśnie w nocnej ciemności wytwarzamy melatoninę, hormon, dzięki któremu nie tylko lepiej śpimy, ale który także wzmacnia naszą odporność. Ciemne, czyli tak naprawdę rozgwieżdżone niebo zawsze było również inspiracją dla filozofów i artystów - bardzo lubię obraz Van Gogha z nocną kafejką, nad którą błyszczą gwiazdy

Kant nie zachwycałby się dzisiaj niebem gwiaździstym nad sobą?

- Mógłby mieć problem: na miejskim niebie widać ledwie pół tysiąca gwiazd, a poza strefą sztucznego światła - aż trzy tysiące.

Zanieczyszczenie nieba światłem powoduje także skutki ekonomiczne: jedna czwarta energii produkowanej na świecie zużywana jest właśnie na, często zbędne, oświetlenie. Dla oszczędności można by przygaszać oświetlenie ulic w porze najmniejszego ruchu albo montować fotokomórki na latarniach. Gminy, które znajdują się w pobliżu naszego parku zachęcamy, by montowały boczne osłony na ulicznych lampach tak żeby świeciły tylko w dół.

Dlaczego park powstał akurat w Górach Izerskich?

- Bo są bardzo słabo zaludnione i niebo jest tu tylko dwa razy jaśniejsze od idealnie ciemnego, widać to doskonale na zdjęciach z satelity. Natomiast w mieście niebo może być nawet stukrotnie jaśniejsze. Połowa Europejczyków żyje w miejscach, gdzie niebo stale jest jasne jak podczas pełni Księżyca. Nie bez powodu zaczyna się rozwijać astroturystyka: ludzie pakują własne lunety i jadą w odludne miejsca, żeby przyglądać się nocnemu niebu.

Nasz park, który zakładali polscy i czescy astronomowie oraz leśnicy, to taki ogród astronomiczny, gdzie będziemy uczyć i pokazywać piękno wszechświata. Już powstało kilka tablic informacyjnych, na razie po czeskiej stronie, ale niebawem będą i u nas. Właśnie drukujemy ulotki o problemie zanieczyszczania nieboskłonu, stworzyliśmy też ścieżkę dydaktyczną, którą uruchomimy w sobotę.

Jakie astroatrakcje czekają na chętnych?

- Mamy bardzo dobre teleskopy i w sobotę każdy będzie mógł bezpiecznie oglądać Słońce, a po zmroku - Wenus, kratery na Księżycu, Drogę Mleczną czy słynne pierścienie wokół Jowisza. Opowiemy o niebie, o historii teleskopu i o Układzie Słonecznym. Tego dnia otworzymy też jego model, w skali jeden do miliarda. Każda z ośmiu planet otaczających Słońce to spory głaz z któregoś z dolnośląskich kamieniołomów, np. Ziemia jest z zielonego serpentynitu, a Uran - z rudy uranu. Głazy są opisane, każdy z symbolem planety. Neptun, który jest najbardziej skrajny, leży aż ponad cztery kilometry dalej, przy schronisku Chatka Górzystów.

Na ścieżce powstał też zegar słoneczny oraz gnomon, czyli jeden z najstarszych przyrządów astronomicznych: kamienna dwumetrowa kolumna wbita w ziemię, rzucająca cień, z którego można odczytać czas.

*Dr Sylwester Kołomański - astronom z Uniwersytetu Wrocławskiego, jeden z pomysłodawców i założycieli Parku Ciemnego Nieba w Górach Izerskich na Dolnym Śląsku

Przyjedź i popatrz

Astronomiczny Dzień w Izerskim Parku Ciemnego Nieba odbędzie się w sobotę na górnej stacji kolei gondolowej na Stogu Izerskim w Świeradowie-Zdroju. Szczegóły: www.goryizerskie.pl , tel. 798 253 731

15 września 2010

Rok Miłosza

Zbliża się tytułowy ROK MIŁOSZA. Poeta to - wg mnie nieskromnego - nieznany, nieczytany i nierozumiany. Co wcale nie znaczy, że ja go znam, czytam i rozumiem. Choć troszkę tak i troszkę nie. Tak: bo czasem czytam i czasem rozumiem; nie: bo nie znam Poety i nie rozumiem generalnie. Po prostu trudny jest, intelektualnie wyśrubowany, zbyt często zaoceanicznie amerykańsko i anglojęzycznie daleki. Nie które wiersze zaledwie biorę jak swoje tj. jakby do mnie. Ale poważam tego Poetę nie tylko za jego Nobla. Bardziej za trud jaki włożył w niepopularne pisanie po polsku, za nauczanie w USA, za szerzenie ojczyzny kresowej etc.
Na koniec dobra strona http://www.milosz365.pl/
Aaaa byłbym zapomniał. Nagłownej stronie do linku powyżej jest ciekawa mina Miłosza. I tu mam przed sobą inną głupią minę Miłosza, znacznie bardziej... Polecam zajrzeć do książki Słowo o Kisielu autorstwa kochanego Jerzego Waldorffa (II wydanie, Warszawa 1994, Wydawnictwo Iskry). Na str. 102-103 są zdjęcia Stefana Kisielewskiego i Czesława Miłosza (w Sztokholmie 1980 r.) po Noblu. Boki zrywać. W pierwszym momencie nie wiedziałem czyja ta gęba?

12 września 2010

Grechuta w TVP

Dziś w TVP Kultura o 13:50 oglądałem film dokumentalny z 1995 roku w reżyserii Petro Aleksowskiego - Z pamiętnika mej duszy. Marek Grechuta. To także mój ulubiony poeta i piosenkarz jednocześnie. Yastanowio mnie Jego podejście do utworu: najpierw TEKST, potem MUZYKA, która z tekstu, z poezji wydobywa ukryte treści, nadaje mu dodatkowego charakteru, emocji... To mi się podoba! Ja tez tak to widzę. Poruszył mnie wiersz Grechuty Żyj tą nadzieją czytany pięknie przez Daniela Olbrychskiego. Celowo bez muzycznej wersji, jakże znanej przecież:

Żyj aby zrywać łańcuchy głuchych ciężkich dni
i nagle płynąć i myśleć że się tylko śni
błądź wśród obłoków marzeń z tą nadzieją
że po tobie przyjdą inni i rozgrzeszą cię

Żyj tą nadzieją co mieli Kolumb albo Bach
żyj tą radością dla której Chaplin wdziewał łach
żyj z tym uśmiechem który Mona Lisa ma
żyj tym oddechem który Maratończyk zna


Żyj poprzez mgły zwątpienia przecież mimo to
wieszcz ostrzy pióro swoje by przekreślić zło
i chociaż wiele przy tym łez w sobie skrył
pisał bo wiedział dobrze że ty będziesz żył

Żył tą nadzieją co mieli Kolumb albo Bach
żył tą radością dla której Chaplin wdziewał łach
żył z tym uśmiechem który Mona Lisa ma
żył tym oddechem który Maratończyk zna


Żyj aby tym co żyli spłacić pewien dług
tym co przed laty brali w sztywne ręce płóg
dla swoich dzieci wnuków szykowali świat
przez tyle długich i niewdzięcznych lat

Żyj tą nadzieją co mieli Kolumb albo Bach
żyj tą radością dla której Chaplin wdziewał łach
żyj z tym uśmiechem który Mona Lisa ma
żyj tym oddechem który Maratończyk zna


Żyj chociaż miłość twoja trafia w ślepy mur
śnij choć nad głową krążą czarne stada chmur
błądź po stronicach książek to ich czerń i biel
wskażą ci jeszcze niejeden piękny cel

Żyj aby zrywać łańcuchy głuchych ciężkich dni
i nagle płynąć i myśleć że się tylko śni
błądź wśród obłoków marzeń z tą nadzieją
że po tobie przyjdą inni i rozgrzeszą cię

Żyj tą nadzieją co mieli Kolumb albo Bach
żyj tą radością dla której Chaplin wdziewał łach
żyj z tym uśmiechem który Mona Lisa ma
żyj tym oddechem który Maratończyk zna

10 września 2010

Tomasz Stańko: moje Istnienie Poszczególne

Propozycja muzyczna od siebie w nawiązaniu do zdjęcia z okładki DESPERADO...

...

rozmawiała Dorota Wodecka 2010-08-01
,

Od mutantów wszystko zależy. Nie od średniej. Średnia jest od produkowania mutantów.
Dorota Wodecka: W swojej autobiografii mówi Pan, że kiedy jako dzieciak zobaczył w pociągu płaczącego mężczyznę, poczuł do niego wstręt. Dlaczego?



Tomasz Stańko: Pogardzam to złe słowo, ale ja sam nie lubię się nad sobą roztkliwiać. Jak można tak epatować swoim nieszczęściem? Mimo że byłem wtedy dzieckiem, widok płaczącego faceta tak silnie we mnie zapadł, że publicznie nie pozwalam sobie na taką słabość. Wstydziłbym się.

Kiedy zdarzały mi się traumy, zamiast skulić głowę i płakać, mówiłem: Co jest?! Do przodu!

Dzięki temu nigdy się nie poddawałem. Nawet wtedy, gdy straciłem zęby i mogło się zdawać, że moje życie jest skończone.

Nie przesadza pan?

- Nie da się grać bez zębów! Przez jakiś czas miałem cały przód złoty. Fantazja! No ale zaczęły się sypać, musiałem zmienić. Najsłabszy miałem dół, kluczowy w graniu. Ustnik opiera się na wardze zawiniętej na przód dolnych zębów. Nie trzeba go silnie dociskać, ale musi być pewnie osadzony. I nagle środkowy zaczął mnie boleć. Pomyślałem, że jak go stracę, będzie dramat. Bo jak wypada jeden, to zaraz reszta się luzuje. I wywołałem wilka z lasu. Pamiętam to jak dzisiaj. 1992 rok. Poznań. Próbowałem w hotelu przed koncertem i nagle się stało. Musiałem odwołać granie. Pierwsza myśl: Boże, co ja będę robił?! A zaraz potem: Ojciec miał rację.

Ojciec?

- Mówił, że jak mi wypadną zęby, koniec z graniem. Matka miała paradontozę, było ryzyko, że ja też mam. Dlatego namówił mnie do skończenia studiów, bym w razie czego mógł uczyć. Ale ja uczyć nie chciałem. Kupiłem tubę i zacząłem ćwiczyć po 24 godziny na dobę. Uparłem się, że się nie poddam.

Miałem to szczęście, że nie musiałem grać z nut czyjejś muzyki. Gdybym musiał dokładnie trafiać w dźwięki, miałbym dużo większy stres.

No i gdyby te zęby wypadły mi później, w wieku powiedzmy 60 lat, to już bym nie dał rady. Zabrakłoby mi czasu, by się na nowo rozegrać.



Uważa pan dziś, że zostało panu za mało czasu?

- W ogóle się nad tym nie zastanawiam. W tej chwili się liczę. Mam światową pozycję. Jako trębacz po raz szósty z rzędu jestem między piątą a ósmą pozycją w ankiecie amerykańskiego magazynu "Downbeat". Zawsze grałem z najlepszymi. Może jeszcze parę dobrych lat pociągnę w Nowym Jorku ze swoim nowym bandem? A potem emerytura. I wreszcie siądę sobie tu w Podkowie Leśnej i będę tylko myślał. Ale na razie na emeryturę nie mam czasu.

Teraz koncerty po Polsce i projekt chopinowski w Warszawie, w międzyczasie jadę grać do Finlandii, potem dwa razy Norwegia, Hamburg, Petersburg. W Nowym Jorku mam luz. Siedzę miesiąc czy półtora i nie wyjeżdżam z miasta. I mogę odprawiać przyjemne dla mnie codzienne ablucje.

Czyli?

- Rano Central Park. Biegam albo szybko chodzę. Zdarza się, że jadę w dół miasta i wracam pieszo do siebie na Manhattan, na Osiemdziesiątą Szóstą. Idę i otwieram uszy. Słyszę miasto. Rytm kroków. Każdy wystukuje inny. I to nie jest podział na trzy lub cztery, tylko znacznie bardziej skomplikowane podziały i struktury. Genialny rytm wielkiego miasta. W dodatku idealnego dla mojej tolerancyjnej osobowości. W Nowym Jorku ludzie są sobie równi. W Warszawie, jak widzę niepewnego siebie czarnego kolesia, to wiem, że na pewno zaraz jakiś sukinsyn powie mu: Ty bambusie.

Są też kluby jazzowe, w których zapisana jest historia jazzu.

A 15 minut drogi przez park mam swojego ukochanego Modiglianiego w Metropolitan Museum. Wykupuję roczne abonamenty do nowojorskich muzeów. Żeby mieć stały dostęp, kiedy tylko zapragnę.

Dlaczego pan kocha Modiglianiego?

- Przecież ten akt kobiety jest piękny! Fascynuje mnie też paradoks jego życia. Dowiaduje się, że ma gruźlicę, ale nie składa broni. Nie zapada w sobie. Wyjeżdża do Paryża i zaczyna ćpać, pić i żyć jak najgorszy wagabunda. I ciśnie tę swoją gruźlicę jeszcze kilkadziesiąt lat. Żyje na krawędzi. Więc staję przed tym aktem i ładuję się. W głowie zaczynam tworzyć muzykę. Śpiewam.

A ostatnio odkryłem estetykę brytyjskiego malarza Francisa Bacona. Nie byłem jego fanem, ale kiedy zobaczyłem zbiór jego prac, logikę i konsekwencję jego drogi, to uznałem w nim geniusza. Trzy razy dziennie chodziłem go oglądać.

Po co?

- Fascynuje mnie sposób, w jaki portretował kochanka. Odkształcał rzeczywistość z całkowicie nowoczesną manierą, zachowując przy tym piękno realizmu. Patrząc na te obrazy, rozumiem, dlaczego tak lubię melodyjne rzeczy, a potem ślęczę nad nimi, zastanawiając się, co zrobić, czy podwyższyć małą sekstę albo leciutko obniżyć dźwięk, czy przekrzywić go trochę jakąś chropowatością. Tak samo odkształcam muzykę, jak Bacon odkształcał realizm. Mam pęd do tradycyjnego piękna i do komplikacji. Odlatuję w bok. W literaturze to bliskie Faulknerowi. Odlot w bok w zdaniach i w sensach. Jego zachwiane frazy kojarzą mi się z jazzem.

Czym jeszcze jest jazz?

- Stylem życia. To "Wielki Gatsby", Nowy Jork, lata 20., kabarety, gangsterzy, Cotton Club.

Ciuchowe marynarki, które kupowałem od Wojtka Karolaka, kapelusze i kolorowe koszule w latach 70. w Krakowie.

Jazz to inność. Wolność. Ekstaza. Czułem, że pomoże mi zmienić moją niepewną w dzieciństwie osobowość. Byłem zagubiony, depresyjny i nieśmiały. Dopiero w liceum, kiedy poznałem Jacka Ostaszewskiego, odżyłem. Zacząłem grać jamy z kolegami. Zainteresowałem się sztuką i filozofią. To filozofia, a nie religia wyrobiła mój światopogląd. Wierzę w ewolucję. W to, że formą życia jest również myśl. Dźwięk, który gram. To wszystko wytwory żywego mózgu - formy życia.

Lubi się pan wyróżniać?

- Lubię. Jeszcze w podstawówce kręciłem na noc włosy na ołówku, żeby mieć rano lok. Jak bikiniarze.

Pamiętam, jak matka przerobiła mi ciemnowiśniowe sztruksowe spodnie z Unry. W tej szarej Polsce chodziłem w ciemnowiśniowych spodniach! I w kamizelce, którą też bym dziś założył. W ciemnowiśniową krateczkę. Miałem 16 lat i kiedy szedłem w Krakowie po Karmelickiej, byłem pewien, że wszyscy na mnie patrzą. Nie byłem okazałym mężczyzną, ale stylowość mi się w sobie podobała. Ważne było, bym miał superciuchy, bo wtedy czułem się zrelaksowany. Do dziś tak mam. Lubię czapki i kapelusze. Mam wspaniałe. Każdy inny. Ale ciągle się gubią, więc dokupuję nowe.

Mam pełną szafę ręcznie szytych garniturów. Buty szyte na miarę w Wiedniu i w Budapeszcie. Lubię buty i zwracam na nie uwagę. Kiedy dostawałem od Aleksandra Kwaśniewskiego medal zasłużonego dla kultury, tylko ja i Robert Korzeniowski mieliśmy ładne buty.

Ubiór jest częścią artystycznego image'u. A poza tym ja lubię rozrzucać pieniądze.

Dla image'u wydawał pan na przyjemności i hotele?

- Chciałem się świetnie czuć. Ludzie mieli mieszkania i narzekali, że nie mają jeszcze tego czy tamtego. A ja miałem to, co chciałem, i mieszkałem w hotelach. Lubię hotele. Wchodzę, rozrzucam rzeczy, nazajutrz wychodzę i znów mam kolejny czysty pokój. Późno kupiłem pierwsze mieszkanie. To była konieczność. Umarł tato i chciałem być blisko mamy. Teraz mam kilka nieruchomości, dla wygody.

Może odreagowuję tamte czasy? Ale nie czuję, bym miał dom, gniazdo. Jestem nomadą. Włóczęgą. Przenosząc się z miejsca na miejsce, zabieram tylko komputer z moją muzyką i książkami.

Ten portret w kapeluszu kto namalował?

- Marta, przyjaciółka. Piękne kolory, prawda? Też jest na nim. Widzi ją pani?

A, tak. Naga po prawej stronie.

- Mieszka w Holandii. Ostatnie kilka lat nie wiążę się z nikim.

Nie czuję, że jestem samotny. Mam córkę, znajomych, z którymi mogę się spotkać, mam muzykę. Ja jestem Istnienie Poszczególne. Nie interesują mnie grupy, patriotyzm, związek. Nie przywiązuję się do ludzi. W Nowym Jorku takie życie jest łatwe. To idealne miasto dla singli. Cywilizacja miejska obliczona na wszystkich. Jak mi odpadnie guzik albo przedziurawi się kieszeń, to nie martwię się, jak w Polsce, gdzie i kto mi to przyszyje. Albo o to, kto mi wyprasuje garnitur. W Nowym Jorku mam trzech krawców koło siebie. Zwężają mi spodnie, przyszywają guziki.

Kobiety nie chciały ich panu przyszywać?

- Nie za bardzo. Uważały, że ta czynność jest dla nich uwłaczająca. No, ale ja kobieciarzem nie byłem nigdy.

A Ula? Buszka? Lechna? Joanna i Małgorzata? Iwona? Jeszcze wyliczać?

- Skończmy. To one mnie podrywały. Ja byłem za leniwy. Poza tym muzyka przyciąga kobiety. Swoją energią i malowniczością.

Co je łączyło?

- Siła. Nie lubię słabych kobiet. No, ale silne nie lubią się podporządkowywać.

Ulka już nie żyje. Była pierwszą moją miłością. Cholernie zaborcza. I zazdrosna o haszysz. Kłóciliśmy się, biliśmy, rozstawaliśmy i wracaliśmy do siebie.

Potem kochałem Lechnę. Piękna. Ma po mnie straszną traumę. Nie wiem dokładnie, co jej zrobiłem, bo żyłem wtedy w malignie. Cały czas pijany. Musi mieć do mnie żal. Może ją kiedyś spotkam i wybaczy mi.

Iwona opisała życie z Tomaszem Stańko w "Skandalach".

- To był początek tego typu publikacji. Przywaliła z całych sił. Bez pardonu. Opisała nasz wspólny wieczór, można powiedzieć pornograficzny. Ale nie mam żadnego żalu. Bardzo mi się jej wiersze podobały. Były czarowne, czytałem na haju.

Buszka paradowała nago po Hotelu Europejskim w Krakowie.

- Buszka była tancerką i kochała balet. Chwała Bogu, nie usłuchała moich moralizatorskich porad i została przy tańcu. Wyjechała do Stanów i prowadzi szkołę tańca. Do tej pory spotykamy się, bardzo ją lubię.

Nie wiedziałem, że poszła nago na recepcję po zapałki. Kiedy mi je wręczyła z tym swoim charakterystycznym uśmiechem, zapytałem, czy tak zjechała windą na dół. Och! Ona kochała skandale! A ja kochałem ją za to.

Chwilę potem wpadło ZOMO. Przyjąłem ich w płaszczu narzuconym na gołe ciało. No i wywalili nas z hotelu.

Z Joanną pan się ożenił.

- I wyjątkowo to nie ona mnie zdobyła. Obojgu nam zależało na sobie od początku. Malowała obrazy, słuchała dobrej muzyki. Nie wtrącała się w moją muzykę. Nie chciała mnie nawracać. W dniu ślubu poczęliśmy Anię, naszą córkę. A ja nie zmieniłem trybu życia. Non stop upierdolony. Ogarniało mnie szaleństwo. Mogłem iść dwa tygodnie. W kieszeni miałem grudki haszyszu, amfetaminę, pastylki, flaszkę i tasak. Na głowie chustkę, którą wiązałem pod szyją. Na to kapelusz. Nosiłem się jak Peruwianki.

Raz ocknąłem się gdzieś w polach koło Bolesławca. Jacyś faceci, postawne bydlaki idą ze mną. Mamy flaszkę. Nagle jeden z nich każe mi zdjąć z palca mój złoty pierścionek. Wtedy instynktownie poczułem, że nie jest bezpiecznie. Uciekłem od nich.

Joanna nie była w stanie znieść takiego życia. Ale jesteśmy sobie bliscy. Spędzamy razem święta.

Nie próbowała namawiać pana, by zmienił życie?

- Nikt nie może mnie nawracać. Nie dam się. Od razu mam blokadę. Ja nie potrzebuję w kobiecie opiekunki. Widzę u kolegów, że żona ich pilnuje, czy piją, czy nie.

Ja sam siebie pilnuję. Zawsze i we wszystkim. Nienawidzę, jak mi ktoś czegoś zabrania. Więc mam kłopoty ze związkami, bo tu się często trzeba nagiąć, a ja nie lubię się naginać.

Są faceci, którzy lubią być nawracani. Poddają się, ale tak naprawdę tylko po to, by rządzić kobietą. By im na kacach zdobywała flaszkę.

Małgorzata wytrzymywała moje zjazdy. Po czterech tygodniach ostrego brania orientowałem się, że za cztery dni mam koncert i muszę nagle wyhamować.

Zawsze bez pomocy medycznej. To trudniejsze, ale trzeba wytrzymać ten ból i to rzyganie, bo detoks bez prochów przychodzi szybciej.

Dwa dni musiałem być sam. Dopiero potem prosiłem ją, by przychodziła. Siedziała przy mnie nieruchomo. Kochała te momenty, kiedy mogła mi pomagać. Cierpła, gdy znów nakładałem na głowę chustę. Uciekała i czekała, aż skończę i zadzwonię do niej.

Okropne.

-Przyznaję. Ale podobał mi się taki sposób życia. Pogoń za iluminacją. Za innością. Za tym, czego nie ma. Jestem artystą i ciągnie mnie do tego, czego nie ma.

I jestem egoistą. Liczą się tylko ja i moja muzyka. Małgorzata zarzucała mi, że tylko o tym mówię. Że nie żyję jej życiem. Rozstaliśmy się, kiedy po remoncie zorientowała się, że mam w mieszkaniu tylko jeden fotel. Dla mnie.

Nie chciałby się pan jeszcze zakochać?

- Na brak towarzystwa kobiet nie narzekam. One zawsze się kręcą koło sztuki. Młode i piękne. Miles Davis powiedział, że jeśli na koncerty nie przychodzą piękne dziewczyny, to lepiej przestać grać. Bo to znak, że muzyka już nie uwodzi.

Ale o kobietę trzeba walczyć. Tym bardziej, im bardziej jest się starszym. A ja nie lubię i nie chcę. Nie mam natury wojownika i wcale nad tym nie boleję. Walka bardzo demoralizuje, bo musi być zwycięzca i przegrany. Nie mam też predyspozycji do niej. Jestem słaby fizycznie, drobny i nigdy w życiu się nie biłem. Mam opinię, że jestem silnym trębaczem. Że gram wysoko i bardzo mocno. A ja nie mam wielkiej siły tylko używam techniki. Improwizuję. Przenoszę na dźwięki swoją intuicję.

Muzyka dodała panu pewności?

- Nie wiem. Wydaje mi się, że wciąż jestem nieśmiałym facetem. Tylko umiem tę nieśmiałość wykorzystać. Mój kumpel, pewny siebie, powiedział, że moja strategia jest lepsza. Bo on idzie jak taran. Bez wątpliwości. I bywa, że się rozwala na murze. A ja obiegam mur tak długo, aż w końcu znajdę dziurę i przejdę na drugą stronę. Albo przeskoczę. Trzeba tylko wierzyć w siebie. Skoro przetrwaliśmy na ziemi jako gatunek tyle lat, niosąc w sobie genetyczną pamięć bakterii i innych naszych przodków, to wszyscy jesteśmy niezwykli.

I pan wierzył, że skończy z haszyszem, wódą, heroiną i amfetaminą?

- Kiedyś przeczytałem wywiad z Hendrixem. Sędzia zapytał go, czy ma jeszcze heroinę. Odpowiedział, że nie, bo tylko dzieci się tym zajmują.

To prawda. Dzieci mają ochotę eksperymentować z mózgiem, z uczuciami. Ale trzeba z tego wyrosnąć. Wiedziałem, że moje ciągi to stan przejściowy. Przyznam długotrwały (śmiech). Ale koniec! Trzeba dojrzeć i brać za siebie odpowiedzialność w każdej sytuacji. Człowiek, pokonując siebie, walcząc ze sobą, bardziej poznaje siebie, a poznawszy, może kontrolować wszystko.

To Balcerowicz sprawił, że pan dojrzał?

- Wtedy skończyły się czasy, kiedy po powrocie z trasy za zarobione pieniądze można było żyć przez dwa miesiące beztrosko. Skończył się drogi dolar. Padła komuna i trzeba było się ustatkować i zacząć dbać o swoje interesy.

Wiedziałem, że jestem bardzo uzależniony. Że staczam się po równi pochyłej w dół.

Rzucałem długo. Zmniejszałem ilość. Najpierw odstawiłem hasz do grania. Potem alkohol. Zacząłem uprawiać jogę i medytować. Bardzo mi pomogło bieganie. Wydzielane endorfiny wprowadzały mnie w stan haju. Wtedy powstała "Morning Heavy Song", jedna z najlepszych moich kompozycji. Mój pierwszy zupełnie trzeźwy utwór. Czułem się wtedy, jakbym brał jakiś najsilniejszy narkotyk. W karku rozchodziło się drętwienie, jak od przyłożenia lodu. Jak wtedy, gdy idzie ciężki haj.

A kiedy wypadły mi zęby, uzmysłowiłem sobie, że jestem już wolny. Życie mi się wywaliło, a ja nie pomyślałem o tym, by się napić.

Samotnie pan rzucał?

- Tak. Bo to jest kwestia postanowienia. CHCIAŁEM. To kluczowe słowo we wszystkim. Sukinsyny kłamią, opowiadając, że chcą coś zmienić, rzucić. To tylko gadanie. Bo najtrudniej jest chcieć. Trzeba sobie wszystko poukładać w głowie. Potem już nie jest konieczna żadna wielka siła. Powiedzenie sobie, że ja chcę, zajęło mi kilkanaście lat. Rzucając, nie mówiłem, że już nigdy więcej. Bo to tak, jakbym był kaleką i nie mógł sobie na coś pozwolić. Ja mogłem, tylko nie chciałem.

Odmawiając, nie wzdychałem: "O Boże, nie mogę". To koszmar takie umartwianie. Mówiłem NIE. Bez żadnego argumentu, czy to dobrze, czy źle. NIE, BO JA TAK CHCĘ.

Mogę robić, co chcę, a tego akurat nie chcę.

I nie miałem żadnego ostatniego razu. Rozpaczliwy ostatni raz to pomyłka. Utrwalasz tylko wrażenie, że to pożegnanie z czymś super. Zaraz przychodzi tęsknota. Żeby definitywnie wyrwać korzeniami ochotę na doopa, mózg musi zapamiętać nie euforię, tylko cały syf wychodzenia.

Poza tym rzuciłem, bo to był naturalny odruch dbania o samego siebie. Głupotą, barbarzyństwem, byłoby nie dbać.

Jak pan dba o siebie, żyjąc od ściany do ściany?

- Nie mam środkowego stanu równowagi emocjonalnej. Przeżywam życie namiętnie, głęboko. Nie lubię płycizny. Ekstrema jest fajna. Lubię się dobrze rozhuśtać. Lubię kontrast między skrajnościami. Mam doły i góry. Niemoc, bezsens istnienia i nagłe przeczucie nadejścia euforii, która da mi coś pięknego, nowego. Da mi nową muzykę. Dla tych paru sekund warto się męczyć w depresji. To są wspaniałe stany! Są ludzie, co lubią żyć pośrodku. Ja lubię raz tam, a raz tu. Z daleka od stada.

Patrzy pan na to stado z wyższością?

- Nie! Zwykłe życie jest piękne.

Czym jest?

- Rano do pracy. Ona mówi, że go kocha. Nie zdradzają się. Mają dwójkę dzieci.

Ja czuję się trochę mutantem. Poruszam się na obrzeżach stada, co nie znaczy, że nie czuję się jego częścią. Stado przerzedza się, ktoś zostaje z boku.

Dla takich jak ja jest coraz więcej miejsca w nowych, bogatych społeczeństwach. Tam można egzystować, jak się żywnie podoba. A ludzi, którzy nie mają stadnych cech, jest coraz więcej. Co z tego wyniknie, nie wiem. Ale wiadomo, że to mutanci pchali do przodu ewolucję. Wyrzucony z morza na ląd odmieniec ryby doczołgał się do jedzenia i jeszcze znalazł drugiego i za przeproszeniem, podupczył. Przedłużył swój gatunek. Swoją odmienność. Zawsze miałem skłonność do odmieńców.

Od mutantów wszystko zależy. Nie od średniej. Średnia jest od produkowania mutantów.

Czego pan jeszcze chce?

- Kiedy byłem w Lizbonie, stanąłem w porcie. W miejscu, skąd wypływali żeglarze, by odkrywać nowe lądy. Chyba z godzinę patrzyłem w ocean. Czułem, że oni wiedzieli, że coś za tym bezkresem wody będzie, ale co? Tajemnica jest fascynująca. Cały czas czuję, że nie chcę rezygnować, tylko stać i wyczekiwać. I zobaczyć, co się zdarzy za chwilę. Wiem, że się zdarzy.

9 września 2010

StańkOK!

Miło mi do cholerki najjaśniejszej! Mój ulubiony polski (a może nie tylko? :) Jazzman otrzymał ważną nagrodę za super książkę-wywiad Desperado. Oto tekst z Gazety.pl:


Nagroda księgarzy dla biografii jazzmana

...
PAP 2010-09-08,
"Desperado" - wywiad rzeka z Tomaszem Stańką pióra Rafała Księżyka została Książką Miesiąca Warszawskiej Premiery Literackiej. Wręczenie nagrody odbyło się w środę w Klubie Księgarza.
"Od dawna nie czytałem w polskiej literaturze tak wspaniale napisanej biografii artysty. +Desperado+ to nie tylko opis drogi twórczej jazzmana, kopalnia wiedzy o polskim jazzie, ale przede wszystkim opowieść o losie artysty, jego walce o własną tożsamość, wiarygodność w sztuce i ogromnej cenie, jaką się za to niekiedy płaci" - mówił w środę Adam Pomorski, przewodniczący jury Warszawskiej Premiery Literackiej.

W "Desperado" polski jazzman opowiada o legendarnych koncertach i sesjach nagraniowych, o muzykach, z którymi miał okazję współpracować - Komedą, Trzaskowskim, Możdżerem, Harperem, o kształtowaniu artystycznej osobowości i dojrzewaniu do roli ojca. Czytelnik śledzi drogę, która zaprowadziła Stańkę na szczyty plebiscytów w najlepszych jazzowych periodykach świata, oraz ścieżkę, która omal nie zaprowadziła go na samo dno. Ceną, o której wspominał Pomorski, a którą zapłacił Tomasz Stańko, było uzależnienie od alkoholu i narkotyków. "+Desperado+ to jednak historia z happy endem. Stańko potrafił zerwać z nałogami, powrócić do życia i grania na trzeźwo" - podkreślił Pomorski.

"Wobec pomysłu napisania mojej biografii byłem nastawiony, delikatnie mówiąc, sceptycznie. Takie opowieści są przeważnie bardzo nudne, chyba że książka ma walory literackie. I właśnie dlatego Rafał Księżyk, którego teksty znałem już wcześniej, zdołał mnie przekonać. Nad książką pracowaliśmy rok, spotykając się kilka razy w miesiącu. Ostatecznie przekonało mnie to, że Rafał zna moje życie lepiej niż ja sam. Czasem zdarzało się, że nie pamiętałem jakiegoś koncertu - on pamiętał wszystko" - opowiadał Stańko.

Warszawska Premiera Literacka to nagroda przyznawana przez warszawskich księgarzy najciekawszym i najstaranniej wydanym książkom. Z dwunastu Książek Miesiąca wybierana jest później Książka Roku.

Książka "Desperado" ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

8 września 2010

Czyim pisarzem jest Miłosz?

...

Monika Żmijewska, Krasnogruda 2010-08-16,

Pytał Miłosz papieża o własną twórczość czy nie? I czyj w ogóle noblista jest: Polaków, Litwinów, Białorusinów? W rocznicę śmierci Noblisty o jego twórczości dyskutowali poeci, wydawcy i historycy

Szczególny dzień, szczególne miejsce. Dokładnie w szóstą rocznicę śmierci Czesława Miłosza (14 sierpnia 2004 r.) do maleńkich Sejn i Krasnogrudy pod granicą litewską na wspominanie poety zjechało doborowe grono tych, którzy Miłosza pamiętają, którzy z nim współpracowali, którym jego widzenie Polski i świata jest bliskie. Poeci, publicyści, literaturoznawcy z Polski i zagranicy. Wśród nich m.in. eseistka Irena Grudzińska-Gross, redaktorka "Zeszytów Literackich" Barbara Toruńczyk, poeci Adam Zagajewski i Tomasz Różycki, pisarz Paweł Huelle, redaktor naczelny Znaku Jerzy Ilg, historyk literatury Piotr Kłoczowski, Grzegorz Gauden, dyrektor Instytutu Książki, i wielu innych.

Na "Pamiętanie Miłosza" do wyjątkowego miejsca zapraszali też wyjątkowi gospodarze: ośrodek Pogranicze w Sejnach pod wodzą Krzysztofa Czyżewskiego. Już dwie dekady temu, od momentu powstania, ośrodek był w dobrych kontaktach z noblistą. Jeszcze za jego życia szukał wsparcia w szerzeniu idei stworzenia Międzynarodowego Centrum Dialogu. Od początku "pogranicznicy" byli w sytuacji szczególnej - opiekowali się miejscem bliskim Miłoszowi - niszczejącym dworem w pobliskiej Krasnogrudzie, w którym u swoich ciotek poeta przed wojną spędzał wakacje, przeżywał pierwsze uniesienia, zbierał inspiracje do pierwszych wierszy. To kompania z Pogranicza oprowadzała Miłosza po Krasnogrudzie, gdy wreszcie mógł przyjechać do Polski w 1989 roku. To oni wymyślili, by w tym miejscu powstał ośrodek pielęgnujący idee wspólnoty i budowania mostów. To im Miłosz dał swoje błogosławieństwo i to Pogranicze swoją determinacją i ciężką pracą doprowadziło do tego, że ideę udało się wreszcie wprowadzić w życie (Centrum Dialogu właśnie powstaje w Krasnogrudzie, a jego otwarcie odbędzie się za rok, w setną rocznicę urodzin poety, 30 czerwca 2011). I oni wreszcie wiernie od chwili śmierci poety, w kolejne rocznice organizują niebanalne Biesiady Miłoszowe.

Uczestnicy spotkania chodzili po miłoszowskich młodzieńczych ścieżkach, debatowali w sejneńskiej synagodze, odwiedzili kościół w Żegarach, a o zmroku, na ganku odrestaurowywanego dworku w Krasnogrudzie, w otoczeniu zdziczałego parku - wspominali, czytali wiersze poety i swoje.

Najpierw było prowokacyjnie (za takie uczestnicy spotkania uznali pytanie sympozjonu: "Czyj jest Miłosz?"), potem - sentymentalnie.

- Ja zadam raczej pytanie: "Czyj jest poeta po śmierci?" - mówił w sejneńskiej synagodze poeta Adam Zagajewski. - Paradoksalnie Rok Miłosza zbliża się w kiepskim momencie. Jest ogólne poczucie, że Miłosz zstąpił do literackiego czyśćca, nakłady jego twórczości są niskie. Czy to się zmieni, jeśli dokonamy wielkiego uproszczenia sytuacji? Słowacki i Mickiewicz apelowali do świadomości dzięki uproszczeniu właśnie i zostali sprowadzeni do karykatury. Herbert - stał się, niestety, poetą wszystkich Polaków. Jak jest z Miłoszem? Na nim takiej operacji uproszczenia nikt nie chce przeprowadzić. Miłosz jest znienawidzony przez Radio Maryja i będzie tak do końca naszych dni. Swoją poezję zbudował na sprzeczności. I właśnie ta życiodajna dla niego sprzeczność jednocześnie hamuje jego percepcję. Ci, co już znaleźli Boga - Miłosza nie chcą. Ci z lewicy - też, bo po co im ktoś, kto szuka Boga? Miłosz jest poetą niczyim, nikt go nie chce. Ani ci od Boga, ani ci od lewicy. W tradycji europejskiej tylko Francuzi wybrali poetę trudniejszego. Z Hugo i Mallarme'go wybrali tego ostatniego. To był bardzo ciekawy wybór, tyle że zaraz potem francuska poezja umarła.

Kolega noblisty z Uniwersytetu Kalifornijskiego, Litwin, prof. Algirdas Avizienis (to on kilkanaście lat temu rozpoczął starania, by oddać Miłoszowi jego rodzinny majątek w Szetejniach na Litwie, dziś działa tam Fundacja Miejsc Rodzinnych Czesława Miłosza) stwierdził, że Miłosz należał do wszystkich i zawłaszczać go nie wolno.

Andrej Khadanowicz z Białorusi, poeta, krytyk i literaturoznawca, tłumacz m.in. Miłosza, Mickiewicza, Gałczyńskiego, żartował melodyjną polszczyzną: - Dzień zacząłem od kąpieli, z drugiej strony jeziora wschodziło słońce. I pamiętając pytanie sympozjonu, zastanowiłem się: czyj jest pas wschodzącego słońca? No właśnie. Mój również. Miłosz także jest mój. Polak może powiedzieć: - Nasz. Białorusin: - Nasz. Litwin: - Nasz. Tak jak z rzeką: jest jeden brzeg rzeki, i drugi. I jest cała rzeka. Czytanie poezji Miłosza uczy unikania tego, co dzieli, a dążenia do tego, co łączy.

Znany litewski historyk Egidijus Aleksandravicius, również piękną polszczyzną, tłumaczył: - Ludzie epoki nacjonalizmu często nie mogą przyjąć złożoności. Jak można być w jednym czasie Litwinem i Polakiem, a w przypadku Mickiewicza nawet Żydem? Ja na pytanie: czyj jest Miłosz? - odpowiedziałbym po prostu - jest Miłoszem. Z drugiej strony jednak też należy do mnie. Choć takie pytanie dla Litwina brzmi podejrzanie, to lingwistyczny nacjonalizm. Dla Litwina "czyj" brzmi zupełnie inaczej niż dla Polaka. Tak samo jak Kresy dla Polaka znaczą zupełnie co innego niż dla Litwina.

Barbara Toruńczyk ("Zeszyty Literackie"): - A ja nie lubię tego rodzaju identyfikacji. Zamiast stawiać pytanie "czyj on był", można zapytać, co było w jego życiu stałe. To, co towarzyszyło mu do końca: to ostra wizja Polski. Nie występował z wizją Litwy i Białorusi, ale właśnie Polski.

Związany z Pograniczem Wojciech Domosławski porównał to, co się dzieje teraz z polską kulturą i konfliktem wokół Miłosza, do czasów sprzed ponad stu lat: - Polska współczesna jest mentalnie i kulturowo bliska skonfliktowanej epoce XIX w. Jesteśmy emanacją kultury sienkiewiczowskiej, bardzo podzieleni. A Miłosz jest jakby soczewką, przez którą można spojrzeć na nasze podziały. I dla tego zgodzę się z tym, co w "Gazecie" powiedział Grzegorz Gauden, dyrektor Instytutu Książki: - Całe szczęście, że my tego Miłosza mamy, że on się nam jakoś znalazł.

O Miłoszu podczas spotkania padło wiele słów. "Gigant, człowiek uniwersalny, totalny, wręcz ponadczasowy" (tak mówił Andrzej Strumiłło, artysta malarz, mieszkający na Sejneńszczyźnie). "Uważny, czytał cokolwiek dostał, odpisywał na wszystko" (Barbara Toruńczyk).

Pisarz Paweł Huelle: - Mnie zawsze przejmował taki wątek - Miłosz był chyba jedynym poetą, który napisał list do papieża z pytaniem: "Czy moja twórczość mieści się w nurcie tego, co kościół uznaje za swoje?". I papież - też chyba jedyny papież w historii, który odpowiedział poecie - odpisał: - Tak. Mieści się. Teraz pytanie: dlaczego powstaje taki list? Miłosz mówi: Jesteśmy tu na ziemi obcymi. Pokazuje bardzo mocną opozycję z naturą. To, że w definicji bycia człowiekiem naturalne jest poczucie obcości. Czyj jest więc Miłosz? Wszystkich tych, którzy są heretykami w egzystencjalnym rozumieniu życia i wszystkich tych, którzy do tego bytu jakoś nie pasują.

Szef Znaku Jerzy Ilg opowiadał o samotności Miłosza: - Z przyjaciółmi w Krakowie powtarzamy sobie, że mamy przywilej, iż mogliśmy żyć w czasach Miłosza. Młodym zostają tylko książki, my mieliśmy przywilej spotykać się z nim, rozmawiać, czasem pić wódkę. Był wymagającym rozmówcą. Z nim nie było prostych, błahych rozmów, od progu zadawał trudne pytanie. Mija sześć lat od jego śmierci i przypominam sobie, jak go fetowano w Krakowie. Tak sobie myślę, że tak naprawdę on jedyny czuł się tam bardzo samotny. Nie byliśmy w stanie mu pomóc w jego depresjach i smutkach.

I zacytował fragment wiersza "85 lat" z tomu "Piesek przydrożny": "Ten mój jubileusz, te kwiaty, te brawa, te toasty. Gdyby wiedzieli co myślę. Było to jak chłodne wrażenie zysków i strat ".

Wierszy Miłosza zresztą, przeplatanych surowymi pieśniami litewskimi, z krasnogrudzkiego ganku płynęło w sobotę dużo. Czytali Polacy, Białorusini, Litwini. W miejscu, w którym Miłosz bywał jako młody człowiek, szczególnie przejmująco zabrzmiał wiersz "Powrót". Napisany właśnie w Krasnogrudzie, po niemal pół wieku nieobecności w tym miejscu, łączył w jedno młodzieńcze marzenia i utracone ideały, godził z przeszłością.

"W starości wybrałem się do miejsc, po których błądziła moja wczesna młodość. Rozpoznałem zapachy, linie polodowcowych pagórków, owalne misy jezior. Przedzierałem się gąszczem tam, gdzie kiedyś był park, ale nie znalazłem śladów alei. Stanąłem nad wodą i tak jak wtedy lekko łuszczyła się fala, niepojęta identyczność, niepojęte oddzielenie. A jednak nie zaprę się ciebie, nieszczęsny młodziku i powodów twoich cierpień nie nazwę głupimi".

Zasłuchali się wszyscy.

7 września 2010

Wiersz Świątecznej

...

Dariusz Pado* 2010-08-16,


wiersze dla Babci Hani

*

szukam. podaję imię nazwisko rok

urodzenia. nie ma jej tutaj. jest tylko

dziecko z dwa tysiące ósmego

- wyjaśnia pielęgniarka z izby przyjęć.



jest z ósmego. z tysiąc dziewięćset ósmego.

przychodzę do niej jak do małego dziecka

żeby powiedzieć dobranoc.



**

mamo przyszedł Daruś. pamięta mama

jak był malutki a my nie mogłyśmy go

unieść razem na rękach? - zapytała mama

podnosząc i tuląc jej bezwładną dłoń.



pewno - odpowiedziała.



*Dariusz Pado - ur. 1974, adwokat, poeta, redaktor kwartalnika "Nowa Okolica Poetów". Ostatnio opublikował książkę poetycką "Ijar" (2009). Wraz z Raphaelem Rogińskim i Radosławem Wiśniewskim jest autorem projektu poetycko-muzycznego "Geniza: ziemia, powietrze, ogień", który będzie prezentowany m.in. na tegorocznym festiwalu Warszawa Singera. Mieszka w Rzeszowie



Rubrykę prowadzi Joanna Wajs

6 września 2010

Wisława Szymborska, czyli nie jesteś sam

...

Juliusz Kurkiewicz, Joanna Szczęsna 2010-08-03

Tomem wierszy Wisławy Szymborskiej zamykamy prezentację dwudziestu książek nominowanych do nagrody Nike 2010. Ogłoszenie finałowej siódemki 3 września

Tutaj, Wisława Szymborska, Znak, Kraków

Dziewiętnaście wierszy Wisławy Szymborskiej z tomu "Tutaj" nie zaskakuje (co zdążyli już zarzucić poetce niektórzy recenzenci), zbudowanych jest z tych samych co zawsze ingrediencji. Ich lekturę można porównać do wizyty w znajomym miejscu, które nie straciło nic ze swojego czaru, ambiwalencji, zagadkowości.

Wbrew skromności i żartobliwości tej poezji jej program jest maksymalistyczny. Szymborska usiłuje opowiedzieć przygodę naszego bycia "tutaj" - na ziemi. W wierszu tytułowym odwraca stereotypowe proporcje rozpaczy i zachwytu, przewrotnie sięga po argumenty za byciem tutaj. Pisze o niszczycielskich żywiołach, które jednak "męczą się łatwo", o wojnach, "między którymi zdarzają się przerwy" , i o darmowej wycieczce "w karuzeli planet", którą oferuje nam Ziemia. W wierszach "Myśli nawiedzające mnie na ruchliwych ulicach" i "Kilkunastoletnia" docieka zagadki tożsamości, pytając o to, czy liczba form w naturze jest ograniczona, a my, nic o tym nie wiedząc, nosimy twarze Konfucjusza albo Semiramidy, a także o to, co łączy ją - kilkunastoletnią dziewczynkę, z nią - starą poetką. W "Trudnym życiu z pamięcią" pisze o żarłoczności wspomnień zagarniających teraźniejszość, by w końcu pogodzić się z tym, że są niezbywalną częścią życia. W "Mikrokosmosie" i "Otwornicach" wraca do jednego ze swych ulubionych tematów - zagadkowości świata mikro i nieprzystawalności naszego języka do jego opisu. W "Rozwodzie" opisuje traumatyczne wydarzenie życiowe z nieoczekiwanych perspektyw - kota, psa, mebli, sąsiadów, a nawet książek z mającej ulec podziałowi biblioteki. W "Zamachowcach" docieka - nie wprost - źródeł zła - opisując banalne codzienne czynności terrorystów, które mają się nijak do ich zbrodniczych czynów. Tom zamykają portrety artystów - Juliusza Słowackiego, którego wysłanniczka z przyszłości spotyka w banalnej sytuacji podróży dyliżansem, Elli Fitzgerald i Vermeera.

Przejmujący wiersz "Identyfikacja" nabrał ostatnio nieoczekiwanej aktualności. Mówi w nim kobieta, która straciła męża w katastrofie lotniczej, ale wypiera fakt straty, przekonując samą siebie, że umarł ktoś inny:

(...) Zaraz nastawię czajnik na herbatę.

Umyję głowę, a potem, co potem,

spróbuję zbudzić się z tego wszystkiego.

Dobrze że przyszłaś, bo tam było zimno,

a on tylko w tym takim gumowym śpiworze,

on, to znaczy ten tamten nieszczęśliwy człowiek.

Zaraz nastawię czwartek, umyję herbatę,

bo te nasze imiona przecież pospolite -

Ten wspaniały wiersz nosi jedną z najważniejszych cech poezji Szymborskiej - dyskrecję i niejednoznaczność tonu, stanowiącą ekwiwalent niejednoznaczności i zagadkowości świata. Trauma wynikająca z doznania absurdalnego okrucieństwa losu, przypadku, opowiedziana jest w nim bez egzaltacji, ledwie zasugerowana lapsusem językowym w przedostatnim wersie. A jednocześnie przełamana nadzieją wypływającą z obecności niemego świadka, adresata tego monologu, najwyraźniej osoby bliskiej - krewnej? przyjaciółki? - jakby na przypomnienie, że nawet na dnie rozpaczy nie jesteśmy całkiem sami.



Książka do kupienia na stronie www.kulturalnysklep.pl







Szymborska: Wyczerpałam limit nagród

Wisława Szymborska od lat spędza część wakacji w podkrakowskim Lubomierzu. Chodzi tam na spacery "stokiem pagórka zazielenionego", co uwieczniła w wierszu "Chwila":

Jak okiem sięgnąć panuje tu chwila.

Jedna z tych ziemskich chwil

proszonych, żeby trwały.

Odwiedzam ją tam wraz z jej sekretarzem Michałem Rusinkiem, a zaprzyjaźnieni sąsiedzi - prof. Elżbieta Turnau i jej siostra Maria (zwana Cinią) z mężem prof. Wiesławem Czyżem - wydają na naszą cześć obiad. Starannie przygotowane menu daje przedsmak zabaw, jakim poetka oddaje się w Lubomierzu. Nazwy potraw są tak wyrafinowane, że o większości nawet nie słyszałam. Na szczęście wykreślono je z karty, zadowolić się więc przyjdzie swojską grochówką na boczku oraz pieczenią wołową z kładzionymi kluskami i buraczkami (skądinąd pyszne). Na deser - prócz ciasta i własnoręcznie zebranych poziomek - Szymborska bierze na widelec drugą siostrę i opowiada, jak to zakochał się w niej bezzębny parkingowy z pobliskiego miasteczka. Ta rumieni się i wyciąga z szuflady kopertkę zatytułowaną "Listy od Parkingowego". Czytając, chichoczę, ale poetka przywołuje mnie do porządku: miłość bez wzajemności to wszak prawdziwa tragedia.

Czuję, że nie bez przyczyny zafundowano mi ten program artystyczny i że niełatwo będzie przejść do rzeczy, to jest propozycji, by - w związku z nominacją tomiku "Tutaj" do nagrody Nike - Szymborska zgodziła się porozmawiać o swojej poezji. Wiem, że tego nie lubi, ale w końcu kilka razy udało mi się ją namówić. Niechętnie, bo niechętnie, ale ujawniła to i owo z poetyckiej kuchni, choć częściej próbowała wykpić się żartem. Jak w rozmowie tuż po wydaniu "Tutaj", gdy mówiła, że tomik miał mieć tytuł "Szczegóły", nagle jednak wyobraziła sobie, że jakaś pani X pyta pana Y: "Czy miałeś już w rękach szczegóły Szymborskiej?". Zrezygnowała więc, ma natomiast tytuł do zbiorku następnego - nazwie go "Wystarczy"...

No więc, tak jak podejrzewałam, poetka o tomiku "Tutaj" rozmawiać nie będzie. Przede wszystkim dlatego, że wolałaby o tej nominacji zapomnieć. "Myślę, że każdy człowiek ma jakiś limit zaszczytów i nagród - tłumaczy. - I ja już całkowicie ten limit wyczerpałam. Przykro mi, że znalazłam się w dwudziestce kandydatów do Nike, zajmując miejsce komuś, komu by się ono bardziej należało. Mam nadzieję, że jurorzy podzielą mój pogląd i nie przejdę do następnego etapu".

Takie oświadczenie może wytrącić wszelkie argumenty. Mówię jednak, że nie wszystkie przygotowane pytania były całkiem serio. Co by na przykład powiedziała na takie:

- Ma do wyboru przez godzinkę pobyć którąś z bohaterek swoich wierszy z ostatniego tomiku: Ellą Fitzgerald, otwornicą albo sobą kilkunastoletnią - co wybiera i dlaczego.

- Sobą kilkunastoletnią nie - odpowiada Szymborska - bo nic mnie z nią nie łączy. Ellą Fitzgerald. Tylko nie chciałabym być w jej skórze akurat wtedy, kiedy jej nie wpuszczano jako czarnoskórej do hotelu, choć była już przecież bardzo sławna. Co wydaje się już dzisiaj niepojęte.

- Wiec kiedy, wtedy kiedy śpiewa?

- Wyłącznie.

- A czy można się dowiedzieć, skąd i dokąd podróżuje Juliusz Słowacki w wierszu "Dyliżans"?

- Żebym ja to wiedziała. On się dużo kręcił, może wracał do Paryża ze spotkania z matką, a może jechał z Paryża do Egiptu? To zresztą nie ma znaczenia.

Dostaję jeszcze do obejrzenia specjalny zeszyt (zatytułowany "Lista obecności"), do którego wpisują się przybywający do Lubomierza goście. Wśród kilku wpisów Szymborskiej jest i taki:

„Pewna dziennikarka podała przez radio wiadomość, którą najwidoczniej uznała za sensację: » W.S. spędza lato na wsi, z dala od ludzi «. Wynika z tego oczywisty wniosek, że osoby, z którymi w Lubomierzu przebywam, ludźmi nie są. Kim są w takim razie? A oto te osoby:

Wiesław Czyż, mistrz mieszania alkoholu z alkoholem; Cinia Czyżowa, jego żona zwana » fizyczny «; jej siostra Elżbieta Turnau, zwana » umysłowy «; Grzegorz Turnau, który żyje sobie śpiewająco; Jego żona Ultramaryna, w kąpieli Akwamaryna; Ich córka Antosia, dziewczę płci żeńskiej; Jerzy Illg, podobny do Zeusa, ale po grecku gadać z nami nie chce; Jego żona Joanna, istota świętej cierpliwości; Clara Cavanagh, tłumaczka z polskiego na amerykański; Bronisław Maj, zdolny do wszystkiego; Bogusia, jego żona, też nad wyraz cierpliwa; Krystyna i Ryszard Kryniccy, mieszkający kątem u swoich kotów; Michał Rusinek, I sekretarz; Elżbieta Zechenter-Spławińska, mądra, chociaż poetka; Stanisław Koziełł, jej mąż, z urodą do kontusza. (...)

Z całą powagą oświadczam, że było mi z tymi osobami bardzo dobrze i teraz z przykrością myślę o powrocie do Krakowa, czyli do ludzi. W.S".

Zabawy zabawami, ale Szymborska przyjeżdża przecież do Lubomierza, żeby w spokoju popracować. Przed laty wyznała mi, że ma notesik, w którym sobie zapisuje słowa, zdania, tematy, z których kiedyś może powstaną wiersze. I oto teraz patrzę - jest. Leży sobie na taboreciku, widać, że ma swoje lata, a obok niego - kilka stron pokreślonego rękopisu. Pospiesznie odwracam wzrok, bo wiem, że taki nagi, świeżo urodzony wiersz nie jest przeznaczony dla niczyich oczu.

W drodze powrotnej do Krakowa dowiaduję się od Michała Rusinka, że Szymborska ma już kilka nowych wierszy. Nowych, co nie znaczy gotowych, bo żadnego jeszcze nie dała do przepisania.