26 stycznia 2011

Chiny, Białoruś... - to nie koniec

Nasz polski socjalistyczny totalitaryzm i wiele innych podobnych za żelazną kurtyną nieco mnie przyzwyczaił do antywolnościowych zachowań. Ale mnie nie uśpił. Kubański terror od lat nieprzerwany (vide zeszłoroczna Nagroda Sacharowa dla kubańskiego działacza Fariñasa), dziwne posunięcia rządu Węgier ws mediów, cały bagaż świat arabskiego (Pakistan!).. Lista jest długa i nieprzyjemna. Wydarzenie w grudniu na Białorusi i więzienna "szopka" noblowska zgotowana przez rząd Chin (to były dwa puste symboliczne krzesła: w Oslo i Strasburgu) to gorzkie owoce 2010 roku. Stąd w końcu cytat z GW:

Adam Pomorski, prezes Polskiego PEN Clubu; Paweł Huelle, wiceprezes; Ewa Lipska, wiceprezes 2010-12-20,

Apelujemy do władz Białorusi o bezzwłoczne uwolnienie Uładzimira Niaklajewa - piszą w oświadczeniu członkowie Polskiego PEN Clubu
Wśród dziesiątków ofiar bestialstwa na ulicach Mińska znalazł się Uładzimir Niaklajew, jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów białoruskich, były Prezes Białoruskiego PEN Clubu i Związku Pisarzy Białoruskich, kandydat na prezydenta kraju w ostatnich wyborach. Jeszcze przed wczorajszą obywatelską manifestacją osaczony na ulicy przez specnazowców, na oczach umundurowanych funkcjonariuszy został pobity do nieprzytomności i przewieziony do szpitala z rozległym urazem mózgoczaszki. Niebawem ze szpitala uprowadziło go siłą kilku nieznanych sprawców w cywilu.

Znamy w Polsce Niaklajewa jako poetę i jako wybitnego tłumacza polskich poetów - począwszy od klasyków XVI-XIX wieku. Gościliśmy poetę na spotkaniach autorskich w wielu miastach Polski, w tym również w siedzibie Polskiego PEN Clubu w Warszawie - po raz ostatni w listopadzie tego roku na prezentacji jego poematu Polonez w trójjęzycznym wydaniu białoruskim, litewskim i polskim.

Apelujemy do władz Białorusi o bezzwłoczne uwolnienie poety i zapewnienie mu opieki medycznej. Apelujemy o wstrzymanie brutalnych represji wobec działaczy i wyborców opozycji oraz dziennikarzy i o zagwarantowanie swobód obywatelskich w imię ideałów Międzynarodowej Karty PEN, która głosi: "PEN Club opowiada się za zasadą nieskrępowanego przekazu myśli wewnątrz każdego narodu i między wszystkimi narodami, a jego członkowie zobowiązują się w swoim kraju lub w społeczności, do której należą, występować przeciwko wszelkim formom tłumienia wolności słowa. PEN Club opowiada się za wolnością prasy i przeciwstawia się arbitralnej cenzurze w czasach pokoju - w przeświadczeniu, że nieuchronne dążenie świata ku wyższym formom organizacji politycznej i gospodarczej wymaga swobody krytyki władz, urzędów i instytucji".

25 stycznia 2011

Urodziny Lutosławskiego



"Nieopodal gmachu warszawskiej filharmonii, wieczorem 25 stycznia 1913 roku, przyszedł na świat Witold Lutosławski. Był trzecim, najmłodszym synem trzydziestotrzyletniej Marii z Olszewskich i trzydziestodwuletniego Józefa Lutosławskiego. Dziewięć lat wcześniej urodził im się Jerzy, a cztery lata wcześniej – Henryk" - tak życiorys Mistrza Lutosławskiego z Warszawy rozpoczyna Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego.
Musze przyznać, że w mojej Dwójce raczej rzadko trafiam na tego Twórcę. Może się nieco mylę. A jednak nietrudno zauważyć, ze przewagę ma muzyka klasyczna, folkowa, ludowa, dawna, potem współczesna i jazz... a i to nie koniec bogatych propozycji muzycznych.Dlatego ucieszyłem się niedawno grą o płytę tygodnia w poranku: "Lutoslawski's Last Concert" firmy Naxos (premiera 2010-10-04) nagrana w Toronto w 1993 roku (na stronach empiku można trochę posłuchać).
Za dwa lata okrągła rocznica Jego urodzin. Zastanawiam się czy mogą za Culture.pl powiedzieć: "Witold Lutosławski to największy - obok Fryderyka Chopina i Karola Szymanowskiego - kompozytor polski wszystkich czasów. Jest klasykiem muzyki XX wieku, tak jak Bela Bartók, Siergiej Prokofiew czy Olivier Messiaen"? Nie. Na razie mój Lutosławski to tajemnicza mieszanka wysokiej muzyki, matematyki i racjonalizmu. Nie wiem dlaczego... Ale nie spoczywam na lurach (nie Laurach :) - za dwa lata musi być inaczej!

24 stycznia 2011

Pieniądze - proszę o cierpliwość do końca tekstu...

GW DF ! Warto poczytać (do końca), pomyśleć i wziąć się za własne pieniądze :)

Budżecik domowy

...
Wojciech Staszewski 2011-01-23,
Pieniądze to większe tabu niż seks. Łatwiej pójść ze sobą do łóżka niż do banku
Panie marszałku, czego świat wielkich finansów mógłby nauczyć ludzi układających budżety domowe? - pytam Marka Borowskiego, posła, niegdyś marszałka Sejmu, wicepremiera i ministra finansów.

- Ci, którzy mają mało pieniędzy, wiedzą, jak oszczędzać. A ci, którzy mają więcej, nie powinni udzielać im rad.

- Ale pytam nie o oszczędzanie, tylko o to, jak tworzyć budżet rodzinny. Lepsze są dwa osobne konta czy jedno wspólne?

- Jeżeli ma to być wspólne gospodarowanie, to lepiej z jednej kupki. Chociaż ja pokrywam wydatki stałe, a resztę pieniędzy oddaję żonie. A jak potrzebuję na coś, to mówię i dostaję.

- Żona jest w pana domu ministrem finansów?

- Na pewno. Prezesa NBP nie mamy, zamiast niego jest dwuosobowa Rada Polityki Pieniężnej wybrana na nieokreśloną kadencję, która planuje inwestycje długofalowe. I jeszcze premier, który określa bieżące kierunki.

- Kto jest u państwa premierem?

- Wymiennie. Jak trzeba kupić odkurzacz albo żelazko i znaleźć odpowiednią proporcję między ceną i jakością, to ja. A w kwestiach obuwia, ubrania decyduje żona.

- O pańskich ubraniach też?

- Zwłaszcza o moich. Inaczej nie wyglądałbym dobrze. Premier powinien być kolegialny. A kto będzie ministrem finansów na bieżąco administrującym kasą, to sprawa drugorzędna.

Ewa: Chciałam pralkę, a on nie

Ewa (40 lat, miesięczny budżet ok. 3 tys. zł) miała z mężem wspólne konto. W cudownych dla biznesu latach 90. założyli spółkę w branży ogrodniczej (w 80 proc. należała do niej). - Kiedy zdobywaliśmy miejsce na rynku, mieliśmy wspólny cel. Kiedy z firmy zaczęły płynąć pieniądze, zaczęły się problemy.

On miał pensję 15 tys. zł, ona comiesięczny odpis też 15 tys. - Ja utrzymywałam rodzinę, inwestowałam w drugi zakład, wybudowałam dom. A on? Jak zobaczyłam wrzucone w koszty reprezentacyjne firmy faktury ze sklepów z damską bielizną, to wiedziałam, na co wydaje - opowiada Ewa. - Starał się tak dowartościować. Bo ja byłam młodsza, z pomysłami, szefowa w firmie, nie mógł tego znieść.

Kiedy Ewa urodziła dziecko, mąż przelał pieniądze ze wspólnego konta na swoje. - Musiałam prosić o pieniądze na kosmetyki. Chciałam płaszcz, a on - po jaką cholerę, skoro mam tyle kurtek. Chciałam pralkę, a on, że jego matka czwórkę dzieci wychowała bez pralki.

Wtedy Ewa założyła własne konto. - Każda kobieta powinna mieć swoje konto. Z szacunku dla samej siebie - uważa dziś.

Potem był rozwód, bankructwo firmy, upadek kolejnej. Ewa przeprowadziła się z Mazur do Warszawy. Nie jeździ już autem z salonu, tylko tramwajami, kupuje produkty z niższej półki i denerwują ją dekoracje świąteczne.

Katarzyna: Czasem coś kupię i ukrywam

- Po urodzeniu dzieci pracowałam na pół etatu i czułam się jak nędzarz. Ciuchów prawie nie kupowałam, fryzjer raz na trzy miesiące, książka czy płyta podobnie - opowiada Katarzyna z Torunia (35 lat, budżet rodzinny ok. 10 tys. zł). - Mąż niczego mi nie zabraniał, tylko informował o stanie konta. Raz się pokłóciliśmy, czy kupić pralkę, czy telewizor. Mąż mi potem powiedział: "Albo przestań marudzić, albo zmień pracę". Zmieniłam, on awansował, spłaciliśmy mieszkanie i stanęliśmy na nogi.

Mają jedno konto, nie muszą liczyć każdej złotówki, ale uzgadniają większe wydatki. Czasem mąż mówi Katarzynie, że musi się wstrzymać z ciuchami, bo trzeba pomalować kuchnię albo zapłacić ubezpieczenie za samochód. Z jedzeniem nie szaleją, wakacje tylko w Polsce, zgodnie wydają na dzieci (szkoła społeczna, wycieczki, treningi), Katarzyna na książki, a jej mąż na płyty.

- Czasem coś kupię i ukrywam, bo czuję, że przegięłam. Ale zaraz się przyznaję, bo czuję, że i tak się wyda - przyznaje Katarzyna. - My chyba jesteśmy nudni, za bardzo robimy wszystko razem, nie rozdzielamy "twoje-moje". Nigdy nie miałam poczucia, że wydając na siebie, coś zabieram jemu. Jeśli już - to, że odbieram nam.

Koszyk Katarzyny, czyli jak przeżyć za 11 tys. zł

Katarzyna przesłała mi swój ostatni "wyciąg z konta":

700 zł - czesne za szkołę dwójki dzieci (2 razy 350 zł);

610 zł - czynsz z garażem;

248 zł - energia elektryczna za dwa miesiące;

80 zł - telefon stacjonarny;

100 zł - komórki łącznie;

500 zł - paliwo na dwa samochody;

520 zł - ubezpieczenie za samochód (jakaś rata, nie wiem, chyba za pół roku);

162 zł - ubezpieczenie męża na życie;

900 zł - na jedzenie;

610 zł - ubrania i buty dla całej rodziny;

160 zł - treningi dzieci;

230 zł - książki i płyty;

170 zł - teatr i kino;

6000 zł - przelew na subkonto oszczędnościowe.

Programiści: Proponujemy pięć kont

Katarzynę Ciurzyńską, współwłaścicielkę firmy oferującej m.in. program Domowe-finanse, dziwi, że do dziś jej produkt się sprzedaje: - Częściej kupują go kobiety, ale w tańszej wersji elektronicznej. Przed świętami więcej schodziło wersji pudełkowych. Pewnie mężczyźni kupują kobietom w prezencie pod choinkę.

Program pozwala analizować stałe rachunki, wydatki bieżące pogrupowane np. na odzież, żywność, kosmetyki. - Napisał go mój mąż. Męczyło mnie wpisywanie każdej butelki coli, ale na koniec miesiąca było widać, ile wydaliśmy na używki. Chcieliśmy wtedy zaoszczędzić na wyjazd w góry i udało się.

Na początku w programie można było wprowadzić tylko jedno małżeńskie konto bankowe. - My tak mamy. Ale moich teściów to dziwi, bo oni mają dwa osobne konta. A jak teściowa prosi teścia, żeby ją gdzieś zawiózł, to płaci mu za paliwo. Dla mnie to chore.

Ale w nowej wersji programu można już wprowadzić trzy numery kont, którym dysponuje rodzina. Ciurzyńska: - Dużo? Klienci pytają nas, czy nie możemy tego rozszerzyć do pięciu kont!

Analityk: Bank przypilnuje portfela

- Trzy konta - jedno wspólne i dwa osobne - mają sens - ocenia Michał Sadrak, analityk Open Finance. - Dobrze, jeśli są powiązane, żeby łatwo było przelewać między nimi pieniądze. Ludzie powinni przed ślubem ustalić jasne zasady zarządzania. Często mąż płaci ratę kredytu, bo chce wziąć na siebie większy ciężar, a żona resztę opłat. Odkąd istnieje bankowość internetowa, spadły koszty obsługi budżetu - i finansowe, i emocjonalne, bo nie trzeba już stać w kolejce na poczcie.

Sadrak zaznacza jednak, że poza wielkimi miastami "świadomość ekonomiczna" bywa różna: - Zwłaszcza ludzie starsi nie rozmawiają o pieniądzach. Często nie mają konta, bo mają opór, żeby zanieść pieniądze do banku i "zamienić banknoty na cyferki".

A przyszłość? Sadrak spodziewa się, że planowanie budżetu przejmą za nas banki: - Już dziś są serwisy internetowe, które pozwalają na analizę naszych wydatków. Można je wpisywać "z palca", ale można też podłączyć pod serwis naszą kartę kredytową. Ludzie się tego obawiają, ale znam już jeden bank, który oferuje aplikację zarządzającą budżetem.

Bolesław kontra Magdalena

Dyskusja, czy lepsze wspólne konto, czy dwa osobne, przypomina trochę spór o wyższość świąt wielkanocnych nad Bożym Narodzeniem.

Bolesław z Krakowa (35 lat, budżet rodzinny ponad 7 tys., z lekkim wskazaniem na żonę) pracuje w produkcji filmowej: - W moim małżeństwie jest pełna komuna. Mamy jedno konto. Na początku mieliśmy osobne konta z czasów kawalerskich i panieńskich. Ale potem się przeprowadziliśmy, wzięliśmy kredyt na mieszkanie, trzeba było założyć do tego konto w banku. A jak już to zrobiliśmy, stare konta polikwidowaliśmy. Wszystkie ruchy wymusiło bardziej życie niż jakaś świadoma strategia. Wspólny budżet to fajny sprawdzian kompromisu, kolejne pole budowania relacji.

Magdalena z Warszawy (40 lat, budżet ok. 13 tys. zł), dyrektorka w korporacji: - Mamy rodzinę zrekonstruowaną: my z mężem po rozwodach, każde z nas ma dziecko z pierwszego związku i mamy jeszcze jedno wspólne. Wszyscy mieszkamy razem. Mamy z mężem osobne konta i składamy się na wspólne wydatki. Ty płacisz za wakacje, ja wydatki na miejscu, ty za benzynę do samochodu, ja za ubezpieczenie itp. Na życie składamy się razem do skrzyneczki. Ale nie wyobrażam sobie, żeby nie miała własnych pieniędzy, przyzwyczaiłam się do niezależności. Od podstawówki pracowałam w wakacje, na studiach utrzymywałam się sama. W pierwszym małżeństwie? Mieliśmy wspólne konto, którym bardziej ja zarządzałam. Ale w drugim związku jest inaczej. Liczą się nie tylko porywy serca, ale też koszty i zyski - w każdej sferze, nie tylko emocjonalnej. Koleżanka szuka teraz kogoś na stałe i chce, żeby dobrze zarabiał. Kiedyś pomyślałabym: materialistka. A dziś rozumiem, że chce, żeby mąż zapewnił jej bezpieczeństwo.

Koszyk Bolesława, czyli jak przeżyć za 7 tys. zł

Bolesław dał się namówić na oszacowanie miesięcznego koszyka wydatków swojej trzyosobowej rodziny:

1550 zł - rata kredytu mieszkaniowego (niestety we frankach szwajcarskich - więc ostatnio jest ból);

530 zł - czynsz;

60 zł - prąd (płacimy co dwa miesiące, ale przeliczyłem to na comiesięczne, podobnie jak gaz, wodę, ubezpieczenie samochodu, święta czy wakacje); 80 zł - woda;

30 zł - gaz;

Czyli łącznie mieszkanie (w nowym osiedlu) kosztuje 700 zł plus rata - razem 2250 zł.

Na życie idzie 1,4 tys.:

400 zł - zakupy na bazarku (owoce, warzywa, mięso, wędlina - raz w tygodniu po 100 zł);

600 zł - pozostałe produkty - z Biedronki (po 150 zł raz na tydzień);

400 zł - zakupy doraźne pod domem (np. pieczywo albo garmażerka, jak nie chce nam się robić obiadu);

250 zł - na ubrania, buty;

Na dziecko - około 400 zł (ale trzeba dodać jedzenie i ubrania).

Ściślej: 200 zł - piłka nożna (50 zł opłaty za zajęcia, a reszta to zakup dresów, butów, wpisowe na turnieje, opłata za obozy);

100 zł - obiady;

35 - "wyprawka" do szkoły.

Blisko 500 zł na samochód: 250 zł - benzyna; 170 zł - ubezpieczenie; 60 zł wymiana opon, olej itp.

Około 2 tys. zł wydajemy na tzw. przyjemności:

150 zł - telefony komórkowe;

80 zł - telewizja i internet;

60 zł - filmy z wypożyczalni;

30 zł - prasa;

30 zł - książki, płyty;

120 zł - moje bieganie (ubranie, buty, wyjazdy na maratony, wpisowe, izotoniki);

60 zł - narty (karnety, dokupywanie sprzętu w przeliczeniu na miesiąc);

250 zł - odkładanie na wakacje;

400 zł - wyjazdy do rodziców na drugim końcu Polski;

150 zł - święta (prezenty i zakupy);

120 zł - alkohol; 150 zł - wyjście do restauracji (raz w miesiącu);

300 zł - wyposażenie mieszkania (żona co miesiąc dokupuje jakiś drobiazg, raz tańszy, raz droższy);

Oprócz tego co miesiąc odkładamy 1,4 tys. zł na konto oszczędnościowe. Ale to zależnie od kategorii "nieprzewidziane wydatki". Ostatnio popsuł mi się laptop, a naprawa kosztowała 600 zł.

Ekonomista: Twarda ręka żony albo męża

- Powszechne myślenie, że banknot traci na rzecz plastikowego pieniądza, jest nieprawdziwe. Banknotów jest w obiegu coraz więcej, bo gotówka jest anonimowa - mówi Arkadiusz Słodkowski, rzecznik Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. - Pan myśli, że wszyscy mają konta? W klubie piłkarskim, w którym trenuje moje dziecko, nie możemy się doprosić możliwości wpłacania pieniędzy na konto. Prezes klubu woli gotówkę, bo dzięki temu ma tylko wewnętrzny obrót pieniądza.

- Gotówka wizualizuje stan posiadania - ciągnie Słodkowski. - Ludzie lubią, jak pieniążki szeleszczą. Albo kwestia zdrobnień - jeśli do czegoś się odnosimy z miłością, mamy na to zdrobnienia. Pieniążki, moniaczki, pensyjka. Czy można powiedzieć "budżecik domowy"? Pewnie! Za to od długu nie ma zdrobnień, bo to przykra rzecz, choć druga strona medalu, czyli kredycik, już jest zdrabniana, bo kojarzy nam się z tym, co nam przybywa. Spłacamy go w ratach, a nie w ratkach. Wie pan, skąd się wziął boom kredytowy? Ludzie nie szeleszcząc pieniędzmi, mają zbyt dużą łatwość ich wydawania.

- Przy planowaniu budżetu radziłbym ostrożność. Unikałbym kredytów w walutach obcych, bo wahania kursu mogą spowodować, że rata wzrośnie nagle o 10-20 proc. - mówi prof. Witold Orłowski, ekonomista, doradca premiera. - Jeśli obliczymy, że stać nas na 10 tys. zł kredytu, lepiej weźmy 8 tys.

- A kto w rodzinie ma być ministrem finansów, premierem, szefem NBP?

- Szefa NBP nie ma, bo rodzina nie ma prawa drukowania własnego pieniądza. To parlament rodzinny powinien ustalić ramy budżetowe. A ministrem finansów powinna być w związku ta osoba, która ma twardszą rękę.

Mateusz: Tylko z trzeciego konta

Mateusz (45 lat, budżet rodziny ok. 8 tys. zł) z Gdańska, branża reklamowa: - My mamy trzy konta, każde swoje, a trzecie wspólne. To dla "wygody emocjonalnej".

Magda, żona Mateusza, jest po rozwodzie, mieszkają razem z jej córką z pierwszego małżeństwa. Magda ma jedno konto, na które spływają alimenty i jej nauczycielska pensja. Mateusz córkę z pierwszego małżeństwa, która mieszka z matką - płaci córce alimenty, zabiera na wakacje, kupuje drobiazgi. To wszystko ze swojego konta.

- To komfortowe - tłumaczy Mateusz. - Moja żona ma poczucie, że alimenty od jej pierwszego męża wyda na pewno na potrzeby swojej córki, a nie mojej. A ja - że jak kupuję starszej córce kurtkę na zimę, to nie "zabieram" tej kurtki mojej żonie, bo to z innych pieniędzy.

Oprócz tego mają trzecie, wspólne konto - na jedzenie, benzynę, stałe opłaty. Zrzucają się "proporcjonalnie do zarobków", czyli głównie płaci Mateusz. - Tu pilnujemy rygoru - opowiada. - A ściślej, żona pilnuje, bo ona ma zamówione powiadomienia SMS-em o stanie konta. Jak pod koniec miesiąca zostaje sto złotych, to żywimy się taniej, wyjadamy wszystko z zamrażalnika, z wyjściem do restauracji czekamy do pierwszego. Staramy się nie dopłacać wtedy z własnych pieniędzy, bo one są też po to, żeby coś nam się uzbierało, np. na wakacje.

Feministka: Osobne konta to fatalny pomysł

- Pieniądze są znaczące - to, co się z nimi dzieje, wiele nam mówi o stanie związku - uważa Agnieszka Graff, pisarka i feministka. Przytacza dwa tradycyjne modele: kobiety ubezwłasnowolnionej, która nie zarabia i nie ma dostępu do pieniędzy, bo trzyma je i wydziela na życie wszechwładny mąż, oraz rodziny górniczej, gdzie mąż postrzegany jako niezaradny oddaje wszystkie pieniądze żonie. A co pomiędzy?

- Trzeba rozmawiać - odpowiada Graff. - Pieniądze to tabu większe niż seks. Wstydliwa sprawa, bo negocjowanie postrzega się jako przejaw nieufności. Ludzie wynoszą jakieś modele z domu i to nie podlega debacie. A powinno.

Graff wskazuje kilka etapów w finansowym życiu związku:

- kiedy się jeszcze razem nie mieszka i ma się całkiem odrębne pieniądze, można czerpać emocjonalne profity z tego, że się sobie nawzajem coś stawia, kupuje prezenty, robi niespodzianki;

- kiedy się żyje razem, powstaje mniejsza lub większa wspólnota majątkowa - teraz wydatki na kosmetyki dla żony czy na wiertarkę dla męża powinny być tak samo negocjowalne;

- kiedy ma się małe dzieci i to kobieta najczęściej zawiesza na pewien czas życie zawodowe - teraz ważne, by pensja męża była w pełni wspólna, żeby ona nie musiała prosić go o pieniądze. Bo przecież dziecko jest wspólne. Opieka nad nim musi mieć status równy pracy zarobkowej.

- Pieniądze są tradycyjnie instrumentem męskiej władzy. Przemoc w rodzinie - ta psychiczna i ta fizyczna - często łączy się z pełną kontrolą mężczyzny nad domowym budżetem, wydzielaniem kasy, niedawaniem na potrzeby kobiety, deprecjonowaniem jej, a nawet upokarzaniem - dodaje Agnieszka Graff.

- Właśnie dlatego do pani zadzwoniłem - żeby powiedziała pani, że nowoczesna kobieta powinna mieć własne konto.

- Osobne konta dla kobiet i mężczyzn żyjących razem nie są rozwiązaniem równościowym, bo kobiety statystycznie zarabiają mniej o ok. 30 proc. No i wykonują ogromną większość pracy domowej, która jest nieodpłatna. Jeśli przyjmiemy, że sprzątanie czy opieka nad dzieckiem to wysiłek nic niewart, bo nikt za to nie płaci, lub wart tyle, co na rynku, czyli ok. 10 zł za godzinę, to okaże się, że osoba, która wykonuje w rodzinie pracę domową - czyli zwykle kobieta - jest darmozjadem. Rozdział majątkowy przy obecnym niedoszacowaniu pracy kobiet jest utrwalaniem nierówności - przenoszeniem jej do sfery prywatnej i do relacji. To fatalny pomysł.

- To jak powinno być?

- Modele są rozmaite - to zależy od poziomu zaufania, etapu życia, indywidualnej potrzeby odrębności czy wspólnoty. Każdy w związku powinien mieć poczucie bezpieczeństwa i pewność, że jego i jej potrzeby są równie istotne. Ważny jest pełny dostęp do informacji: żadnych tajemnic, wspólne planowanie finansowej przyszłości. I szacunek do pracy, do wysiłku, a nie do kwoty, którą się przynosi do domu. Osobne konto czy oszczędności na czarną godzinę niezależne od wspólnej kasy - tak. To mogą być np. pieniądze ze spadku czy zarobione przed rozpoczęciem związku. Ale to jest coś oprócz, nie zamiast wspólnoty majątkowej.

Psychoterapeuta: Najważniejsze jest spoiwo

- Ludzie się kłócą o pieniądze?

- Oczywiście, ale z innych pozycji niż kiedyś - odpowiada psychoterapeuta Robert Rutkowski z kliniki Vertimed na warszawskich Kabatach. - Wśród naszych klientów zniknął patriarchat, obserwuję wręcz wojującą emancypację. Niedawno jeden z moich klientów dowiedział się, że żona ma na drugim koncie ukryte pieniądze. To brak zaufania. On poczuł się jak ostatni ciemięga i natychmiast wystąpił o rozwód.

- Przyczyną kryzysu były pieniądze?

- Przyczyną kryzysu zawsze jest to, co się wyniosło z domu rodzinnego, tzw. skrypt rodzinny. Jeśli ta kobieta wyniosła strach, że zabraknie pieniędzy, to powinna pójść z tym strachem do terapeuty, a nie chować zaskórniaki przed mężem.

- A pieniądze są czym?

- Pieniądze to główny czynnik poczucia bezpieczeństwa. Moi klienci często mają swoje firmy, a małżeństwo staje się holdingiem dwóch firm. Pan prezes sypia z panią prezes, ich relacja przypomina kontrakt. Jak przychodzą na sesję rodzinną, to płacą ze swoich kont. To nowe zjawisko, dawniej w restauracji albo w gabinecie płacił mężczyzna. Teraz kobiety nie pozwalają na to, nie chcą zobowiązań. Moi klienci to zwykle ludzie z intercyzą. Łatwiej im się przed sobą obnażyć i zespolić fizycznie niż ekonomicznie.

- Łatwiej pójść ze sobą do łóżka niż do banku.

- Właśnie. Ale nie zawsze. Są rodziny związane wartościami, w których kobieta jest na urlopie macierzyńskim, a mężczyzna bez obaw powierza jej wtedy zarabiane przez siebie pieniądze. Pieniądze w rodzinie pojawiają się wtedy, kiedy przestają być spoiwem działalności. Spoiwem może być religia, bieganie, filatelistyka, co pan chce. Ale to daje związkowi power. Pieniądze nie powiększają energii życiowej.

- Kto powinien zarządzać w domu pieniędzmi?

- To drugorzędna kwestia, czysto administracyjna. Najważniejsze jest spoiwo. Pieniądz nie jest w stanie zalepić pustki uczuciowej.

Adam: Bufor bezpieczeństwa

Adam z Anną z Warszawy (po 30 lat, budżet rodziny 6 tys. zł) są bankowcami i mają trzy konta.

- Jedno założyliśmy, jak braliśmy kredyt mieszkaniowy. Z niego płacimy ratę, ja tam przelewam pensję i płaciliśmy z niego opłaty. Właściwie żona się tym zajmuje, chociaż konto jest na mnie.

- A żona ma konto?

- W drugim banku. Założyliśmy je jako wspólne, ale wydają tylko jedną kartę, którą wzięła żona. Ja z niego nie korzystam. Bo mam trzecie konto. Założyłem je niedawno w banku, w którym pracuję, dzięki temu miałem świetną zniżkę na ubezpieczenie samochodu. I teraz tu będę przelewał pensję i z niego będę płacił rachunki. Żonie się nie chce tym dalej zajmować, nawet nie zna PIN-u do tego konta.

- Przestaję rozumieć.

- To jeszcze nic. Mamy w pracy takiego mistrza, który ma siedem kont i potrafi tak między nimi przelewać pieniądze, że nie płaci podatku Belki. Ale to dziwna rodzina. Żona przed świętami dostała kupony do sklepu, to mu oferowała, żeby od niej odkupił.

- A jak wy się rozliczacie? Wydatki na fryzjera albo kosmetyki?

- Do takich drobnych wydatków nikt się nie strąca. Razem zastanawiamy się dopiero od 500 zł, ostatnio urządzaliśmy urodziny starszego synka. Zapłaciliśmy z pierwszego konta.

- Sielanka?

- Jest sielanka, bo przed kryzysem były dużo większe dochody. A jak mnie zwalniali, to dali sporą odprawę. Teraz jak brakuje, to się dobiera z tej puli. Mamy taki bufor finansowy. Gdyby nie to, to kłułoby mnie w oczy, kiedy żona wydawałaby moim zdaniem niepotrzebnie na ciuchy. Zwłaszcza na brzydkie.

- Jaki musi być ten bufor, żeby czuć się bezpiecznie?

- 50 tysięcy.

Barbara: Z sekretem od maja do października

Barbarę z Nowego Targu (37 lat, z zawodu obuwnik, mąż ślusarz, budżet 2,5 tys. zł, a przy dodatkowych wypłatach dochodzi do 3,5 tys.) znalazłem na gazetowym forum "Oszczędzamy".

Barbara: - Nie mamy wspólnych kont, dawniej tylko mąż miał swoje, ale teraz ja jestem trochę bardziej unowocześniona i pod wpływem forum założyłam konto internetowe. Zauważyłam, że to pomaga zapanować nad pieniędzmi.

Opłaty stałe oraz wszystkie koszta związane z samochodem płaci mąż, zakupy żywnościowe - ja. Tak postanowiliśmy zaraz po ślubie, mieliśmy po 20 lat. Mąż na pierwszym miejscu stawiał opłaty, a ja wolałam mieć na jedzenie i latami przejadaliśmy za dużo pieniędzy.

Zboże dla królików (hodujemy na działce) czy rzeczy do domu kupujemy na zasadzie, kto ma pieniądze. Teraz np. skończył nam się toner do drukarki, kupi go mąż. Dzieci dostają kieszonkowe po 20 zł ode mnie i po 10 zł od męża. Z ciuchami miałam szczęście, że pracując w szmateksie, trochę się obkupiłam.

Kosmetyki czy fryzjer to wszystko z puli na życie. A jak nie ma pieniędzy, tak jak w tym miesiącu, to do fryzjera nie idę.

Mydło kupuję w kostce, kremy dobre, a tanie, na perfumy zarabiamy z córką w sprzedaży bezpośredniej kosmetyków. Jakoś w tej sprzedaży jestem dość miękka, rozumiem, jak ludzie nie mają pieniędzy, bo sama ich nie mam, nie wciskam na siłę jak dawniej. Kosmetyki mężowi i synowi też kupuję z tej puli.

Zgrzyty się zdarzają np., gdy mąż uważa, że dzieci nie potrzebują kieszonkowego albo nowej bluzki. Ja wtedy popadam w drugą skrajność, bo mi się przypomina film "Galerianki".

Dzięki forum nauczyłam się robić zakupy z kartką. Otwieram lodówkę i patrzę, co mogę odłożyć na później. Często przesuwam dany zakup, np. ziemniaki 2,5 kg na obiad za 3 zł wymieniam na kaszę za 2,20, którą mam na dwa obiady.

Mamy jeszcze sekret: od maja do października jeździliśmy z mężem na giełdę spożywczą i zbieraliśmy warzywa oraz owoce, które wyrzucają handlarze. Niech mi pan wierzy, dużo można znaleźć. Raz przywieźliśmy do domu 15 kg brzoskwiń, kalafiory, kapustę, całe pęki kopru, pietruszki, młodego selera czy cebulki. Cały bagażnik mieliśmy tym zajęty. Innym razem całe wiadro truskawek, sześć worów kukurydzy, kilogramy pomidorów, papryki, worki buraków, ziemniaków. Naprawdę dużo nam to pomogło. Dzięki tym wyprawom miałam na książki dla dzieci do szkoły.

Dużo ludzi tak tam zbiera, tylko trzeba mieć umiar. Widziałam, jak się ze sobą biją o jedzenie. A niektórzy noszą ze sobą nożyk i odcinają zgniłe czy spleśniałe. Tego pilnowałam najbardziej, by nie naszła mnie pokusa brać takie nadpsute rzeczy.

Czy nam się opłacało? Jeździliśmy raz w miesiącu, na paliwo wydaliśmy 30-40 zł, a wracaliśmy z towarem co najmniej za 100.

Od stycznia ruszyłam z pracą dorywczą - inwentaryzacją. Może wreszcie ruszymy do przodu i zaczniemy nadrabiać to, z czego wiele razy musieliśmy rezygnować - kino, basen, pizza. Nie często, ale żeby chociaż raz w miesiącu wydać na przyjemność dla całej rodziny te 50 zł.

Koszyk Barbary, czyli jak przeżyć za 2,5 tys. zł

438 zł - mieszkanie. Plus za prąd 110 zł (co drugi miesiąc rachunki między 211 a 229 zł) i gaz (butla 49 zł). Razem wychodzi jakieś 600 zł.

320 zł - rata kredytu.

120 zł - telefon, internet i telewizja. 80 zł - telefony komórkowe (po 25 zł dla mnie i dla męża, dwójka młodszych dzieci po 10-20 zł, a najstarszy rozprowadza startery, więc ma na doładowanie z prowizji).

Razem to kolejne 500 zł.

800 zł - żywność i inne zakupy (środki czystości kupuję w Biedronce lub w Lidlu, nauczyłam się omijać Auchan, Tesco i Carrefoura, gdyż zawsze coś wpadnie dodatkowo do koszyka, bez czego można się potem obejść albo znaleźć tańszy zamiennik).

50 zł - szkoła średnia moja i męża (opłata 20 zł miesięcznie plus na papier ksero).

70 zł - karma dla królików (to inwestycja, bo ze sprzedaży królików mamy od 50 do 150 zł miesięcznie i coś do jedzenia; teraz mamy 22, w tym dwie samice zakocone).

Przyjemności? 23 zł - basen (ale to nie przyjemność, tylko konieczność, bo skolioza u mnie i u dzieci, mężowi też się przydaje, więc raz w miesiącu jeździmy); 40 zł - kino (w jednym miesiącu idę ja z mężem, w następnym córka z koleżankami, w kolejnym synowie; ale częściej oglądam filmy w internecie). Razem 63 zł.

100 zł - paliwo do samochodu.

200 zł - tyle staram się odłożyć, jak mam w pracy nadgodziny (płatne pod stołem po 5 zł) albo mąż dostanie w pracy karpiowe czy inną większą wypłatę. Mam taki sposób na oszczędzanie: wieczorem, kładąc się spać, przelewam pieniądze na ROR, a rano, jak tylko wstanę, z powrotem na konto oszczędnościowe. Może to śmieszne, ale na mnie działa, bo za kolejny przelew w miesiącu musiałabym oddać bankowi 8 zł, więc mnie to mobilizuje, żeby nie ruszać oszczędności.

Kulturoznawca: Weekend domyka budżet

Prof. Roch Sulima, antropolog kultury z Uniwersytetu Warszawskiego, zauważa, że taki typ budżetu jak w ostatniej historii dominował w PRL: - Po wypłacie mąż z żoną szli do sklepu, kupowali kaszę, cukier, mąkę i ziemniaki na cały miesiąc. Budżet był w ręku pana domu, a żona była wykonawcą. Każdą wypłatę w PRL-u trzeba było oblać, więc od razu dokonywał odpisu na kulturę towarzyską. Cała reszta była zadekretowana przez państwo, nie było ruchu nawet we własnej kuchni.

Po 1989 roku zamiast stałych dochodów pojawiły się wyzwania przedsiębiorczości. A zamiast katalogu potrzeb podstawowych coraz bogatsza oferta konsumpcyjna: - Idea skarbonki jest już tylko wspomnieniem z dzieciństwa, bo dziś trudno zaplanować budżet w cyklu dłuższym niż tygodniowy. Bo budżet jest ciągle narażany przez impulsy przemysłu konsumpcyjnego. To współczesny model życia klasy średniej, ale rzutujący na całe społeczeństwo.

Skoro posiadacze kont nie widzą swoich pieniędzy, idea budżetu robi się "mglista": - Budżet miał sens, kiedy mieliśmy pieniądze w garści.

Wydaje nam się, że panujemy nad budżetem, ale to nieprawda: - Zamiast budżetu mamy rezerwuar pieniędzy i morze pokus dookoła. Pieniądze są potrzebne zaraz, natychmiast, stąd instytucja bankomatu i karty płatniczej. To, z czego płacimy, jest mgliste, a to, co kupujemy impulsowe i przypadkowe. Budżet planują za nas teraz kredytodawcy, tylko przy spłacaniu rat funkcjonujemy w rygorze ekonomicznym.

Brak wspólnej skrzynki z miesięcznym budżetem zmienia więzi rodzinne: - Rozszerzyło się pole indywidualnych wyborów, jesteśmy coraz bardziej nastawieni na własne ekspresje. Zamiast stanu bilansowania mamy stan balansowania. Rozpad budżetu to rozpad tradycyjnych więzi rodzinnych. Jesteśmy w fazie budowania nowych form zaufania. Co z tego wypączkuje?

17 stycznia 2011

Penderecki za moich czasów

No tak, bo pierwszy raz "na żywo" w radiowej 2 słuchałem (uważnie a czasem mniej - słabo z odczytaniem teksu poezji...) przepisując aforyzmy Hugo D. Steinhausa. W piątek 14. stycznia o 20:00 (Filharmonia Dwójki, transmisja z Filharmonii Narodowej): Chór Filharmonii Narodowej i Orkiestra Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Valerego Gergieva, soliści: Wioletta Chodowicz – sopran, Agnieszka Rehlis – mezzosopran, Mariusz Godlewski – baryton, Krzysztof Penderecki - Powiało na mnie morze snów... – pieśni zadumy i nostalgii na sopran, mezzosopran, baryton, chór i orkiestrę (prawykonanie). Kompozycja, zamówiona przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina uwieńczy obchody 200-lecia urodzin Fryderyka Chopina (autor w PR 2 Marcin Majchrowski).
Podobało mi się. Chyba tego się spodziewałem. Szkoda, że nie wniknąłem w poezję. Bedzie czas później chyba :) A poniżej tekst z POLITYKI.PL - blog Pani Doroty Szwrcman:

Penderecki po polsku

Żeby nas tylko nie zawiało - powiedział kolega, z którym wchodziliśmy na salę, nawiązując do tytułu utworu, który miał zabrzmieć za chwilę: Powiało na mnie morze snów… Pieśni zadumy i nostalgii. Było to pierwsze od ponad 40 lat (od Dies irae w 1967 r.) prawykonanie dzieła Krzysztofa Pendereckiego, które miało miejsce w Polsce. Co więcej, od czasu Psalmów Dawida z 1958 r., napisanych do tłumaczenia Jana Kochanowskiego, jest to jego pierwszy utwór do tekstów polskich. Wszystko dla Chopina, na oficjalne zamknięcie jego roku. Jak to się stało? Zacytuję z wywiadu zamieszczonego w programie: “Z propozycją skomponowania takiego utworu zwrócił się do mnie w 2007 roku pan Grzegorz Michalski, pierwszy dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina. Natomiast zasługą kolejnego szefa tej instytucji - pana Andrzeja Sułka - było doprowadzenie tego pomysłu do finału”. Dobrze, że zostało to powiedziane. Obaj byli dyrektorzy przyszli zresztą na koncert.
Nie było mów tronowych - i bardzo dobrze. Oficjeli, poza ministrem Zdrojewskim, chyba też nie. Ale ogólnie sala się wypełniła. Standing ovation - i owszem, i to długa, również ze względu na dyrygującego Gergieva (dziś po południu otrzymał od ministra Gloria Artis; dyskutowałabym, czy już na to zasłużył), ale zdania indywidualne słyszałam różne. A co ja mam do powiedzenia?
Dobrze, że Penderecki znów, po tylu latach, zabrał się za polskie teksty, doświadczony już wielce w muzyce wokalnej. Dzięki temu doświadczeniu tekst można było nawet zrozumieć (ale na wszelki wypadek wyświetlano go na ekranie - świetny pomysł). Dobrze też, że obok narzucającego się Norwida wybrał też mniej znanego jako poeta (przyznał się, że i jemu - wcześniej) Aleksandra Wata - jego orędowniczką zwłaszcza jestem jako osoba, która sama kiedyś coś do jego wierszy popełniła - czy Tadeusza Micińskiego. Muzycznie to był trochę taki przegląd rozmaitych używanych przez Pendereckiego stylistyk. Nie tylko tych ostatnich, ale i wczesnej, bo włączył do cyklu zinstrumentowane młodzieńcze pieśni: Prośba o wyspy szczęśliwe do słów Gałczyńskiego (mnie się to podobało najbardziej z całego utworu) oraz dwie niedługie do słów Staffa.
W samym ustawieniu tekstu jednocześnie jest konsekwencja i jej nie ma. Pierwsza część, złożona z sześciu pieśni, nazywa się Ogród zaklęty. Dziwiłabym się, gdyby kompozytor-ogrodnik nie napisał takiej części. Ale zestawienie jest jakieś dziwne: bajkowe obrazki Wierzyńskiego i Leśmiana, łagodny erotyk Gałczyńskiego, barwny obraz jesiennego lasu Micińskiego, ponury obraz krzyża pod samotnym drzewem - Koraba-Brzozowskiego, a na koniec fragment wiersza Anioł Pański Przerwy-Tetmajera, który wróci jeszcze na koniec. W części II pt. Co mówi noc? mamy dwa krótkie fragmenty liryczne Staffa, tragiczne Co mówi noc? Wata (o nocy na Łubiance), bezpośrednio później bajkowe dwa fragmenty Micińskiego. Nie pasuje to do siebie. Ostatnia część, Requiem, jest najbardziej konsekwentna: refrenem jest Norwida Fortepian Chopina w kawałkach (Byłem u Ciebie…), w których pojawiają się za każdym razem dwa akordy z Marsza żałobnego, a w środku mamy wiersze, które łączy odniesienie do emigracji.
Stylistycznie, jak powiedziałam, jest to mieszanka: można tu usłyszeć echa Polskiego Requiem, Credo czy owych prawosławnych chórów, które wciąż do Pendereckiego wracają (korzenie prawosławne, jak protestanckie, zawsze będą dla niego ważne); są też momenty nieledwie ilustracyjne, jak długi passus o wędrującej samotnej duszy, zilustrowany złowieszczym marszem. Pomieszanie stylów nie bardzo mi pasuje, ale zapewne jest analogią do rozmaitych stylów poezji. W każdym razie Gergiev dał takie tempa, że utwór nie nużył, a Wioletta Chodowicz, Agnieszka Rehlis, Mariusz Godlewski, Chór FN i Sinfonia Varsovia spisali się znakomicie.

15 stycznia 2011

Miłosz 2011

Justyna Sobolewska
14 stycznia 2011

Rok Czesława Miłosza. Czyli kogo?

Czesław Miłosz. Ekstatyczny pesymista

Kiedy w latach 90. Czesław Miłosz wrócił do Polski, traktowano go jak mistrza i nauczyciela, spełnionego i uhonorowanego poetę. Tymczasem on sam zmagał się z demonami niepewności, poczucia winy, grzeszności. – Tak naprawdę go nie znaliśmy – mówi Andrzej Franaszek, autor biografii Miłosza, która ukaże się na wiosnę 2011 r. w wydawnictwie Znak. – Miłosz, autor późnych książek, mieszkaniec Krakowa, jawił się nam jako niesłychanie samoświadomy, rozsądny mentor, jednak gdy spojrzymy na jego życie, okazuje się, że był człowiekiem niezwykle emocjonalnym, postępującym często wbrew rozsądkowi.
Rósł jak dzikie dziecko. Majątek Szetejnie w dolinie Niewiaży na Litwie przypominał raj. Tak też zresztą go opisał później w „Dolinie Issy”. W jego otoczeniu najważniejsze były kobiety – matka Weronika i babka Józefa Syruć, zwana Lisią, która przypominała starą Indiankę. W oczach chłopca uosabiała siłę, pracowitość i swobodę. Nie zważała na konwenanse i nienawidziła zasiadania do stołu. „W zimie jej ulubionym zajęciem było stawać przy piecu, zadzierać spódnicę i grzać tyłek – ta pozycja oznaczała, że jest gotowa do rozmowy” – wspominał Miłosz.
Podzielił dwie strony rodziny na dobrą i złą krew. Dobra, czyli silna, pracowita i zdrowa była strona matki, krew Syruciów i Kunatów, a zła – strona Miłoszów, ojca; w jego otoczeniu rzeczywiście sporo było ekscentryków, dziwaków i depresyjnych nieudaczników. Na życiu Czesława zaciążył szczególnie przykład brata ojca, Witolda, człowieka słabego, który nic nie osiągnął. – Miłosz się bał, że też taki będzie – mówi Franaszek. – Mawiał, że Wituś jest odpowiedzialny za wszystkie jego dokonania, nawet za Nagrodę Nobla, gdyż przez całe życie starał się, żeby nie dopadła go depresja i rozprzężenie umysłowe.

Lepszy i gorszy

Brak konwenansów i kindersztuby miał konsekwencje – Miłosz wśród rówieśników w szkole czy na studiach w Wilnie czuł się wyobcowany, inny; jednocześnie lepszy i gorszy. – Z jednej strony wstydził się swojego braku ogłady, a z drugiej – miał poczucie, że jest lepszy, bo czyta Schopenhauera, Pascala, a ci dorośli zajmują się tylko obłapiankami, brydżykiem, nalewkami – on tym pogardzał – mówi Franaszek. Te emocje towarzyszyły mu do późnego wieku, przez całe życie. „Nieśmiałość, poczucie niższości i co za tym idzie wściekła ambicja kierowały mnie do rozważań nad brakami mego charakteru (…). Dość wcześnie nauczyłem się traktować swoje literackie triumfy jako kompensatę” – pisał.
Miał wrażenie, że do wielu innych rzeczy się nie nadaje. Poczucie inności owocowało też skłonnością do zaangażowania lewicowego już na studiach. „Lewicowa liga obolałych”, jak wspominał, składała się z podobnych mu odmieńców. Na uniwersytecie wśród katolików czuł się „niczym Żyd wśród gojów”, przeżywał kryzys wiary i dopiero spotkanie ze stryjem, mistycyzującym poetą Oskarem Miłoszem, w Paryżu pozwoliło mu odnaleźć się z powrotem w Kościele. Do Paryża uciekł też od wielkiej miłości.
Był namiętny, przystojny i zbuntowany. Miał duże powodzenie, ale wszystko przeżywał w zwielokrotnionej skali. Pierwsze zauroczenie zakończyło się próbą samobójczą, a pierwsza miłość – balastem na całe życie. Prześladowało go bolesne wspomnienie krzywdy, którą wyrządził dziewczynie. Byli z Jadzią nierozłączni od pierwszego roku studiów. Porównywał ją do bohaterki „Czarodziejskiej góry”, a o swojej fascynacji pisał do Iwaszkiewicza. Jednak kiedy sprawa zaczęła wyglądać poważnie – stchórzył, przestraszył się stabilizacji. Porzucił ukochaną w bardzo nieprzyjemnych dla niej okolicznościach.
Miłosz pisze w jednym z tekstów o doktorze Muchołapskim, entomologu, który szedł na ślub, ale w Łazienkach zaczął gonić za rzadkim okazem. Wtedy zobaczyła go narzeczona. Zapytałem Miłosza, czy to jego historia, odpowiedział, że tak, w jego przypadku tą muchą była literatura. Pozostawił wiersze, w których zastanawia się, co by było, gdyby jego pierwsze kochanie się spełniło. Odnalazł Jadzię po latach, korespondowali, ale nie udało im się spotkać – mówi Franaszek, który w biografii szczegółowo opisuje historię tego romansu.

Sny o Iwaszkiewiczu

Namiętna była też jego relacja z Iwaszkiewiczem. Miłosz uwielbiał jego wiersze. Mieli podobny zmysłowy stosunek do rzeczywistości. Miłosz pisał do niego bardzo osobiste listy, opisywał swoje sny o Iwaszkiewiczu. W „Dzienniku” Iwaszkiewicz zanotował słynny fragment o „chędożeniu Miłosza” w celi bazylianów. – Miłosz i Iwaszkiewicz mogli mieć przelotny romans, a jednak ten zapis nie jest jednoznaczny, mogło być to też marzenie. W listach Miłosza widać, jak go uwielbiał, a z kolei Iwaszkiewicz pisał o ich „bolesnym stosunku”, który ich łączył – mówi Franaszek.
Miłosz zastanawiał się, czy to jego Iwaszkiewicz opisał w „Pasjach błędomierskich”. Iwaszkiewicza z kolei nie bardzo lubiła żona Miłosza, Janina Cękalska, którą z racji bardzo ciętego języka znajomi przezywali „Cyjankalska”. Przeżyli razem ponad 30 lat. Byli zupełnie różni: Janka chłodna, rozważna i mocno stąpająca po ziemi. Stawiała tamę jego nieokiełznanej naturze. „Kochałem ją nie wiedząc, kim była naprawdę/zadawałem jej ból, goniąc za moją ułudą./Zdradzałem z kobietami, jej jednej wierny” – pisał poeta po jej śmierci. Gombrowicz dziwił się, jak taka inteligentna kobieta mogła wytrzymać z Miłoszem. – Życie blisko Miłosza musiało być trudne i wymagające. Dopiero późno, przy drugiej żonie Carol, nauczył się akceptacji i wyrozumiałości. Zaczął rozumieć, że ludzie nie żyją tak intensywnie pytaniami filozoficznymi jak on sam – twierdzi Franaszek.

Demony dwudziestolecia

Pod koniec lat 30. mieszkali z Janką w Warszawie. Miłosz miał za sobą sukces „Trzech zim”, liczył się w środowisku literackim. Łatwo zjednywał sobie ludzi. Dwudziestolecie międzywojenne w jego późnych książkach powraca jako czas, w którym doszły do głosu najgroźniejsze polskie cechy narodowe – ksenofobia, antysemityzm, nacjonalizm. Przeciętny polski inteligent tamtego czasu był płytki i powierzchowny, nastawiony na dowcip, często antysemita.
Miłosz niejednokrotnie portretował Polaka, którego tożsamość jest ukształtowana na Sienkiewiczu. „Czy naród, który obiera opowieść nieco dziecinną za swoją »Iliadę«, nie płaci zbyt wysokiej ceny? Czy cały nie zmienia się w Peter Pana, chłopca, który nie chciał rosnąć?” – pisał. I dlatego podkreślał swój dystans wobec polskości.
Lekcja dwudziestolecia wydawała mu się tak ważna, że pod koniec życia ułożył antologię „Wyprawa w Dwudziestolecie”. Liczył na poważny odzew, tymczasem książka ledwie została zauważona. – Kiedy się ukazała – mówi Franaszek – wydawało się, że demony dwudziestolecia to nie jest już nasz problem. Ale kilka lat później pojawiła się Młodzież Wszechpolska, pewne postawy stały się znowu aktualne. Miłosz był przekonany, że dusza narodu się nie zmienia. Miał rację.

Wielka wędrówka

Tuż po wojnie zaczyna się wielka wędrówka Miłosza, najpierw jest dyplomatą w Nowym Jorku, potem w Paryżu. Od początku miał zamiar uciec na Zachód i to za wszelką cenę. Janka przebywała w Stanach i chciała, żeby Miłosz do niej dołączył. On jednak źle się czuł w tym konsumpcyjnym raju. Miłoszowi w 1951 r. udało się wyjechać z Polski do Francji, ale zamiast zgłosić się do pracy w ambasadzie, wybrał azyl polityczny, potem przemieszkiwał w Maisons-Laffitte (podparyska miejscowość, siedziba Instytutu Literackiego założonego przez Jerzego Giedroycia). Strasznie przeżywał ucieczkę, szalał, kiedy nie miał wiadomości od Janki i synów Tony’ego i Piotra z Ameryki. Czasem, jak opowiadała Zofia Hertz, przypominał człowieka obłąkanego.
Czuł się zdrajcą, człowiekiem wyklętym. A jednocześnie wdał się w spór z emigracją, zarzucając jej płytkość umysłową i nacjonalizm. Nie mógł pojechać do Stanów, bo władze amerykańskie odmawiały mu wizy jako byłemu komuniście. Został więc we Francji. Jedynym ratunkiem przed złymi myślami była praca: napisał „Zniewolony umysł”, opowieść o formach uwiedzenia przez ideologię. Sam też nie był jeszcze wyleczony. „Co zrobić, żeby nie mieć poczucia, że jest się zdrajcą i świnią? (…) jakie mi wyjście moralne zostaje, bity po twarzy przez jednych i drugich, i użyty jako ścierka przez Amerykanów. (…) Wielkie są moje winy, bo wystąpiłem przeciwko konieczności” – pisał w liście do Stanisława Vincenza.

Miał poczucie, że wyjazd skazał go na niebyt – przyjaciele i środowisko literackie odwrócili się od niego, nie mógł być drukowany w kraju. Iwaszkiewicz w Paryżu nie chciał mu podać ręki. W Paryżu zaczął pisać tak, żeby być zrozumianym na Zachodzie. Powstaje „Traktat poetycki” i „Dolina Issy”, a potem „Rodzinna Europa”. Przeżywa też romans z filozofką Jeanne Hersch. Przyznał się do niego Jance, ale cały czas zapewniał ją, że chce być z rodziną.
W jego staraniach o wizę nie pomogło nawet poparcie Alberta Einsteina. W końcu udało mu się sprowadzić rodzinę do Francji, ale musiał teraz zarobić pisaniem. Dopiero w 1960 r. wyjeżdżają wszyscy do Stanów, gdzie dostał dobrze płatną posadę na uniwersytecie kalifornijskim.

Cienie nad zatoką San Francisco

Lata amerykańskie Miłosza z polskiej perspektywy wydawały się pasmem sukcesów uwieńczonych Nagrodą Nobla w 1980 r. Tymczasem przez kilkanaście lat Miłosz nie wydał w Stanach żadnej książki, był zupełnie nieznany, właściwie dopiero „Collected poems” z 1988 r. w pełni przybliżyło jego poezję amerykańskim czytelnikom. Miał też poczucie, że w Polsce nikt o nim nie pamięta.
Kalifornia nie była miejscem jego marzeń, w sielskim, słonecznym krajobrazie czuł jeszcze mocniej, że jego życie jest „przerażeniem, karą, zagładą”. Kalifornia była dla niego krainą doskonałej alienacji i duchowej pustki. Tutaj powstaje jego „Ziemia Ulro”, książka o zaniku wyobraźni religijnej. – Nie spodziewałem się, jak bardzo Miłosz był religijny – mówi Franaszek. – Początkowo miałem wrażenie, że jest artystą portretującym z zewnątrz sprawy religii. Dopiero czytając listy zrozumiałem, że był człowiekiem z gruntu wierzącym. Widać też z czasem, że Miłoszowi coraz bardziej zależało nie na sukcesach literackich, ale na własnym zbawieniu.
Nie mógł sobie wyobrazić, jak się żyje w świecie bez religii. Wtedy skrystalizowała się jego wizja poezji i literatury, która powinna dawać nadzieję, być użyteczna. Dlatego wielokrotnie pisał, że nie zgadza się z Beckettem czy Larkinem. Sobie samemu też nie pozwalał na pogrążanie się w depresji. Polemizował choćby z poetami amerykańskimi. Pisał, że ma w sobie wszystkie ich załamania, szpitale i depresje, ale nie ujawnia ich. Nosi krótko ostrzyżone włosy i krawat, nie pali marihuany ani nie bierze narkotyków. „Nie wolno pobłażać sobie (…) nie wolno szukać pomocy w szpitalu i u psychiatry/Nie wolno dlatego, że obowiązek, ale też dlatego, że strach przed siłami, którym tylko popuścić, a pokaże się nasze błazeństwo” – pisał w wierszu dedykowanym Allenowi Ginsbergowi.
Nawet po tylu latach prześladowała go wizja wujka Witolda pogrążonego w depresji. „Nie mogę sobie pozwolić na załamanie nerwowe” – pisał do Zbigniewa Herberta. Trzymał się dzięki ciągłej aktywności umysłowej. Nazywa siebie „pesymistą ekstatycznym”, bo oprócz lęków i niepokojów chłonął życie. Wódka, bourbon, kobiety, kształty i kolory świata – to wszystko tworzyło ochronę przed osunięciem się w depresję.

Jak bohater Manna

Mógłby być bohaterem „Doktora Faustusa” Manna – mówi Franaszek. – W jego życiu pojawia się bowiem rys mityczny, a mianowicie motyw podpisania cyrografu z diabłem. Wielokrotnie do tego wracał. Wrażliwy, pełen wielkich ambicji chłopiec modlił się o wielkość. Wydawało mu się, że jest w stanie oddać wszystko za bycie kimś więcej niż poetą. Rzeczywiście, w biografii Miłosza widać coraz większą aktywność intelektualną, coraz większe spełnienia artystyczne. Miał też niezwykłą witalność. Jako 70-latek ciągle był w grze, flirtował z kobietami. I za to wszystko, jak sądził, płacił wysoką cenę: nieustannie wokół niego wydarzały się nieszczęścia.
Skumulowały się w późnych latach 70., kiedy śmiertelnie zachorowała Janka, a u młodszego syna pojawiały się symptomy choroby psychicznej: stał się agresywny i groził bronią. Nikt z europejskich przyjaciół nie wiedział, że sytuacja jest tak ciężka, bo Miłosz nie wspominał o tym nikomu. „Dlaczego tak straszną cenę płacę za tzw. talent? (…) Myślałem, że starość to wyzwolenie od Erynii – ale nie” – pisał przekonany, że cierpienie osób wokół niego to jego wina.
Wykładał na uniwersytecie i zajmował się Janką, sprzątał, gotował. Kiedy wyobrazimy sobie jego życie, zupełnie inaczej zabrzmi wiersz z tamtego czasu: „Stan poetycki”: „Teraz z uwagą/kroję cebulę, wyciskam cytrynę, przyrządzam różne gatunki sosów”. Tłumaczy wtedy Biblię: Psalmy i Księgę Hioba. – To był rodzaj pracy, której nie musiał poświęcać dużo czasu, a jednocześnie w tych tekstach szukał pomocy dla siebie. Krył się z bólem – uważa Franaszek. Janka zmarła w 1986 r. To nie był koniec ciosów. Jego druga żona, Carol, młodsza o ponad 30 lat, która miała być dla niego podporą na starość, umarła przed nim. Potem odszedł brat Andrzej.
Miłosz został sam, w ostatnich latach przykuty do łóżka i prawie niewidomy.

Wobec zła

W latach 90., po przyjeździe do Polski, Miłosz był bardzo aktywny. Pisał do końca. Praca to był jego naturalny sposób życia. – Komu innemu chciałoby się w jego wieku czytać nowe książki młodych autorów, takiego Tomka Tryzny, i pisać o nich? – zastanawia się Franaszek. – Pamiętam, że kiedy wychodził nowy Szestow czy Camus, zaraz w „Tygodniku Powszechnym” proponowaliśmy Miłoszowi napisanie eseju. A on to chętnie robił. W jednym z wywiadów mówił, że przez całe życie był jak rowerzysta, musiał naciskać pedały, bo gdyby przestał – toby się wywrócił.
Nie miał poczucia samozadowolenia. O pewnych swoich książkach pisał, że są słabsze, o wczesnych wierszach wypowiadał się sceptycznie. – W latach 90. media stawiały go w świetle reflektorów, wynosiły na piedestał. Za to młoda literatura zaczęła się opowiadać w opozycji przeciwko Miłoszowi. Zarzucano mu powtarzalność dykcji. Utrwalił się wizerunek kogoś doskonale znanego i odległego. To nie jest prawdziwy obraz – mówi Franaszek. Publiczność nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie boje wewnętrzne toczy ze sobą poeta. Rozpamiętywał swoje życie, dokonywał obrachunku, zadręczał się swoimi postępkami i nieustannie zastanawiał się, czy było warto i jaka jest cena, którą się płaci za dzieło.
Kiedy zmarł w 2004 r., symbolicznie skończył się XX wiek w literaturze. Jednocześnie sam Miłosz stał się postacią niewygodną – widać to było choćby podczas sporów o miejsce pochówku i o Rok Miłosza w Sejmie. Tymczasem ta postać kumuluje w sobie najważniejsze problemy stulecia. Konfrontował się z nimi nieustannie – stąd brało się u niego poczucie nieczystego sumienia.
Był szczególnie wyczulony na zło, nie tylko to, którego sam był źródłem, lecz także zło w historii. Ta postawa szczególnie warta jest przypomnienia.

3 stycznia 2011

Początek roku 2011 z astronomią

Czytam GW i dzięki niej PAP a tu kochany Jan Heweliusz i znajomy Michał Kusiak! Że nie wspomnę o zaćmieniu Słońca i aphelium Ziemi względem Słońca. Łzy się w oku kręcą... A tu za oknem stadko gilów - piękne czerwone brzuszki lśnią w rannych promieniach słoneczka przez lekki śnieg. Bosko.

PAP 2011-01-01, ostatnia aktualizacja 2011-01-01 10:05:07.0
Stworzenie podstaw nauki o powierzchni Księżyca, opracowanie prototypu peryskopu i ... warzenie piwa jopejskiego, to zaledwie kilka z wielu wynalazków i dokonań Jana Heweliusza. Jego postać poznamy lepiej w 2011 roku, który Sejm RP ogłosił Rokiem słynnego astronoma.
"Mamy nadzieję, że dzięki tym obchodom postać Jana Heweliusza - niezwykłej osobowości naukowca, ale także działacza publicznego, a nawet browarnika - skłoni do tego, by więcej mówić publicznie o nauce" - zapowiedziała dyrektor biura prezydenta Gdańska ds. kultury Anna Czekanowicz.

To właśnie władze Gdańska - rodzinnego miasta "polskiego Leonardo da Vinci" - wnioskowały, by w rok 2011 ustanowić Rokiem Jana Heweliusza. W przyszłym roku mija 400. rocznica urodzin słynnego XVII-wiecznego astronoma.

W 2011 roku odbędzie się blisko 400 wydarzeń poświęconych astronomii i samemu Heweliuszowi. Zwiastunem obchodów będą związane z Heweliuszem flagi, które już 2 stycznia zawisną w całym Gdańsku. Oficjalna inauguracja Roku Heweliusza nastąpi 27 stycznia uroczystą sesją Rady Miasta.

Już w styczniu poznamy wyniki konkursu "Tribute to Hevelius", w którym naukowcy otrzymają granty na badania naukowe. Jedną z atrakcji obchodów będzie uruchomienie jedynego na świecie zegara pulsarowego. Uczniowie szkół średnich będą mogli spróbować swoich sił w V Międzynarodowej Olimpiadzie Astronomii i Astrofizyki. Z kolei w gdańskim Dworze Artusa po raz 35. odbędzie się zjazd Polskiego Towarzystwa Astronomicznego.

Teatr Wybrzeże rozstrzygnie konkurs na utwór dramatyczny poświęcony Heweliuszowi, a podczas jubileuszowego koncertu "Gwiazdy na gdańskim niebie" wystąpi słynna wokalistka jazzowa Cassandra Wilson. Postać słynnego gdańskiego astronoma poznają również dzieci, dla których przygotowano specjalny komiks pt. "Uczeń Heweliusza". Z kolei uczniowie zobaczą 40-minutowy film "Śladami Jana Heweliusza w Gdańsku".

Z okazji 400. rocznicy urodzin astronoma wydane zostaną także znaczek pocztowy i moneta okolicznościowa. Smakosze spróbują "Hewelianki", czyli oficjalnego ciastka miasta wyłonionego w konkursie dla gdańskich cukierników.

"Heweliusz był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli świata nauki XVII wieku. () Stworzył podwaliny współczesnej astronomii i na stałe wpisał się w historię światowej nauki" - czytamy w uchwale przyjętej w grudniu przez Sejm.

Jan Heweliusz, a właściwie Johann Hewelke, urodził się 1611 roku w Gdańsku. Po ukończeniu znanego Gimnazjum Astronomicznego, pracował w warsztacie mechanicznym i już wtedy budował swoje pierwsze przyrządy astronomiczne. W 1630 roku rozpoczął studia na Uniwersytecie w Lejdzie, gdzie uczył się prawa i ekonomii. Jednak już rok po rozpoczęciu studiów wyjechał w podróż m.in. do Londynu i Paryża, tam poznawał wybitnych ówczesnych naukowców.

Po powrocie do Gdańska przejął rodzinny browar i wkrótce stał się najbardziej znanym gdańskim browarnikiem. Jako członek Gdańskiego Cechu Browarników samodzielnie warzył i sprzedawał piwo. Mógł pochwalić się produkcją słynnego piwa jopejskiego. W 1641 został gdańskim rajcą miejskim, zajmował się sądownictwem i opieką lekarską.

"Na dachach swych trzech domów zbudował obserwatorium astronomiczne, które wyposażył we własnoręcznie skonstruowane, znakomitej jakości, teleskopy i przyrządy pomiarowe, czyniąc je ówcześnie najlepiej wyposażonym tego typu obiektem na świecie" - czytamy w przyjętej przez Sejm ustawie. Obserwatorium odwiedzali m.in.: Jan Kazimierz, Maria Ludwika i Jan III Sobieski, wsparcia finansowego udzielał mu także Ludwik XIV.

Heweliusz stworzył ponad 20 wielkich dzieł oraz atlas 54 gwiazdozbiorów, z których 12 opisano po raz pierwszy. Był twórcą nowoczesnej selenografii, czyli dziedziny astronomii zajmującej się opisem powierzchni Księżyca. Wyniki swoich badań publikował w założonej przez siebie drukarni. Sam wykonywał część ilustracji do przygotowywanych atlasów. Był również twórcą prototypu zegara wahadłowego i peryskopu.
Bogaty program obchodów i liczne ciekawostki z życia naukowca są dostępne na oficjalnym portalu jubileuszu (www.janheweliusz.pl).

1 stycznia 2011

Tacy sami

Rano oglądałem z synem bajkę o chłopcu zamienionym w mrówkę. Siedzieliśmy w piżamach na niepościelonym łóżku i korzystaliśmy z pięknego noworocznego dnia. Za oknem bezchmurne niebo, śnieg ubity nogami wczorajszych uczestników północnego szampana. Wiatr, słońce i szczęśliwy optymizm. wracam do filmu. Niegrzeczny malec, który uczył się za karę być mrówką po pracowitym dniu leżał w nocy na kapeluszu grzyba. Z innymi mrówkami patrzył w górę i myślał: gwiazdy i księżyc są takie same... To prawda arcy-głęboka. Nie tylko gwiazdy wyglądają tak samo. Nie tylko nocne niebo jest wspólne owadom i ludziom. To nawet nie kwestia wiary, ale poznania: wobec otoczenia, świata, kosmosu jestem na równi z kamieniami, roślinami i wszelkimi zwierzętami. Tacy sami... a ściana między nami. Nie wierzę w interpretacje, że człowiek jest na szczycie piramidy, że dominuje nad Wszechświatem. Nie. Jestem może na szczycie piramidy odpowiedzialności za przyrodę, czyli także za siebie i potomstwo. Tylko tyle.