31 maja 2010

Stefan Chwin nie tylko o bólu

Polaków łączy tylko ból
Rafał Kalukin 2010-05-27

Płytsze warstwy naszej polskiej świadomości są raczej słonecznie nastawione do życia. Te głębsze, trudniej widoczne, ogarnięte są lękiem. Ten lęk wychodzi na powierzchnię, gdy pojawia się sytuacja traumatyczna. Taka jak Smoleńsk. Rozmowa ze Stefanem Chwinem

Po upadku komunizmu Maria Janion ogłosiła kres dominacji paradygmatu romantycznego w polskiej kulturze. Reakcje na tragedię smoleńską wskazują jednak na jego zadziwiającą żywotność.

- STEFAN CHWIN: A zatem diagnoza pani profesor była diagnozą życzeniową. Po prostu zamarzyło nam się kiedyś, aby ten romantyzm wreszcie się skończył...

A on nadal mocno się trzyma?

- Mocno. Zwłaszcza gdy zauważymy, że wypuszcza nowe kiełki w duszach ludzi młodych. A to już ewenement. O ile moje pokolenie dojrzewało jeszcze w szczelnie

zamkniętej romantycznej konserwie, o tyle obecne dwudziestolatki miały dostatecznie wiele okazji, aby się z niej wydostać. Tymczasem spotykam wciąż młodych ludzi, którzy mówią tak, jak mówiliśmy o Polsce w wieku XIX. Wygląda więc na to, że polityka historyczna braci Kaczyńskich była skuteczna.

W czasach Mickiewicza upokorzony naród pragnął się uwznioślić. Teraz jednak wskaźniki społecznego optymizmu systematycznie rosną.

- Badania społeczne rejestrują tylko świadomość zbiorową. Podświadomość pozostaje poza ich horyzontem. Podejrzewam, że nasze samopoczucie nie jest aż tak dobre, jak mówią sondaże.

Objawia się to choćby bardzo nerwowym reagowaniem na sprawę rosyjską. Proszę sobie przypomnieć zbiorowy dreszcz niepokoju, gdy doszła do nas wiadomość o wojnie w Gruzji. Ciągle się Rosji obawiamy, co stronnictwo prezydenckie potrafiło zresztą wykorzystać w bieżącej polityce.

Mamy podstawy do spoglądania na rosyjskie aspiracje z niepokojem. Zwłaszcza w sprawie Gruzji, gdzie starł się Dawid z Goliatem.

- W Biblii Dawid wygrywa, ale w świecie realnym częściej bywa odwrotnie. Dla nas świadomość tak potężnej dysproporcji sił jest wciąż źródłem skrywanej społecznej nerwicy.

W Niemczech przeprowadzono jakiś czas temu sondaż, w którym zapytano, jak NATO i Unia Europejska powinny się zachować, gdyby Rosjanie weszli do Estonii. 52 procent Niemców odparło, że Unia nie powinna wykonać najmniejszego ruchu. Nie wiem, jak na takie pytanie odpowiedzieliby dzisiaj Polacy, ale pewnie chyba jednak trochę inaczej

Niby w ogromnej większości czujemy się częścią Unii, ale ciągle brakuje nam mocnego poczucia bezpieczeństwa. Na forach internetowych ludzie czasem dziwią się, że na terenie Polski wciąż nie ma nawet jednej wojskowej obronnej instalacji NATO.

Płytsze warstwy naszej polskiej świadomości są raczej słonecznie nastawione do życia. Te głębsze, trudniej widoczne, ogarnięte są lękiem. Ten lęk wychodzi na powierzchnię, gdy pojawia się sytuacja traumatyczna. Taka jak Smoleńsk.

To jednak tragedia przechodząca wszelkie wyobrażenia. Ginie prezydent, pół elity politycznej, generałowie. Jak zachowaliby się Niemcy, gdyby spotkało ich takie nieszczęście?

- Sądzę, że uroczystości pogrzebowe byłyby równie monumentalne, ale bez takiego spektakularnego entuzjazmu rozpaczy.

U nas on był?

- Był. Z przerażeniem, ale i w dziwnym, masochistycznym uniesieniu poczuliśmy, że znowu znaleźliśmy się w tej samej sytuacji co zawsze. Znowu ktoś uderzył w naszą niewinność i słabość. To jest właśnie rdzeń romantyzmu. Pamięta pan krzyk Konrada z trzeciej części "Dziadów"? "Czyś Ty Bogiem, czy Carem?". Dziś Konrad pewnie krzyknąłby: "Bóg to zrobił czy Putin?".

Mroczne podejrzenia, które po katastrofie smoleńskiej kierujemy pod adresem Rosji, mają jedno ze swoich źródeł w bolesnych pytaniach Mickiewicza.

Niemcy, a już na pewno Francuzi, gdyby znaleźli się w naszej sytuacji, w pierwszej kolejności wyciągnęliby błąd państwowy. Pytano by, jak to się stało, że cały sztab wojska znalazł się w jednym żelaznym pudle, które runęło w śmierć. Kto za to odpowiada? Kto i co zaniedbał?

U nas - nie. Duch naszej kultury każe nam mówić o zmarłych: "świętej pamięci". Oznacza to, że nie należy świeckim trybem chłodno roztrząsać okoliczności wypadku. Bo takie dywagacje zdaniem Polaków naruszają świętość tych, co odeszli.

Bo, wedle romantycznego paradygmatu, śmierć przynosi nieśmiertelność. Objawia prawdziwą wielkość.

- Świetnie określiła to Agnieszka Holland. Powiedziała, że Polacy wciąż wierzą, że umrzeć tragicznie jest korzystnie, człowiek zostaje wtedy kanonizowany przez sam fakt, że zginął, bez względu na to, kim był za życia. Upatrywałbym przyczyn takiego stosunku do śmierci w naszej katolickiej wrażliwości religijnej z jej kultem męczeńskich ofiar. Społeczeństwa świeckie tak nie reagują.

Po co nam martwy bohater? Miłosz kpił: "Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo. Tak - ale ile my mamy trupów!".

- On to mówił przeciwko Mickiewiczowi, Sienkiewiczowi i całej tradycji, która się z tymi nazwiskami wiąże. Podobną drogą co Miłosz podążał Gombrowicz, gdy mówił o naszej dwuznacznej skłonności do licytowania się z innymi narodami na ilość poległych i pomordowanych.

Pierwsze słowa premiera Tuska po katastrofie były o tym, że takiej tragedii świat jeszcze nie widział. A przecież kilka tygodni wcześniej trzęsienie ziemi na Haiti pochłonęło ponad ćwierć miliona istnień.

- Sformułowanie Tuska było ryzykowne, choć akurat on w tych dniach nie popełnił rażących błędów. Gdy dowiedzieliśmy się o katastrofie, zostaliśmy sparaliżowani. Ale potem ten emocjonalny paraliż nie chciał ustąpić. Przypomniał mi się od razu Związek Kawalerów Ostrogi z "Trans-Atlantyku" Gombrowicza: Polacy jako grupa ułańska zadająca sobie wzajemnie ból ostrogami. Trzeba nieustannie przeżywać ból, bo tylko on nas prawdziwie łączy. Bohater "Trans-Atlantyku" próbuje się z tego zaklętego kręgu jednoczącego cierpienia wyrwać i dlatego zostaje napiętnowany jako zdrajca.

Gombrowicz trafił w sedno mentalności romantycznej. Nas naprawdę potrafi zjednoczyć głównie wspólnie przeżywany ból po raniącym "uderzeniu w polskość" i lęk przed zagrożeniem zewnętrznym. Nowoczesne społeczeństwa nie budują jedności na takim doświadczeniu.

Ale ja nie chcę z tego drwić. Polska kilka razy w swej historii spływała krwią. Stawaliśmy w obliczu alternatyw, których większość europejskich narodów nigdy nie zaznała. One też przeżywały klęski, ale nie groziła im tak jak nam całkowita zagłada.

Kiedyś tak. Ale dziś?

- Nasza romantyczna podświadomość sprawia, że wielu z nas wciąż ma wrażenie, że wisi nad nami jakaś metafizyczno-historyczna klątwa. Zauważył pan, ile razy mówiono w ostatnich dniach o "klątwie Katynia"?

To chyba dlatego stare kłamstwo katyńskie zostało zastąpione przez nowe kłamstwo katyńskie. Zbyt łatwo katastrofę samolotu pasażerskiego utożsamiono z mordem na Polakach z 1940 roku. O pasażerach rozbitej maszyny mówi się jako o poległych. Tak jakby zauważenie, że tragiczny wypadek lotniczy jest ze swojej natury zdarzeniem dosyć przypadkowym, uwłaczało pamięci ofiar.

Ja uważam, że od pośpiesznej heroizacji ofiar lepiej byłoby spróbować zrozumieć błędy, które popełniono.

Pierwszej nocy na Krakowskim Przedmieściu widziałem na twarzach ludzi przerażenie i głębokie przejęcie. Po tygodniu, przyglądając się tłumowi zgromadzonemu na krakowskich Błoniach podczas pogrzebu pary prezydenckiej, miałem już wrażenie, że uczestniczę w patriotycznym pikniku. Trauma została oswojona i siła rytuału przeważyła.

- Wydaje mi się, że doświadczenie pierwszych dni nie miało charakteru politycznego. To było raczej doświadczenie egzystencjalne wywołane uderzeniem śmierci. Spostrzegliśmy z przerażeniem, że dosięga ona nawet tych, których uważamy za nietykalnych. Okazało się, że choć prezydent trzyma sakrę władzy, też może przestać istnieć, i to w jednej sekundzie. To było wstrząsające przeżycie. Poczuliśmy naprawdę bliską obecność śmierci.

Czy na wieść o katastrofie w Smoleńsku naprawdę się zjednoczyliśmy?

- Lęk przed śmiercią, która się tak nagle uobecniła, niewątpliwie zbliżył nas do siebie. Ale komentatorzy telewizyjni ulegli presji tej sytuacji, wierząc, że trzeba mówić o "cudzie zjednoczenia".

Czy pana zdaniem język mediów w czasie żałoby wypływał z oczekiwań ludzi? A może było odwrotnie, może media narzuciły społeczeństwu sposób przeżywania jako wspólnotowe i solidarne?

- Trudno to rozstrzygnąć bez badań socjologicznych. Mogę tylko wnioskować na podstawie pojedynczych obserwacji. Zauważyłem na przykład, że w blokach na moim osiedlu niewielu sąsiadów wywiesiło flagi.

W takich chwilach chętnie zapominamy, że Polaków jest prawie 40 milionów. Z pewnością wielu przyszło na Krakowskie Przedmieście, na krakowskie Błonia. Ale reszta, której nie pokazywano w telewizji? Nie wiemy też, z jakich pobudek ludzie uczestniczyli w zgromadzeniach, ale sądzę, że mogły to być pobudki rozmaite. Patriotyczne, religijne, sąsiedzkie, towarzyskie, przyjacielskie, sentymentalne.

Nie przesadzałbym zatem ani z masowością, ani z patriotycznym duchem dni żałoby. Ludzie wychodzili na ulicę, aby w bólu towarzyszyć rodzinom zmarłych, ale też, by zobaczyć przejazd ciał osób, które znali z telewizji, tabloidów i kolorowych magazynów. Uderzyło mnie, jak na ulicach było wiele pustych miejsc, gdy przejeżdżała trumna z prezydentem Kaczorowskim, i jaka była dysproporcja w tonacji pochówku obu prezydentów. A przecież obaj, i Kaczorowski, i Kaczyński, z patriotycznego punktu widzenia powinni być uhonorowani przez naród równorzędnie.

Kaczorowski był słabo znany.

- Niestety. Media się nim nie zainteresowały, a w społeczeństwie masowym ludzie, którzy nie są ikonami medialnymi, nie przyciągają uwagi tłumów.

Uderzyło mnie również, że żałoba narodowa została zakończona natychmiast po pogrzebie pary prezydenckiej. Nie zaczekaliśmy z jej odwołaniem, aż wszystkie ofiary katastrofy zostaną pochowane. Powstało niedobre wrażenie, że są śmierci lepsze i gorsze.

Sama zaś demonstracja przed kurią krakowską przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu? Przypomnijmy sobie mobilizację młodych ludzi przeciwko PiS przed wyborami w 2007 r. Wydaje mi się, że sprzeciw wobec pogrzebowej koronacji Lecha Kaczyńskiego na Wawelu był odpryskiem tamtego ruchu społecznego.

Coś za łatwo został więc stłumiony.

- Bo zawarto powszechny, obrzędowy pakt milczenia. Logika "świętej pamięci" powstrzymała merytoryczny namysł nad prezydenturą Lecha Kaczyńskiego. On sam zniknął ze społecznej świadomości nie tylko jako przedstawiciel wyrazistej opcji politycznej, ale w ogóle jako polityk. Dzięki mediom stał się w oczach społeczeństwa doskonałym mężem, ojcem, miłośnikiem zwierząt, spacerowiczem na plaży w Juracie. A przecież spoczął na Wawelu nie z tego powodu, że prywatnie był sympatycznym człowiekiem.

Nie brakowało też nadużyć. Niektórzy ulegli pokusie uderzenia trumną nieżyjącego prezydenta w przeciwników politycznych. Prawdziwi patrioci byli przeciwstawiani patriotom rzekomym, którym przypisywano odpowiedzialność za śmierć pod Smoleńskiem. Ta tonacja była wyraźna mimo zawartego paktu szlachetnego milczenia.

Lech Kaczyński został wpasowany do wczesnochrześcijańskiego archetypu męczennika. Poniżony za życia i wywyższony po śmierci.

- W niektórych homiliach pojawiały się takie akcenty, co było niestosowne, bo rzucało cień oskarżenia na tych, którzy za życia prezydenta jawnie i stanowczo nie zgadzali się z jego polityką.

Czy kanonizacja Lecha Kaczyńskiego jest nieodwołalna? Może, gdy już emocje opadną, nastąpi jednak weryfikacja uniesień czasu żałoby?

- Zależy gdzie. Nie sądzę, aby młode pokolenie w większości wspierające Platformę przyjęło mit bohaterskiego prezydenta jako "świętej ofiary Katynia". Natomiast zwolennicy PiS z pewnością mit ten podejmą. Mamy w naszej świadomości narodowej gotowe już struktury mityczne. Wiemy, jak wynosić na ołtarze męczenników sprawy narodowej, którzy poświęcają życie dla idei.

Czy grobowiec na Wawelu istotnie spełni swą mitotwórczą funkcję?

- Myślę, że tak. Autorytet Lecha Kaczyńskiego urośnie właśnie dzięki temu, że spoczywa on obok Marszałka. Sama przestrzeń symboliczna nekropolii wawelskiej ma taką siłę mitotwórczą, że żaden dyskurs krytyczny nie jest w stanie osłabić jej oddziaływania na wyobraźnię zbiorową.

Do tego stopnia, że za kilkadziesiąt lat już nie będzie ważne, czy Kaczyński leży obok Piłsudskiego, czy też Piłsudski obok Kaczyńskiego?

- To wizja całkiem realna.

A jeśli przecenia pan symboliczną siłę Wawelu? Wielu moich znajomych wzruszało ramionami. "Co to za różnica, kto tam leży?" - pytali.

- Inteligencja polska już w czasach Mickiewicza i Słowackiego miała rozwinięty radar antymityczny, jest więc odporna na wawelskie fluidy, chociaż z pewnością nie cała. Tyle że mity żyją w tkance duchowej narodu, a nie w głowach intelektualistów. Mit Kościuszki zrodził się z ludowych dramatów Anczyca i popularnych pocztówek z reprodukcjami Racławic Matejki, a nie z naukowych dysertacji historyków. Historia pokazuje, że raczej trudno rozbroić mity krytyczną pracą intelektualną. To się udaje bardzo rzadko.

Mit pełni funkcje terapeutyczne?

- To zależy, czy myślenie państwowe uważamy za wartość.

Spotkałem ludzi, którzy nie przejęli się zanadto prywatnym wymiarem smoleńskiej tragedii. Ważna była dla nich sama śmierć prezydenta rozumiana jako cios w najwyższy urząd państwa. Uważali oni, że państwo zostało śmiertelnie zranione, tylko to się dla nich liczyło. To jest sposób myślenia pochodzący jeszcze z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy idealizowano państwo polskie jako takie, niezależnie od jakości osób, które współtworzyły jego strukturę.

Znajomy polityk prawicy przekonywał mnie, że dopiero katastrofa spowoduje powstanie zintegrowanej wokół państwa "wspólnoty politycznej".

- To jest myślenie życzeniowe. Nie znajduję żadnych argumentów na rzecz tej tezy.

W ogóle staram się nie dać emocjonalnie zaszantażować takimi pojęciami, jak: "wspólnota narodowa", "polityczna" czy nawet "obywatelska", w których wyczuwam rodzaj ideologicznego sentymentalizmu i wymuszania patriotycznych wzruszeń. Nie odczuwam wewnętrznego łkania, gdy słyszę, jak ktoś mówi o "potrzebie budowania wspólnot".

Bo ich nie potrzebujemy, czy dlatego, że są utopią?

- Po prostu od słowa "wspólnota" wolę słowo "społeczeństwo". Wystarczy mi, że mamy jako społeczeństwo kilka istotnych celów, do których powinniśmy dążyć. Odrzucam sentymentalny przymus wiary, że tworzymy jedną wielką rodzinę. W ogóle metaforę Polski jako rodziny uważam za niebezpieczną, bo sprzyja ona rytuałom wykluczania rozmaitych "obcych", którzy nie są "dobrymi synami" Matki Ojczyzny.

Tymczasem w czasie uroczystości żałobnych usłyszałem, że "Polska staje teraz jedną wielką rodziną katyńską".

Uf, aż trudno uwierzyć w taką emfazę.

- A jednak. To zostało powiedziane z poczuciem wielkiej dumy i zarazem wewnętrznego spokoju: oto nasza narodowa arka zmierza we właściwą stronę. Z przypadkowego zbiorowiska, swoistej kaszy demokratycznej, przekształcamy się we wspólnotę połączoną więzami uczuciowymi. Najbardziej niepokoi mnie to, że taka metaforyka nie budzi w ludziach oporu, chociaż rozumiem tego przyczyny i wcale ich nie lekceważę. Rodzina jest bowiem czymś ciepłym i miłym.

Bywają w historii momenty, gdy łączy nas wspólny strach przed zagrożeniem i wspólnie się mobilizujemy do obrony. Albo euforia po wielkim sukcesie. Jednak próba uczynienia ze społeczeństwa wielkiej rodziny to nic innego jak szantaż emocjonalny. Masz czuć to samo co inni, to będziesz "dobrym synem Ojczyzny". Ja wolę mierzyć ludzi ich czynami niż ich uczuciami. Niech sobie czują, co chcą, byle zachowywali się jak ludzie porządni.

Co w takim razie z patriotyzmem? Czy jest jakiś model patriotyzmu, który stanowiłby dla pana cnotę?

- Nie chciałbym uderzać w patetyczne tony, ale fundamentem patriotyzmu powinna być lojalność wobec państwa. Należy poważnie traktować umowę społeczną, jaką jest prawo uchwalane przez naszych przedstawicieli w parlamencie. Niestety, dla wielu ludzi respektowanie prawa jest poważnym problemem, chociaż to właśnie od tego zaczyna się wszelki patriotyzm. Powiem herezję: patriotą jest ktoś, kto nie stara się oszukać urzędu skarbowego.

Oby jeszcze urząd skarbowy nas traktował poważnie.

(śmiech) - Umówmy się, że poruszamy się w sferze idealnej.

Ważną cechą patriotyzmu jest brak przymusu wyznawania romantycznej religii patriotycznej. Prawdziwy patriota nie wymusza na innych, by uznali, że tylko jego wizja interesu narodowego jest jedynie słuszna, bo zrodziła się w jego "patriotycznym sercu". Powinien być otwarty na inne poglądy i postawy. Ale widzę po pana minie, że chyba przesadziłem z idealizmem.

Zastanawiam się tylko, czy jest możliwa symbioza tych dwóch przeciwstawnych modeli. Pana racjonalno-utylitarny patriotyzm na co dzień oraz "Bóg Honor Ojczyzna" od święta.

- Nie wiem. Trudno mi zresztą powiedzieć, jak patriotyzm, o którym mówię, sprawdziłby się w sytuacji granicznej, w razie prawdziwego zagrożenia Polski. To pytanie także do Gombrowicza. Czy postawa gombrowiczowska, jaką budował, potrafiła dać ludziom moc, by względnie godnie zachowali się na przykład w Auschwitz? Dzisiaj żyjemy w sytuacji historycznej, która nie stawia nas pod murem takich strasznych pytań. Za to patriotyzm obozu prezydenckiego był niewątpliwie patriotyzmem sytuacji granicznej.

Można się spodziewać, że żywy dziś kult bohaterskiego prezydenta Kaczyńskiego zostanie wprzęgnięty w partyjną machinę propagandową?

- Wszystko sprowadza się do podstawowego pytania, które nie zostało dotąd w Polsce otwarcie postawione: Czy dzisiaj, 20 lat po odzyskaniu niepodległości, nasz byt narodowy i państwowy jest stuprocentowo pewny? Formacja liberalno-demokratyczna odpowiada na to pytanie twierdząco.

Choć już bez tej pewności, jaką miała w latach 90.

- Pojawiły się rysy na obrazie. Nadal jednak dominuje optymizm. A po drugiej stronie, w obozie prawicy narodowej, dominuje przekonanie, że żadnej pewności nie ma. Niby sprawy nie mają się tak źle, ale zawsze trzeba się liczyć z najgorszym. A skoro tak, to należy w sobie wykształcić ekstremalne cnoty rycersko-żołnierskie z alternatywą ewentualnego męczeństwa na czele.

Czy raczej dopilnować, aby nie wyginęły pod naporem nowoczesności. Lech Kaczyński miał być w kampanii prezydenckiej "małym rycerzem".

- Właśnie. To bardzo wyrazisty symbol zaczerpnięty z Sienkiewicza. Prezydent Kaczyński wyruszył jak hetman na rubieże gruzińskie wspierać Gruzinów w ich walce z rosyjskim najeźdźcą. Gdyby żył, byłby to zapewne najbardziej eksponowany motyw nadchodzącej kampanii.

Ten rodzaj patriotyzmu w takim kraju jak Polska sprawdzał się świetnie w XIX wieku. Mam jednak wątpliwości, czy byłby adekwatny do realiów nowoczesnego konfliktu zbrojnego, w tym atomowego, czego w XXI wieku nie można wykluczyć.

Mnie jest bliżej do formacji liberalno-demokratycznej, chcę więc wierzyć, że jesteśmy dzisiaj mocno i pewnie osadzeni w świecie. Że ta przeklęta historia wreszcie zakończyła się i możemy z innymi narodami europejskimi wspólnie budować cywilizację dobrobytu i bezpieczeństwa.

Ale sam pan mówi, że to zaledwie wiara.

- Cóż, druga strona ma więc prawo zapytać, czy można absolutnie wykluczyć najgorsze. Ano nie można.

To pytanie ujawnia fundamentalną oś sporu politycznego w Polsce. Ale nie jest ono publicznie artykułowane.

Dlaczego?

- Bo istnieją pewne konieczności medialnej artykulacji treści politycznych. Kto z nas lubi posłańców złych wiadomości? Czy gazety i stacje telewizyjne otwarcie mówiące o zwalających z nóg zagrożeniach utrzymają swych odbiorców? Przekaz medialny powinien potrząsnąć i trochę postraszyć, ale nie może paraliżować. Chyba że chodzi o trzęsienie ziemi na Haiti bądź o zarazę w Somalii, to znaczy o zagrożenia odległe.

Polski inteligent, który pracuje w mediach, ma tendencję do traktowania ludu polskiego jak dużego dziecka. Uważa, że powinien ustrzec go przed lękiem wnikającym zbyt głęboko w serce.

Jaka więc będzie scena polityczna po katastrofie smoleńskiej?

- Nie wierzę w uspokojenie, ale i nie martwi mnie to. Należę do tych, którzy nie załamują rąk nad stanem polskiego parlamentaryzmu. Uważam, że wcale nie przekraczamy granic, które są przekraczane w innych krajach.

A nie uwiera pana nadmiar narodowej egzaltacji i tej pustej tromtadracji? Trumny ze Smoleńska jeszcze bardziej wzmocnią takie wątki. Józef Czapski ironizował niegdyś, że marszałek Piłsudski nie może odejść z polityki, bo trupy dawnych towarzyszy mu nie pozwolą. To samo można teraz powiedzieć zwłaszcza o Jarosławie Kaczyńskim. Pamięć o bracie będzie nadawała kierunek i sens jego aktywności.

- Myślę, że wcale tak nie musi się stać. Młodsi współpracownicy prezesa PiS już się chyba zorientowali, że polskie społeczeństwo w coraz większym stopniu ulega wpływom kultury masowej. Archaiczna retoryka martyrologiczna może być więc coraz mniej skuteczna w odniesieniu do bywalców McDonalda, dyskotek i multikina.

A jeśli zostanie przełożona na język popkultury?

- To byłaby poważna sprawa. Patriotyczny przekaz w formie komiksu może być, niestety, skuteczny. Mówię niestety - bo takie próby były już podejmowane, skutecznie wzmacniając fałszywą w moim przekonaniu mitologię Powstania Warszawskiego jako polskiego "zwycięstwa w śmierci".

Mit Jana Pawła II, też posiłkuje się popkulturą.

- To było jednak coś zupełnie innego. W micie papieża Polaka był oczywiście silny element mesjanistyczny, ale okazało się oto, że Bóg nas wreszcie docenił i wynagrodził nam wszystkie klęski. Zły los się odwrócił. Po Smoleńsku, niestety, znów się cofamy. Wierzymy, że fatum kolejny raz nas dopadło, i zatracamy się w pogrzebowym uniwersum polskiej historii.

Intonując nową pieśń Wajdeloty?

- Na szczęście polskie społeczeństwo nie jest jednolite. Ścierają się w nim różne postawy. Jedynie słuszny sposób przeżywania nie jest już w stanie zapanować nad całością.

Dobrym przykładem może tu być pogrzeb Izabeli Jarugi-Nowackiej. Nad grobem obok kapłana katolickiego stali polityk lewicy oraz przedstawicielka radykalnego ruchu feministycznego głoszącego prawo kobiet do aborcji. Nie wchodzili sobie w drogę, nie kąsali się wzajemnie, każde pamiętało o własnej tożsamości. Mam nadzieję, że tak może wyglądać nowa, współczesna Polska.

Rafał Kalukin

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA

22 maja 2010

Dalajlama z Chińczykami

Pierwszy wywiad Dalajlamy z chińskimi internautami
Konrad Godlewski 2010-05-22, ostatnia aktualizacja 2010-05-22 17:12:06.0

Wywiad został przeprowadzony w piątek 21 maja w jednym z nowojorskich hoteli, gdzie XIV Dalajlama spotkał się z chińskim pisarzem i działaczem Wang Lixiongiem, który od kilku dni zbierał pytania. Treść wywiadu publikowana była na bieżąco na Twitterze, a następnie - po autoryzacji przez Biuro Dalajlamy - ukazała się jako całość na blogu Wanga.

Duża część pytań została przygotowana przez internautów w Chinach. Według AFP liczba użytkowników Twittera za Wielkim Murem wynosi ok. 100 tysięcy. Ludzie ci korzystają także z innych usług światowego Internetu zablokowanych przez władze. Zalicza się do nich m.in. Google Moderator, którego użyto do zebrania pytań.

* Pytania zbierał Google Moderator
* Wywiad na bieżąco publikowany był na Twitterze* Blog Wang Lixionga


Wang Lixiong*: Na wstępie pragnę podziękować Waszej Świętobliwości za znalezienie - mimo napiętego planu podróży - czasu na rozmowę chińskimi internautami. Choć usługa Google Moderator w Chinach została zablokowana, to dzięki niej 1253 użytkowników przygotowało na naszą dzisiejszą rozmowę 289 pytań. Nie oczekujemy odpowiedzi na wszystkie, ale mamy nadzieję, że to będzie początek; że stworzymy nowy kanał komunikacji, za sprawą którego Wasza Świętobliwość i chińskie społeczeństwo obywatelskie podejmą nieskrępowany i nieustający dialog, który pozwoli nam lepiej wzajemnie się zrozumieć. Pytania uszeregowaliśmy pod względem popularności. Decydowała liczba głosów "za", jakie oddawali na nie chińscy użytkownicy.

Dalajlama XIV: Świetnie. Jestem bardzo szczęśliwy, że stworzył Pan dla mnie okazję do podjęcia dialogu z Chińczykami. To bardzo przykre, że nasze wieloletnie starania na rzecz poprawy stosunków z chińskim rządem ciągle pozostają bez efektu. Pokładam jednak w Chińczykach wielką nadzieję i mam do nich pełne zaufanie, dlatego dzisiejsza okazja do podjęcia bezpośredniego dialogu napełnia mnie radością.

Wang Lixiong: Pierwsze pytanie, które zebrało najwięcej głosów: "Szanowny Dalajlamo, pragnę zapytać o kwestię dalszego przywództwa religijnego w Tybecie. Jak Wasza Świętobliwość widzi problem współistnienia dwóch Panczenlamów?" I drugie: "po śmierci Waszej Świętobliwości, chińska partia komunistyczna z pewnością wybierze jego następcę. Co Wasza Świętobliwość zamierza z tym począć?"

Dalajlama XIV: Moje oficjalne stanowisko wyraziłem w 1969 roku, mówiąc, że o dalsze istnienie linii dalajlamów należy zapytać Tybetańczyków, bo ta decyzja należy do nich.

Podobnie w 1992 roku ogłosiłem, że po rozwiązaniu kwestii przyszłości Tybetu nie zamierzam pełnić żadnych funkcji w tybetańskim rządzie, a wszystkie sprawy kraju powierzę służbie cywilnej. W 2001 roku w tybetańskiej diasporze za granicą zaczęliśmy organizować wybory szefa rządu na pięcioletnią kadencję.

Uważam, że osoba dalajlamy nie jest już istotna. Póki żyję, staram się jak mogę. A problemem mojego następcy bardziej ode mnie interesuje się chińska partia komunistyczna (śmiech).

Co do istnienia dwóch panczenlamów jednocześnie, to jest to możliwe zjawisko. Ale w niczym nie pomaga, tylko powiększa zamęt.

Wang Lixiong: Co Wasza Świętobliwość sądzi o 11 Panczenlamie Qoigyijabu, uznanym przez partię komunistyczną?

Dalajlama XIV: O ile mi wiadomo, to jest bardzo inteligentny i przykłada się do praktyk buddyjskich, choć ludzie mają co do niego wątpliwości. Myślę, ze wszystko zależy od niego samego, od tego czy w praktyce buddyjskiej będzie potrafił stać się ofiarnym człowiekiem. To bardzo ważne i tylko on może tego dokonać.

Wang Lixiong: Chciałbym poznać zdanie Waszej Świętobliwości w kwestii rozmów pomiędzy przedstawicielami rządu na wychodźstwie a partią komunistyczną. Czemu za każdym razem nie przynoszą one rezultatów? W jakich kwestiach nie można dojść do porozumienia? Czemu od dziesięcioleci są one bezowocne?

Dalajlama XIV: To zależy do strony chińskiej, która wciąż podkreśla, że nie istnieje problem Tybetu, tylko problem Dalajlamy. Ale ja osobiście nie mam żadnych pretensji, martwię się tylko o kulturę, religię i środowisko naturalne sześciomilionowego narodu. Nadejdzie taki dzień, kiedy Pekin uzna istnienie tych problemów, tak jak uznał istnienie problemu Sinkiangu. Chciałbym pomóc stawić im czoło i je rozwiązać, bo nasze cele są wspólne - to budowa, rozwój i zjednoczenie Tybetu. Obecnie KPCh odwołuje się do metody siłowych, wciąż podkreślając rolę stabilności. Uważam jednak, że stabilność bierze się z zaufania i wiary, które płyną z serca.

Wang Lixiong: Niezależenie od tego, jak potoczą się losy chińskiego rządu, rośnie przepaść pomiędzy zwykłymi Tybetańczykami i Chińczykami Han. Niektórzy Tybetańczycy sprowadzają ten problem do istnienia w Tybecie chińskiego rządu, ale tak naprawdę, również i my, Hanowie, jesteśmy ofiarami dyktatury. Jak Wasza Świętobliwość widzi ten problem?

Dalajlama XIV: Stosunki chińsko-tybetańskie nie zaczęły 1949 czy 1950 roku. Liczą sobie ponad tysiąc lat historii. Czasem bywały bardzo harmonijne, czasem dyskusyjne. Teraz jesteśmy w tej drugiej fazie, do czego przyczynił się rząd, nie zwykli ludzie. Stosunki pomiędzy naszymi narodami są bardzo ważne. Wielokrotnie wzywaliśmy, by w wolnych krajach powstawały stowarzyszenia przyjaźni chińsko-tybetańskiej, co przyniosło pewne rezultaty. Jak sądzę największą przeszkodą jest to, że [w Chinach] nie zrealizowano hasła Deng Xiaopinga "przez fakty, do prawdy". Wzorem Hu Yaobanga, należało wykonać wysiłek, by zrozumieć fakty. Ostatnio artykuł premiera Wen Jiabao potwierdził podejście Hu Yaobanga, by nie opierać się tylko na oficjalnych dokumentach, ale wyruszyć na miejsce, by zrozumieć sytuację.

(Hu Yaobang - lider frakcji reformatorskiej w partii komunistycznej, który na początku lat 80. Zaprosił Dalajlamę, by ten wrócił do Tybetu; śmierć Hu Yaobanga wiosną 1989 roku dała się początek protestom, które 4 czerwca doprowadziły do masakry w Pekinie - przyp. tłum.)

Podobnie jest w samych Chinach, gdzie nie znamy faktycznej prawdy, a mechanizmy społeczne pozostają ukryte, co prowadzi do wielkich problemów. Zwiększenie transparentności i walka m.in. z korupcją mogłyby tam wiele pomóc.

Wang Lixiong: Jakimi sposobami należałoby budować dobre stosunki pomiędzy Tybetańczykami a Chińczykami?

Dalajlama XIV: Gdyby wszystkie państwa na świecie zaczęły się traktować po ludzku, to zyskałby powszechną aprobatę. Jeśli Tybetańczycy i Chińczycy będę się traktować po ludzku i stworzą fundament wzajemnej równości, to będzie można rozwiązać wiele problemów. Spotykałem wielu Chińczyków z kontynentu i miałem wrażenie, że to szczerzy ludzie. Nie mieliśmy przeszkód, by się porozumieć.

Wzajemna nieufność nie ogranicza się tylko do Chińczyków i Tybetańczyków. Na całym świecie ludzie potrzebują bezpośrednich kontaktów, by wyplenić nieufność. Dlatego podkreślam wagę harmonijnych relacji międzyludzkich. Istnieję tu dwie warstwy. Po pierwsze, jesteśmy ludźmi, a to najgłębsze i najważniejsze, co nas łączy. Po drugie, to co nas dzieli, to tylko religie, kultury i języki.

Będąc w Pekinie w 1954 i 1955 roku, zrozumiałem że teoria marksistowska podkreśla internacjonalizm, który oznacza, że wszyscy ludzie są jednakowi. Bardzo się z tym zgadzam.

Wang Lixiong: W "Memorandum o autentycznej autonomii narodu tybetańskiego" z 2008 roku Wasza Świętobliwość nie wspomina o ochronie interesów tybetańskich Hanów. Czy po uzyskaniu autonomii chińscy imigranci będą mieli prawo pozostać na miejscu? Czy Wasza Świętobliwość mógłby wydać memorandum o ochronie interesów tybetańskich Hanów? Wielu z nich uważa, że głoszona przez Dalajlamę "autonomia" oznacza niepodległość, a ewentualny autonomiczny rząd wysiedli Hanów.

Dalajlama XIV: Hanowie mieszkali w Tybecie jeszcze przed 1950 rokiem. W miejscu moich narodzin mieszkali wyznający islam Hueje, mieszkali Hanowie. W przyszłości Tybet z pewnością będzie miał obywateli tej narodowości. Jednak kluczowy problem polega na tym, by Tybet nie został drugą Mongolią Wewnętrzną (region autonomiczny Chin - przyp. tłum.), w której sami Mongołowie stali się mniejszością. W ten sposób bowiem zatracony zostanie sens narodowej autonomii. Tymczasem w wielu regionach, tybetański język i kultura są zagrożone z powodu rosnącej populacji Hanów.

Wang Lixiong: W swoich książkach Wasza Świętobliwość opisuje dawny Tybet jako szczęśliwy buddyjski kraj, podczas gdy chiński rząd przedstawia ten sam Tybet jako mroczny, niewolniczy rejon. Liczne zdjęcia i filmy potwierdzają, iż tybetański system pańszczyźniany był okrutny i zepsuty. Czy Wasza Świętobliwość mógłby wyjaśnić, skąd się bierze ten rozdźwięk?

Dalajlama XIV: Dawny Tybet, ten przed 1950 rokiem, był zacofany, a jego system [polityczny i społeczny] był niedoskonały. Z tym się zgadzamy, nikt nie mówi, że dawny Tybet był rajem. Wśród Tybetańczyków w kraju i na wychodźstwie nie ma nikogo, kto chciałby powrotu do dawnych czasów.

Z drugiej strony, chiński rząd głosi, iż dawne tybetańskie społeczeństwo było niczym więzienie, a taka ocena rozmija się z prawdą. Na przykład, komunistyczne władze wyprodukowały film "Człowiek, który nie mógł się urodzić", będący czystą propagandą, której wielu Tybetańczyków nie akceptuje ze względu na kłamstwa. Inny przykład: podkreślano zwycięstwo rewolucji kulturalnej, choć potem, gdy nie dało się już ukrywać faktów, można było się było przekonać, że to tylko bezsilna propaganda. To tak, jak z masakrą na placu Tiananmen, o której wie cały świat, choć partia komunistyczna próbuje wszystkim wmawiać, że nic takiego nie miało miejsca.

Najważniejsze, by każdy człowiek obserwował i badał świat w sposób bezstronny, obiektywny i naukowy. Rozmawiając z Tybetańczykami mówię, że nie powinni bezrefleksyjnie odbierać moich słów, lecz sprawdzać je i starać się zrozumieć. Jestem buddystą, a nawet nauki Buddy powinniśmy wcielać w życie poprzez analizę i refleksję.

Wang Lixiong: Jaki system polityczny Wasza Świętobliwość zamierza wprowadzić w Tybecie, jeśli obecne chińskie władze pozwolą mu tam wrócić i zgodzą się na autonomię?

Dalajlama XIV: O tym powinni zdecydować Tybetańczycy w ojczyźnie, a w szczególności ci wykształceni, opierając się na racjonalnych przesłankach. Jeżeli chodzi o tybetańską społeczność na wychodźstwie (głównie w Indiach, gdzie mieszka 120 tys. Tybetańczyków - przyp. tłum.), to w ciągu ostatnich 50 lat przeprowadziliśmy demokratyzację.

Wang Lixiong: To pytanie będzie ostre. Jednym z punktów, za które chiński rząd najostrzej krytykuje Dalajlamę, jest plan usunięcia z Tybetu chińskiego wojska, co ma być kolejnym dowodem na to, iż Wasz Świętobliwość tak naprawdę chce niepodległości. Czy to prawda? Prawo rozmieszczenia sił zbrojnych to przecież jedno z najważniejszych praw rządu centralnego, które jak sądzę popiera większość Hanów. Czy Wasza Świętobliwość może się z tego punktu wycofać?

Dalajlama XIV: Choć toczymy rozmowy o autonomii Tybetu, to wciąż jasno podkreślamy odpowiedzialność rządu w Pekinie za stosunki zagraniczne oraz za obronę narodową. Natomiast dawno temu proponowałem, że w sytuacji gdy Indie, Nepal i inne kraje sąsiedzkie będą miały z Chinami dobre stosunki, to Tybet mógłby się stać strefą pokojową. Ale to tylko sen, odległa perspektywa świata, który ma wspólny cel. Proszę więc nie brać tego pod uwagę.

Wang Lixiong: W obecnej sytuacji szanse na pokojowe rozwiązanie kwestii tybetańskiej są bliskie zeru. Jaka, zdaniem Waszej Świętobliwości, jest przyszłość Tybetu?

Dalajlama XIV: Od czasu powstania komunistycznych Chin 60 lat temu, epoki Mao Zedonga, Deng Xiaopinga, Jiang Zemina oraz Hu Jintao były niejednakowe, dokonały się wielkie zmiany. Wierzę, że chińska polityka względem mniejszości narodowych - szczególnie jeśli chodzi o Tybetańczyków - może ulec zmianie na bazie wzajemnych korzyści. Urzędnicy oraz członkowie partii, którzy mieli okazję pracować w Tybecie, a także chińscy inteligenci widzą, iż obecna polityka jest nierozsądna i należy ją zreformować, dlatego wzywają do poprawy. Uważam, iż w nieodległej przyszłości z pewnością nastąpią zmiany, a problemy zostaną rozwiązane.

Wang Lixiong: Wasza Świętobliwość, spośród 289 pytań, które przygotowali internauci, mogliśmy dziś omówić tylko niewielką część. Uwagi i nowe pytania ciągle można zamieszczać poprzez Google Moderator, więc proszę o nas pamiętać. Mamy szczerą nadzieję, że dzięki naszym wspólnym wysiłkom problem Tybetu przeniesie się z poziomu tajnych rozmów oficjeli, na poziom szczerego i demokratycznego dialogu obu narodów. Dziękujemy.

* Wang Lixiong (ur. 1953) - chiński pisarz, publicysta, tybetolog i działacz społeczny, zajmujący się m.in. ochroną środowiska oraz problematyką chińskich mniejszości narodowych. Zasłynął w 1991 roku powieścią political fiction "Żółte niebezpieczeństwo", w której przewidywał wybuch atomowej wojny domowej między północnymi a południowymi Chinami. Później nawrócił się na buddyzm, pisał i publikował na temat Tybetu, gdzie wielokrotnie podróżował. Z XIV Dalajlamą spotykał się kilkakrotnie. W 2004 roku Wang ożenił się z Tybetanką. W 1999 r. odsiedział 42 dni w areszcie w Sinkiangu, gdy aresztowano go podczas zbierania materiałów do książki o tym rejonie Chin.

Konrad Godlewski

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA

19 maja 2010

"Strategia antylop" i strategia słowa

Jestem pod wrażeniem: wspaniały dziennikarz, okropne zbrodni w Afryce oraz prości ludzie, którzy przeszli (ile to już ich było w XX wieku) holocaust...



Jean Hatzfeld z nagrodą im. R. Kapuścińskiego
Beata Kęczkowska 2010-05-16

Jean Hatzfeld za książkę "Strategia antylop" i jej tłumacz Jacek Giszczak zostali laureatami pierwszej edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki

Odebrali ją w niedzielny wieczór w Teatrze 6. Piętro w Pałacu Kultury w Warszawie. laureat otrzymał 50 tys. zł, a 15 tys. tłumacz - jacek Griszczak.

Ustanowione przez miasto stołeczne Warszawa wyróżnienie docenia książki reporterskie wydane w danym roku w Polsce, bierze pod uwagę przekłady. Jury pod przewodnictwem dziennikarki i pisarki Małgorzaty Szejnert (zasiedli w nim: antropolożka kultury Joanna Bator, pisarka i krytyk literacki Iwona Smolka, reżyser i scenarzysta Maciej J. Drygas oraz szwedzki tłumacz literatury polskiej, slawista i romanista Anders Bodegard) wybierali w tym roku spośród 50 nadesłanych książek 38 autorów polskich i 12 zagranicznych.

Nagrodzona "Strategia antylop" Jeana Hatzfelda to trzecia książka tego reportera o Ruandzie. W 2000 r. opublikował "Dans le nu de la vie. Récits des marais rwandais", nagrodzoną m.in. Prix Pierre Mille i Prix France Culture, w 2003 r. "Une saison de machettes", za którą otrzymał Prix Joseph Kessel i Prix Femina Essai oraz "Strategię antylop" (pierwsza, która doczekała się przekładu na język polski), nagrodzoną w 2007 roku Prix Médicis. W "Strategii antylop" Hatzfeld - reporter, pisarz, wieloletni korespondent wojenny z miejsc różnych konfliktów - udziela głosu zabójcom i ofiarom.

Laureat nagrody im. Kapuścińskiego o reportażu i przewadze faktów nad fabułą


- Ci, którzy myślą, że Ruanda jest za daleko, mylą się. To też ich historia. Rodzi przemyślenia uniwersalne. I nie ma już wielkiego znaczenia, czy jest się Ruandyjczykiem, Żydem, Francuzem, Polakiem, Niemcem - mówi Jean Hatzfeld "Gazecie". - Wiele osób sądzi, że jeśli coś się dobrze opowie, to lepiej to zrozumiemy. A jeśli lepiej zrozumiemy, to tego nie powtórzymy. Ja tak nie uważam. Nie łudźmy się, by literatura mogła powstrzymać jakąś wojnę, tym bardziej ludobójstwo.

Prowadząca uroczystość wręczenia Nagrody Katarzyna Janowska, redaktor naczelna "Przekroju", zamykając wczorajszą galę, przypominała, że z tą chwilą zaczyna się druga edycja Nagrody. Czytelnicy, autorzy i wydawcy już mogą nadsyłać zgłoszenia.

Współorganizatorem konkursu jest "Gazeta". Patronat honorowy objęła żona pisarza Alicja Kapuścińska.

Beata Kęczkowska



Nyamata zadaje pytania
Małgorzata Szejnert 2010-05-16,

Laudacja przewodniczącej jury Małgorzaty Szejnert dla Jeana Hatzfelda

Książka Jeana Hatzfelda dotyczy pojednania - jednej z najważniejszych kwestii, z jaką borykają się ludzie i borykali zawsze, bo zawsze były morderstwa, wojny i systemy nieliczące się z człowiekiem. I zawsze były krzywdy indywidualne, prywatne, domowe, sąsiedzkie. Każdy z nas coś wie na ten temat.

Już od początku swych prac jury było przekonane o wielkiej wartości dzieła Jeana Hatzfelda i decyzja o przyznaniu mu nagrody przyszła nam łatwo, chociaż samej książki łatwą nazwać nie można. Przeciwnie, jest to książka o nieszczęściu trudnym do wyobrażenia i niezrozumiałym, o pojednaniu wymuszonym, ale czy możliwym? Zadaje pytania, które dotyczą nas wszystkich, i nie udziela na nie odpowiedzi.

Jean Hatzfeld od 16 lat powraca do tematu ludobójstwa w Ruandzie, które pochłonęło 800 tys. ofiar. Poświęcił mu trzy książki reportażowe. Nagrodzona dzisiaj "Strategia antylop" dotyczy ostatniego etapu tego dramatu. Rząd Ruandy, organizacje humanitarne i religijne narzuciły mieszkańcom tego kraju projekt współżycia i mieszkańcy przyjęli go do wiadomości jako jedyny możliwy sposób przetrwania.

Reporter Jean Hatzfeld przygląda się temu nowemu współżyciu w gminie Nyamata, gdzie Hutu w dniach od 11 kwietnia 1994 roku (od jedenastej rano) do 14 maja tegoż roku (do drugiej po południu) zabili około 50 tys. z 59 tys. swych sąsiadów Tutsich. Autor "Strategii antylop" dotyka tematu pojednania w jego apokaliptycznym natężeniu. (...) Opisuje konkretne wydarzenia, w określonym miejscu, i pomagają mu w tym świadkowie i uczestnicy, których przedstawia z imienia i nazwiska. Dzięki gruntownemu przygotowaniu, wielokrotnym powrotom, cierpliwie zdobywanemu zaufaniu, gotowości na wszelkie możliwe trudy udaje mu się stopniowo przełamać milczenie tych, którzy pozostali przy życiu. To - na tle licznych reportaży innych autorów o tym, co się stało w Ruandzie - osiągnięcie niezwykłe. Głos tych, którzy wywinęli się śmierci, był dotąd słabo słyszalny, ponieważ nie chcieli mówić. Relacje zgromadzone w książce pozwalają odkryć przyczyny tego milczenia. Ludzie nie chcą opowiadać obcym, co ich spotkało, bo sądzą, że nikt nie da im wiary. Czują się winni, że przeżyli, bo odbyło się to często kosztem bliskich - na przykład dziecka porzuconego w ucieczce. Wstydzą się dawnego zezwierzęcenia, bo podczas rzezi musieli żyć jak zwierzęta. Milczą, bo nie rozumieją tego, co się stało. Nie umieją się znaleźć w nowej sytuacji, kiedy im przychodzi mieszkać przez płot z mordercami swoich najbliższych. Marie-Louise mówi Hatzfeldowi: "Pokazać serce obcemu, mówić o tym, co czujemy, to wstrząsa nami ponad wszelką miarę". Zdaniem Innocenta, który pomaga mu jako tłumacz, "sekrety ludobójstwa należą do ocalonych, to oni muszą je w sobie nosić, tego nie dzieli się z byle kim".

Przełamawszy milczenie ofiar, które przeżyły, a także zabójców, których na mocy układu o kohabitacji wypuszczono z więzień, Hatzfeld hojnie udziela im głosu. Opowiadają.

Śluzy zostały otwarte. Strumienie opowieści nakładają się na siebie, uzupełniają, współzawodniczą. Hatzfeld ich nie tamuje. Mamy do czynienia ze świadomym zastosowaniem nadmiaru, które ukazuje szaleństwo ludobójstwa. (...) Jak opowiedzieć o ofiarach i katach, którzy znów zamieszkali koło siebie? Za sprawą ich mikrohistorii, zgromadzonych przez Hatzfelda, powstaje narracja o ogromnej sile, obsesyjna i pełna powtórzeń opowieść o pragnieniu i niemożności pojednania, o pamięci i konieczności zapomnienia, o przetrwaniu i o tym, że są rzeczy, których się nie da przetrzymać. Te wydarzenia ciągle jeszcze trwają i nie wiemy - nikt nie wie - jak się rozwiną.

Narracyjna strategia mnożenia mikrohistorii spełnia dwa doniosłe zadania. Po pierwsze, nadaje godność prywatnym opowieściom. Z bezimiennych "ocalonych" czyni ludzi z imieniem, nazwiskiem i własnym losem. (...) Żywi, którym autor daje głos w swojej książce, podejmują też wysiłek ocalenia pamięci tych, którzy nie mogą już nic powiedzieć, najbliższych, przyjaciół. Po drugie, mikrohistorie odsyłają do tego co ponadindywidualne, do lokalnej i ponadlokalnej historii i polityki. Tylko tyle i aż tyle można zrobić, by odpowiedzieć na pytanie: "Co się wtedy stało?". To odpowiedź, która wstrząsa i prowokuje do dalszych pytań.

Dzięki wielkiej dokładności dokumentarnej z jednej strony i wielkiemu taktowi z drugiej Hatzfeld buduje obraz, który wstrząsa, lecz nie pobudza złej wyobraźni. Powściągliwość w opisach fizycznych okrucieństw nie jest ucieczką przed dramatem. Świadczy o szacunku dla ludzi dotkniętych nieszczęściem i dla czytelników, i budzi z kolei szacunek dla reportera, który główną uwagę kieruje na przeżycia psychiczne mieszkańców Nyamaty.

Autor nie różnicuje językowo ich głosów, i to także jest zamierzone. O autentyczności relacji świadczy nie forma, zawsze podobna, prosta i oczywista, ale zawarte w nich opis i refleksja. Ten świadomy zabieg narracyjny stanowi o wielkości tej książki jako reportażu literackiego. Hatzfeld pisze, że zadaniem, jakie przed nim stało, było stworzenie narracji z tego, co powiedziane, i z tego, co równie ważne, a niepowiedziane. Z intensywnych, obsesyjnych, nielinearnych historii, emocji, braku słów, powtarzanego czasownika "ściąć" stworzył język traumy. Bohaterowie mikronarracji zwracają się do czytelnika tak, że czujemy ich oddech i spojrzenie, i pytają. Siebie, nas, każdego, kto po tej książce będzie musiał uwierzyć w to, co niewyobrażalne, i co zdarzyło się raz jeszcze:

Czy pojednanie po czymś tak strasznym jest w ogóle możliwe?

Czy pojednanie musi być poprzedzone rozliczeniem win?

Czy musi być poprzedzone wybaczeniem?

Czy pojednanie w imię tego, by dało się jakoś żyć dalej, jest sprawiedliwe?

Czy pojednanie jest zdradą?

Czy chodzi o pojednanie się z wrogiem?

Czy chodzi o pojednanie się z samym sobą?

Co to w ogóle jest pojednanie?

Może należy użyć innego słowa?

Jakiego słowa?

(...)

Czy ludobójstwo może powrócić?

Czy musi mieć powód?

Czy to prawda, że powód jest zawsze, ale nikt go nie zna?

Te myśli ludzi, którzy fizycznie, lecz nie duchowo, wyszli z zagłady, stanowią rodzaj przesłania dla czytelników "Strategii antylop". Podjęcie trudu napisania tego reportażu jest wyznaniem wiary w sens stawiania zasadniczych pytań, nawet jeśli zawisają w powietrzu, i w sens zbliżenia do tych, których spotkało nieszczęście. Do wartości reportażu Jeana Hatzfelda należy także brak łatwych pocieszeń. Ostatnie zdanie książki wypowiada kobieta, która znowu urodziła dzieci, ma dobrego męża, jej blizny fizyczne są już mniej widoczne, lecz ciągle jest niespokojna. "- Bo tak naprawdę - mówi - jeśli dusza opuściła człowieka chociaż na chwilę, będzie mu bardzo trudno powrócić do życia".

Małgorzata Szejnert



Jak pisać słowa innych
Anders Bodegard 2010-05-16,

Laudacja Andersa Bodegarda dla Jacka Giszczaka, który przełożył "Strategię antylop" Jeana Hatzfelda

"Same słowa nie przyniosą nigdy przebaczenia ani zapomnienia, bo to niemożliwe, ale mogą przynieść ulgę. Natomiast milczenie prowadzi do wzgardy, rodzi podejrzenia. Roznieca strach i nienawiść, pokusę, by chwycić rękojeść maczety". (Sylvie Umubyeyi w rozmowie z autorem).

"La strategie des antilopes", dzieło francuskojęzycznego reportera i pisarza Jeana Hatzfelda o ludobójstwie w Ruandzie w 1994 roku (zakończenie trylogii), jest książką o "mowie" w przeciwieństwie do "milczenia", świadczy o swoistej metamorfozie: milczenie staje się mową, słowem, przez współdziałanie pewnych ludzi - około trzydzieściorga kobiet i mężczyzn, ocalonych ofiar i oprawców, jednej kobiety ocalonej z Auschwitz - oraz autora. Chodzi o narrację, która trwała przez długi czas, fragmenty, które dzięki ciągłości i spójności pozwalają autorowi przejść od mowy do pisma. Pisarz chce przezwyciężyć "zniszczenie wspomnień wraz ze zgładzeniem ludzi".

O drodze do czytelników pisze: "Historia, ludzie, spotkania, zdania i obrazy mieszają się w tekście, który w odmienny sposób oddaje przebieg wydarzeń. Taka literatura jest bardziej zawiła, rozwija się powoli, spóźnia, jest bardziej metaforyczna, bardziej natchniona, ale z tym samym skutkiem potrafi przekazać informację z jednego punktu w drugi, gdy linia prosta, droga bezpośrednia, którą posługują się zwłaszcza dziennikarze, jest zamknięta".

Czytelnik stoi wobec całego szeregu mówiących "ja", z których każdy coś przekazuje autorowi i pośrednio czytelnikom.

Autor-reporter jest przez swoją pracę pewnego rodzaju tłumaczem - obcej kultury, nieznanych rzeczywistości (tak jak stwierdził o sobie Ryszard Kapuściński).

Każdego świadka tu można by nazwać "tłumaczem", który opisując i opowiadając przekazuje - przekłada - swoje przeżycia i uczucia. "Przekłady" te autor redaguje i zestawia, przedstawia i wyjaśnia.

Hatzfeld nie potrafiłby tego zrobić bez tłumacza mówiącego po francusku. Tłumaczem tym podczas długiej pracy jest nauczyciel, który (pięknie!) nazywa się Innocent Rwililiza.

Zawdzięczamy więc książkę "Strategia antylop" szeregowi różnych tłumaczy. Chodzi o długi, zawiły łańcuch, którego ostatnim, ostatecznym i dla nas niezbędnym ogniwem jest Jacek Giszczak, który napisał polską wersję i zrobił to znakomicie.

Mimo że chodzi o słowo drukowane, odczuwa się tutaj jako ustne. Czuje się bliskość, oddech mówiącego.

Tłumacz Jacek Giszczak nie wydłuża zdań, pisze zwięźle, odnajduje w sposób ścisły i zarazem odważny odpowiednie polskie wyrazy, zwroty. Tempo i rytm tego tekstu są takie, że chciałoby się czytać na głos. Pomyślałem: te monologi to już słuchowiska.

Z opisami tłumacz też daje sobie wyśmienicie radę. Oto na przykład: „ gromada dzieciaków” po raz pierwszy przeżywa samochód: „Patrzę przez tylną szybę, stoją i kucają przy burcie, trzymając się, czego mogą, radośni, promienni, wybuchają śmiechem, chichoczą, parskają, szczerzą zęby. Nigdy nie zbliżyli się tak bardzo do »muzungu «, nigdy nie jechali samochodem ”.

Co prawda, Jean Hatzfeld daje pierwszeństwo słowu mówionemu przed obrazem. W rozdziale "To tylko obraz" opisuje przykrą scenę z ekipą filmową, która przy ogromnym zamieszaniu, ze wszystkimi przyborami, beznadziejnie kręci statystów udających trupy w mule.

Jacek Giszczak jest pisarzem i tłumaczem literatury napisanej po francusku. Przekłada ostatnio "czarną literaturę frankofońską": Ken Bugul z Beninu, Dany Laferriere i Lyonel Trouillot z Haiti, Alaina Mabanckou z Konga.

I przełożył "Strategię antylop" Jeana Hatzfelda, za co dziękujemy.

Anders Bodegard

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA

15 maja 2010

O kulturze

Zwyczajowo (choć rzadko ostatnio) z GW:


Kultura stoi totolotkiem
Rozmawiała Agata Nowakowska 2010-05-15

Nadal pokutuje teza, że kultura to jakaś fanaberia, a ludzie z nią związani to darmozjady, pięknoduchy. Nowoczesne, zarządzanie kulturą wymaga realnych nakładów finansowych. Rozmowa z ministrem kultury Bogdanem Zdrojewskim

Agata Nowakowska: Obywatele Kultury, nieformalny ruch obywatelski, zaapelowali do premiera o przeznaczenie na kulturę 1 proc. wszystkich wydatków budżetowych. W Noc Muzeów będą zbierali podpisy z poparciem.

Minister kultury Bogdan Zdrojewski: To jedno z ważnych działań podejmowanych po Kongresie Kultury Polskiej zorganizowanym w 2009 r. z mojej inicjatywy. Kongres przyczynił się do mobilizacji środowisk twórczych. Pierwsze - symboliczne wówczas - efekty tego procesu obserwowałem podczas ostatniego dnia obrad, gdy Agnieszka Holland wraz z Jackiem Żakowskim ogłosili powołanie komitetu obywatelskiego na rzecz przygotowania społecznego projektu ustawy medialnej. W kolejnych miesiącach podejmowano wiele dyskusji na temat istniejących problemów w sferze kultury i proponowanych rozwiązań. Apel Obywateli Kultury jest więc dla mnie istotnym przykładem ewolucji postaw twórców, animatorów, menedżerów oraz odbiorców kultury, którzy chcą aktywnie uczestniczyć w procesie stanowienia prawa. I bardzo mnie to cieszy.

Podpisze się pan pod tym apelem?

- W strategii rządzenia na 3 tysiące dni rząd Donalda Tuska zapisał, że dąży do podwojenia nakładów na kulturę w ciągu najbliższych ośmiu lat.

Ile dzisiaj przeznaczamy na kulturę?

- Budżet ministerstwa wynosi w tym roku 2,3 mld zł. W dwóch ostatnich latach nakłady na kulturę wzrosły o 12,5-15 proc. Gdyby nie kryzys, budżet resortu zwiększyłby się nawet o dodatkowe 9 proc.

Tegoroczne wydatki budżetu to 301 mld zł, czyli wychodziłoby jakieś 3,1 mld zł. Z tego punktu widzenia apel Obywateli nie byłby wcale jakiś wygórowany. Jednak oni liczą bez pieniędzy z Unii Europejskiej, bo te idą na bardzo konkretne cele. A wtedy okazuje się, że resort wydaje niecałe 0,4 proc. wydatków budżetowych, czyli jakieś 1,1 mld zł. Mało.

- To są błędne obliczenia. Ze środków europejskich wliczane są jedynie wkłady własne, a stanowią one zaledwie 15 proc. Ponadto unijne pieniądze, w których wydatkowaniu resort kultury jest liderem, są ważnym elementem polityki finansowania kultury. Pozwalają odciążyć pieniądze budżetowe, dlatego nie zgodziłbym się na ich deprecjonowanie.

Nie robi to na mnie wrażenia. Wystarczy zerknąć do budżetu, np. co roku państwo dokłada z naszych podatków 4 mld zł do emerytur górniczych.

- Na mnie też. Ale warto dodać, że nadrabiamy zaległości już dwóch dekad. Cóż, Polska jest stosunkowo młodą demokracją. W każdym procesie mówimy o hierarchii potrzeb. Kultura w Polsce w pierwszych dekadach transformacji nie znajdowała się w centrum procesu przekształceń. Co innego teraz. Jako minister kultury muszę skutecznie niwelować negatywne zjawiska. Te działania są potrzebne, ponieważ nadal pokutuje teza, że kultura to jakaś fanaberia, a ludzie z nią związani to darmozjady, pięknoduchy. Na oddłużenie kolei dajemy jednego roku 2 mld zł, a za chwilę są one znowu zadłużone. Nowoczesne, profesjonalne zarządzanie kulturą, a także realizacja idei mecenatu państwa wymagają realnych nakładów finansowych.

To spójrzmy na kulturę tak po kupiecku: ilu ludziom daje pracę, jaki jest jej wkład w PKB?

- Nikt tego dotąd dokładnie nie policzył, bo rachowano pisarzy, ale już wydawców - nie. Aktorów tak, ale inspicjentów - znów nie. Przymierzyliśmy się do tych obliczeń po raz pierwszy na wspomnianym już Kongresie Kultury, liczymy dalej.

Kultura, a przede wszystkim jej przemysły są niezwykle dochodowe. Według szefa doradców premiera Michała Boniego każda złotówka wydana z budżetu na kulturę, powinna przynosić temu budżetowi prawie 3 zł w postaci dochodów z różnych podatków. Kultura jest poważnym źródłem dochodów państwa nie tylko w takich krajach jak Włochy czy Hiszpania, ale też w USA czy Wielkiej Brytanii.

To zainwestujmy wszystko w kulturę.

- Filharmonie czy opery zawsze będą musiały być dotowane. One nigdy nie sfinansują się same, choć oddają do budżetu 10-15 proc. poniesionych nakładów. Ale nasza kultura buduję markę Polski, sprawia, że jesteśmy krajem atrakcyjnym, także dla biznesu, dla turystyki. To korzyści, które trudno policzyć. Są dziedziny, w których wydatki budżetowe są w 100 proc. zrekompensowane wpływami do budżetu. Na film przeznaczamy 150 mln zł rocznie i tyle mniej więcej wraca do budżetu z tytułu podatków od biletów, dystrybutorów itp.

Wróćmy jeszcze do wydatków na kulturę: budżet resortu to tylko jedna kieszeń, a przecież samorządy też dorzucają parę groszy. Policzmy wszystkie wydatki z publicznych pieniędzy na kulturę.

- W tym roku wydamy łącznie blisko 10 mld zł. W tym jest ministerialne 2,3 mld zł, około 6 mld samorządowych, a pozostałe innych instytucji publicznych i prywatnych. To jest ta zasadnicza zmiana, jaka zaszła w finansowaniu kultury po wejściu w życie reformy samorządowej. Kiedyś 80 proc. wydatków na kulturę to były wydatki centralne. Dziś prawie 80 proc. środków na kulturę jest w rękach samorządów, a te zachowują się bardzo różnie. Przeciętnie gminy wydają na ten cel 2,5-3 proc. swojego budżetu, to niezły wynik, bliski średniej w Europie. Dramat mamy za to w powiatach, tam wydatki spadły do 0,5 proc. budżetu.

No to dlaczego jest tak dobrze, skoro jest tak źle?

- W liczbach wygląda to nieźle, ale kiedy przyjrzymy się, na co te pieniądze są wydawane, to artyści już nie mają powodów do radości. Stosunkowo niewielkie środki przeznaczane są na kulturę wysoką: teatry, opery czy filharmonie. Za to z roku na rok, szczególnie w samorządach, więcej wydaje się na rozrywkę: imprezy plenerowe, święta miasta, sylwestry itp. W ten sposób ograniczany jest dla dużej części odbiorców (w tym najmłodszych) dostęp do najbardziej wartościowej oferty kulturalnej. A przecież teraz kształtujemy ich potrzeby, które później będą przekładały się na wybory dotyczące uczestnictwa.

Dobrze, że marszałkowie doceniają kulturę, jest to widoczne w dużej liczbie inwestycji w regionach. Ale widzę też poważne zagrożenie: marszałkowie budują na potęgę, w każdej dużej miejscowości powstaje teraz stadion, ale także filharmonie, nowe sceny teatralne, sale widowiskowe, np. w Białymstoku powstanie Opera i Filharmonia Podlaska.

Co w tym złego, że białostocczanie będą mieli swoją operę?

- Nic, ważna jest natomiast perspektywa. Dzisiaj trzeba pomyśleć o tym, za co te nowe instytucje za kilka lat będziemy utrzymywać. Jako minister kultury mogę dzisiaj pochwalić niemalże wszystkie urzędy marszałkowskie. Osiągnęły one blisko 10-proc. zaangażowanie budżetowe na rzecz kultury. Musimy jednak pamiętać, że jest to inwestowanie w infrastrukturę kultury, ale jeszcze nie w ich działalność artystyczną.

To teraz, ale za chwilę tam wejdą artyści.

- To prawda. O tym muszą myśleć i marszałkowie i prezydenci miast, bo według naszych obliczeń na utrzymanie tylko nowo budowanych instytucji marszałkowie będą musieli wysupłać dodatkowo 250-300 mln zł rocznie. I to są tylko środki na oświetlenie, administrację czy ochronę. Nie na wydarzenia artystyczne. Jeżeli marszałkowie już teraz nie zaczną zwiększać środków na wydarzenia artystyczne, to za chwilę okaże się, że w tych salach nie ma koncertów, tylko sympozja chirurgów czy firm ubezpieczeniowych.

Artyści chcą zapewne, by w Polsce wydawało się więcej na twórczość.

- Na nowe scenariusze, wspieranie pisarzy, poetów, rzeźbiarzy, debiuty. Generalnie na to, by było więcej sztuki dookoła nas, tej oryginalnej, a nie z matrycy i by ten szacunek dla artystów był wyrażony dotacjami ze strony państwa.

Nie chcę wchodzić w dyskusję zapoczątkowaną przez prof. Jerzego Hausnera i Leszka Balcerowicza czy finansowanie kultury z budżetu jest dobre, czy złe, bo to osobny wątek. Jak jednak wygląda to finansowanie wydarzeń artystycznych?

- Wydajemy na nie w ramach różnych programów operacyjnych ok. 250 mln zł rocznie. Oceniamy, że ok. 60-70 proc. wniosków jest wartych dofinansowania, realizujemy tylko jedną trzecią, no może połowę. W niektórych programach, np. digitalizacji i upowszechniania dzieł artystów, co drugi wniosek ma szanse na dofinansowanie. Jeżeli chodzi o festiwale - co czwarty. Niestety, w innych programach na dofinansowanie może liczyć nawet co dwudziesty projekt. Bardzo źle jest z polskim muzealnictwem, które kilkanaście lat temu zastygło w rozwoju z powodu braku pieniędzy. Możemy sobie pozwolić tylko na działania punktowe: powstało Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum Chopina czy Koziołka Matołka. Za rok, dwa lata nie do poznania będzie Wilanów. Kilka lat zajmie restauracja Łazienek, potrzebujemy na to ok. 200 mln zł.

Ile kulturze potrzeba?

- Na konserwację i rewaloryzację zabytków wydajemy w ostatnich latach z budżetu ministerstwa od 40 do 100 mln zł rocznie. By nadrobić zaległości w ciągu dziesięciu lat, powinniśmy wydawać rocznie o 70 mln zł więcej. Ostatnia dekada była zapaścią w edukacji kulturalnej. Przywracamy teraz lekcje muzyki i plastyki w szkołach podstawowych. Finansuje to resort edukacji, ale my przygotowujemy nowoczesne narzędzia np. już zrealizowana Filmoteka Szkolna czy przygotowywana Fonoteka dla klas 4-6. To kolejne 60-70 mln zł przez pierwsze trzy lata. Mamy precyzyjnie wyliczone braki finansowe, odczuwane przez środowiska twórcze. Obecnie wydaje się na polskie filmy 150-200 mln rocznie, niby mamy postęp, porównując to z 2000 r. Ale wobec 2007 r. już jest gorzej, bo jeden z podmiotów, TVP, który był istotnym graczem na rynku, przestał wydawać na produkcje nowych filmów. Polski film powinien dysponować ok. 300 mln zł z różnych źródeł, by powstawało 40-60 filmów co roku, w tym np. dwa historyczne, wysokobudżetowe. To by nas sytuowało na czwartym-piątym miejscu w Europie.

A jak teraz wyglądają nasze wydatki na kulturę w porównaniu z bogatymi krajami jak Niemcy, Francja?

- Polska zdecydowanie nie jest liderem. Wydatki resortów - w procentach - tak znacznie od siebie nie odbiegają. Jednak przy uwzględnieniu wszystkich wydatków w Niemczech okaże się, że Niemcy wydają cztery razy więcej niż my.

Pański budżet marzeń na przyszły rok?

- Bardzo mi zależy na tym, aby wrócić do dynamiki wzrostu wydatków na kulturę proponowanej na rok 2008 tuż przed kryzysem. Oznaczałoby to uzyskanie kwoty ok. 400 mln zł z pozytywną konsekwencją na kolejne lata m.in. więcej na funkcjonowanie nowych instytucji: Muzeum Chopina, odnowionej Żelazowej Woli, Muzeum Józefa Piłsudskiego. Chcę stworzyć fundusz ochrony zabytków z własnym, niezależnym od resortu budżetem 70-80 mln zł. Chodzi również o środki na zadania strategiczne, takie jak digitalizacja, edukacja kulturalna, promocja kultury polskiej za granicą, kolekcje i system wystawienniczy w Polsce. Budżet marzeń sektora kultury zależy także od decyzji wszystkich Polaków i ich uczestnictwa w kulturze. A dziś budżet resortu zależy na przykład od tego, czy Polacy grają w totalizatorze sportowym. Z części tego dochodu tworzony jest Fundusz Promocji Kultury (dziś to 140 mln zł). Wolałbym, aby totalizator był uzupełnieniem, a nie zasadniczym źródłem finansowania programów operacyjnych w obszarze kultury.

Niezależnie od tego przygotowaliśmy wieloletni plan dla kultury na lata 2011-15. To 670 mln zł do wydania w ciągu kilku lat na takie programy, jak: "Biblioteka +", "Kultura +" czy digitalizacja.

W exposé premier Tusk obiecał, że w osiem lat wydatki państwa na kulturę powinny się podwoić. Za chwilę będziemy mieli półmetek, czas zacząć was rozliczać.

- Nadal uważam, że budżet Ministerstwa Kultury na poziomie 4 mld zł jest możliwy w latach 2014-15.

Rozmawiała Agata Nowakowska

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA