14 marca 2010

Ach ten fortepian

Słuchając E.S.T. Seven Days Of Falling (2003) przypomniałem sobie o fantastycznym artykule, (który utrzymał mnie przy życiu po ostataniej 6. nocce w pracy) w ostatnim także DF GW (kurcze ale ssskrót!) Fortepiany szybko się starzeją Teresy Torańskiej.


Fortepiany szybko się starzeją

Teresa Torańska 2010-03-14, ostatnia aktualizacja 2010-03-09 15:06:20.0

Teraz młodzi pianiści - mówiąc sportowo - biegną sto metrów nie w dziewięć sekund, co jak wiadomo jest niemożliwe, ale w osiem! Rozmowa z Adamem Harasiewiczem, zwycięzcą V Konkursu Chopinowskiego

Rano 25 lutego 1955 roku przyszedł do pana do hotelu...

- ... (Głośny śmiech) kominiarz, tak, tak! Byłem jeszcze w piżamie. Co powiedział?

Że przy piątku z rana nie ma jak spotkać kominiarza. Nazywał się Adolf Taciej.

- To był rzeczywiście piątek, czwarty dzień konkursu, mówiono - polski dzień. Z naszej ósemki miało grać troje pianistów. Występowaliśmy alfabetycznie. Lidia Grychtołówna, ja i Tadeusz Kerner.

Obszedł wszystkich. Polska żyła wtedy konkursem.

- Nieprzebrane tłumy łowców autografów. Nowa filharmonia. Obok prawie już gotowy Pałac Kultury.

I zaczynała się odwilż.

- Odwilż? Nie, to był luty.

Polityczna.

- Aha. Może. Konkursy wtedy odbywały się w rocznicę urodzin Chopina, nie, jak obecnie, jego śmierci, w październiku.

Wyszedł pan na estradę z rozwianą czupryną.

- Ależ proszę pani, to było dwa tysiące lat temu! Kogo to dzisiaj obchodzi?

Był pan porządnie zdenerwowany. Między jednym a drugim utworem zmieniał pan taborety, żaden nie odpowiadał, podłożono więc panu pakiet nut.

- Nie, nie, to jest troppo esatto, za dokładnie! Niczego nie pamiętam. Minęło 55 lat. W pierwszym etapie w ogóle nie byłem "porządnie" zdenerwowany. Myślałem tylko o tym, żeby zagrać jak umiem najlepiej, a co z tego wyniknie, nie obchodziło mnie.

Nic?

- O zwycięstwie - no skąd! - nawet nie chciałem myśleć. Broń Boże, po co!?

Mieszkaliśmy w hotelu Polonia. Wszyscy konkursowicze i jurorzy razem, rozdzieleni piętrami. W 1955 roku w V Konkursie Chopinowskim występowało 77 pianistów. A wie pani, ilu zgłosiło się na tegoroczny? Ponad trzystu. Po raz czwarty będę jego jurorem. Teraz jest bardzo dużo młodych, utalentowanych pianistów. Więcej niż kiedyś. Z nieprawdopodobną techniką. Oni - mówiąc sportowo - biegną sto metrów nie w dziewięć sekund, co, jak pani wie, jest niemożliwe, ale w osiem! To aż nienormalne. Mają chwytliwe szybkie palce, grają w niesamowitych tempach. Ale żaden na razie nie gra tak jak Artur Rubinstein. Słyszałem go ostatni raz w Carnegie Hall. Miał 80 lat i grał jak 18-letni młodzieniec. Fantastycznie! Z pięknym uderzeniem, bajkowo. Miał świetną głowę, absolutny słuch i jak coś zapomniał, potrafił dokomponować.

Przychodzi do mnie, tu, w Salzburgu, Ingolf Wunder. Brał udział w ostatnim konkursie, nie dostał się do finału, Chopinowską etiudę a-moll chromatyczną gra w tak nieprawdopodobnym tempie jak nikt chyba na świecie. Lewą ręką robi: pam, pam, pam, pam, a prawą gra akord i potem cztery tony na każde pam. Zupełna rewelacja.

Jest pana uczniem?

- Nie, nie, nikogo nie uczę. Rozmawiamy o chopinowskich brzmieniach. Bo piękno jest w dźwięku, sile wewnętrznej i w tym, co się ma interesującego do powiedzenia. We wnętrzu, które nie może być puste.

Ingolf pije kawę bez mleka i bez cukru. Z kolei Peter Cossé, krytyk muzyczny, bardzo znany w Europie, a mało w Polsce, z którym często słucham płyt - tylko z mlekiem. Zawsze mi się to myli.

Mówię o tym, bo nie wiem, jaką pani...?

Ze wszystkim.

- Słusznie, taka jest najlepsza.

(Idzie do kuchni).

Biegaliście z hotelu Polonia do filharmonii?

- Z gołą głową (śmiech).

Obok jakichś okropnych budek czy straganów przy Marszałkowskiej. Musiało być dosyć chłodno, ale ja pamiętam tylko piękną pogodę i słońce.

(Wraca z kawą i ciastkami).

Po pierwszym etapie byłem drugi. Po Aszkenazim. Świetny pianista. Bardzo precyzyjny. Mogłem mu tylko zakrzyknąć: brawo, Władimir, brawo.

A sobie?

- Przed rokiem - będąc w Warszawie - słuchałem moich nagrań z konkursu. Nokturn bardzo mi się nie podobał, był za wolny, przez to nudny. I gdyby dzisiaj przyszedł do mnie uczeń, powiedziałbym mu: no nie, idź szybciej, do przodu. Mój profesor z konserwatorium w Krakowie Zbigniew Drzewiecki był znakomitym profesorem. Nie przytłaczał studentów swoją osobowością, nie zabijał w nich indywidualizmu. Lubił mnie, ale nie był specjalnie nastawiony na sentymenty. Jak coś zagrałem brawurowo, to milczał i tylko mu oko błyskało, a w powietrzu się czuło: "Aha! To jest to!". Wiem, że moje granie komentował w rozmowie z innymi. Mówił, że nadzwyczajne, ale sobie nie ufam i chcę wciąż lepiej i lepiej. Zawsze ceniłem w nim, że dawał studentom dużo swobody. I raptem zobaczyłem, że dawał jej za dużo. Od dawna nie żyje. "Niedobrze - zwierzyłem się Basi, jego drugiej żonie - że mnie z takim nokturnem zostawił". A ona mi rzekła: "Na I nagrodę starczyło". "Starczyło - odpowiedziałem - bo inne utwory grałem lepiej".

Za to etiudy - wyczytałam - wyszły panu brawurowo.

- Tak, w obu etapach. W etiudach Aszkenazi też był znakomity. To był wtedy młody chłopak,

18-letni.

A pan miał 23.

- Fu Tsung niedawno mi powiedział, że nasz konkurs był chyba najciekawszy ze względu na indywidualności artystyczne. Rzeczywiście tak było. Aszkenazi z Rosji, Fu Tsung z Chin. Bernard Ringeissen z Francji był bardzo ciekawy, szalenie podobał się publiczności. Nie mówiąc już o Lidii Grychtołównie czy o Andrzeju Czajkowskim, obdarzonym fenomenalną pamięcią. Chciał być kompozytorem, a grał dla chleba. W Nowej Zelandii, kiedy zaproponowano mu wykonanie 22 koncertów Mozarta, których wcześ-niej nie grał, wykonał je, ucząc się jednego koncertu na dzień.

Była też Kiyoko Tanaka z Japonii.

- Rozmawiałem z nią po moim koncercie, kiedy pierwszy raz pojechałem do Japonii na tournée, pięć lat po konkursie. Ciężko się rozchorowała, nie mogła koncertować. Nie wiem, co to było. Rak? Coś okropnego z tym rakiem. Halina Czerny miała raka, Andrzej Czajkowski, Rubinstein. Podobno atakuje ludzi, którzy często latają samolotami na dalekie trasy.

Fu Tsung prawdopodobnie ma rację. Przed konkursem graliśmy trochę razem. Też był uczniem Drzewieckiego. Bardzo się lubiliśmy. On jest wesoły, dowcipny, uwielbia opowiadać anegdoty. Muzycznie był bardzo dobry, ale miał problemy techniczne. Po prostu nikt go, kiedy zaczynał, porządnie nie ustawił. Wie pani, o co chodzi?

(Podchodzi do fortepianu. Wraca).

Nie będę pokazywał. Powiem tylko: brakowało mu pani Stojałowskiej.

Z Rzeszowa.

- A wie pani, że zaczynałem od skrzypiec? Szybko rzuciłem. Podobał mi się fortepian.

Stał w domu?

- Bardzo dobry, blüthner. Ojciec kupił go gdzieś okazyjnie. Moja starsza siostra - mam dwie - trochę brzdąkała. Zagrałem kiedyś prosty utworek, którego się uczyła, i rodzice uznali, że w moim graniu coś ładnego się dzieje. Mama opowiadała mi potem, że wyczuła dobrą atmosferę w powietrzu. Ojciec zaprowadził mnie do pana Mirskiego.

Miał pan dziesięć lat, dużo.

- No skąd!

Aszkenazi pierwsze lekcje brał w wieku pięciu lat, Fu Tsung też nie miał więcej.

- Ale Ignacy Paderewski solidnie zaczął się uczyć, jak miał 17. Pojechał do Wiednia, do prof. Leszetyckiego, najwybitniejszego w tamtym czasie pedagoga - zna to pani? - i ten, po przesłuchaniu go, powiedział: na karierę - za późno (śmiech).

Paderewski nie był urodzonym pianistą jak Artur Rubinstein, ale miał ogromny wdzięk i wielką personnalité. Dlatego był genialny. Jego osobowość o tym zdecydowała.

Do Mirskiego chodziłem dwa lata. A po wojnie ojciec dowiedział się, że w Rzeszowie jest prawdziwa pianistka, wysiedlona ze Lwowa. Mój ojciec był polonistą, wizytatorem szkół. Odszukał ją. To była pani Janina Stojałowska. Miałem szczęście. To bardzo ważne trafić od razu do dobrego profesora. Była uczennicą i asystentką wielkiego pianisty Ignacego Friedmana. Do tego miła, nadzwyczaj sympatyczna.

Namalowałem jej portret. Wie pani, że maluję?

Widzę na ścianach. Podobają mi się te dwa surrealistyczne oleje z pochylonymi domami.

- Podarowałem jej portret Towarzystwu Chopinowskiemu w Warszawie. Pani Stojałowska ustawiła mnie na całe życie. Chodziłem do niej do domu, prywatnie. Uważała, że mam dobrą rękę do fortepianu i nadaję się na pianistę. Bardzo pilnie wtedy ćwiczyłem. Także dzięki mojej matce. Powtarzała mi bez przerwy, że jeśli się nie gra, to potem można tego żałować. I dawała przykład kuzynki, która po latach miała do siebie pretensje, że nie przyłożyła się w dzieciństwie i nie umie. Nie chciałem żałować (śmiech) i grałem codziennie. Pół godziny, godzinę.

Tylko?

- Może dwie, potem trzy. Muszę się przyznać. Zawsze byłem niestety troszkę leniwy.

Czy zabawowy?

- Nie, po prostu wiele rzeczy mnie interesowało.

Teraz najchętniej rozmawiałbym z panią o galaktykach. To fantastyczna sprawa, jestem bardzo oczytany, znam wszystko, co wychodzi od ponad 20 lat. Na przykład sprawa odległości. Wie pani coś pani o wszechświecie?

Nic.

- Szkoda. Kilar też nie. Jest moim kolegą ze szkoły w Rzeszowie. Próbowałem Wojtka zainteresować astronomią, ale się nie dał. Fu Tsung też nie.

Kucie przy fortepianie wydawało mi się zbyt monotonne. Zawsze miałem też sporo różnych zajęć. Chodziłem na lekcje malarstwa, potem zostawiłem. Ale była za to szkoła muzyczna, nebenbei, gdzieś obok, z przedmiotami teoretycznymi. I nauka języków. Ojciec posyłał mnie na francuski i angielski.

Pani Stojałowska dosyć szybko zaczęła mi dawać do grania koncerty. Po roku uczenia się grałem już koncert Mozarta.

A po niespełna trzech został pan laureatem konkursu młodych talentów.

- To był mały konkurs, bez większych ambicji, nie przesadzajmy. Prawdziwym wyróżnieniem był udział w eliminacjach do pierwszego po wojnie konkursu chopinowskiego. Odbywały się rok wcześniej. Pierwszy raz zagrałem wtedy z orkiestrą. Niezwykłe przeżycie, miałem 16 lat. Do konkursu nie zostałem dopuszczony. Powiedziano, że jestem za młody. Ale już miałem przygotowany cały konkursowy program chopinowski i pianistycznie byłem bardzo ogładzony, miałem dźwięk, technikę. W 1949 roku pojechałem do Warszawy popatrzeć, jak taki konkurs wygląda. Filharmonia leżała jeszcze w gruzach, konkursy odbywały się w Romie, przedwojennej operetce, a jury siedziało schowane za kotarą, by nie widzieć, kto gra.

I miejsce zdobyły ex aequo Halina Czerny-Stefańska i Bella Dawidowicz, drugie - Barbara Hesse-Bukowska, a trzecie Waldemar Maciszewski, który, niestety, wkrótce potem zginął pod kołami pociągu.

- A zauważyła pani, kto jeszcze był na liście laureatów, ale gdzieś dalej? Władysław Kędra i Regina Smendzianka. Którzy także zrobili piękne kariery. Bo z karierą jest tak, że różne czynniki na nią wpływają. Trzeba mieć dobrą rękę, dobrą głowę - czyli pamięć, dużą wrażliwość, pilność w ćwiczeniach. Oraz chęć wybicia się - jak Witold Małcużyński, który przy wielkiej pracowitości miał ogromne parcie do przodu.

I zdrowie - zapomniałem o zdrowiu. Proszę pani, trzeba mieć wspaniałe zdrowie! Jak Rubinstein.

Pan też je miał. Wyczytałam gdzieś, że dał pan sto koncertów w trzy miesiące.

- Nie, to jakaś pomyłka. Miałem kilka tournée, ale dużo krótszych. Najdłuższe było w Japonii - 30 koncertów w ciągu półtora miesiąca. Ale czasami grałem w ciągu dziesięciu dni dziewięć razy. Wieczorem był koncert, rano samolot do innego miasta i znowu koncert. To nie jest jednak trudne, wszystko zależy od tego, co się gra. Z tym samym programem jest łatwiej.

Najbardziej byłem zdenerwowany w trzecim etapie konkursu.

Rodzice nie przyjechali?

- Nie. Powiedziałem, że chcę mieć spokój i żeby nie przyjeżdżali.

Przyjechała za to królowa belgijska Elżbieta II.

- Zostałem jej przedstawiony, pięknie ubrana, bardzo elegancko.

Miałem grać koncert e-moll z orkiestrą. To był ostatni dzień konkursu. Dzień wcześniej koncert f-moll grał Aszkenazi. Nie wyszedł mu. Grał jak zawsze precyzyjnie, ale bez emocji, zabrakło mu ducha, ekspresji, nastroju. Któryś z kolegów, a może - już nie pamiętam - ktoś z publiczności, podszedł do mnie i powiedział: masz szansę. Byłem oburzony. Po co mi takie dodatkowe napięcie. I jak można w ogóle w ten sposób myśleć! Że jak jednemu się nie powiodło, to drugi na tym skorzysta.

Przed panem grała tego dnia Lidia Grychtołówna, której zabrakło "małej iskry", a po niej Dmitrij Sacharow, z którego "wyszła na jaw młodzieńczość i brak doświadczenia".

- Pamiętam go, to był chłopaczek małego wzrostu. On jak Lew Oborin, Bella Dawidowicz i wielu innych wspaniałych pianistów rosyjskich został całkowicie zablokowany w ZSRR, nigdzie chyba po konkursie za granicę nie wyjeżdżał i przepadł. Z tego, co słyszałem, już nie żyje.

Byłem zdenerwowany. Najgorszy jest zawsze początek. Nie tylko samo zaczęcie - bam, bam, bam, pierwsze akordy, ale cała pierwsza strona. Koncert e-moll, pamięta pani jego pierwszy temat?

(Siada przy fortepianie).

Słyszy pani, jakie to piękne?

(Wstaje).

Tęskni pan...?

- Nie, nagrałem się. Jeszcze coś pani pokażę, bo można to zagrać inaczej. Słyszy pani różnicę?

(Gra na stojąco).

Przez łamanie dźwięków, opóźnianie, zatrzymywanie - robi się uczucie. Ale to sztuczny sposób. Uczucie musi wypływać ze środka. Jak piękno dźwięku, które albo się ma, albo nie ma.

(Siada).

A potem, jak się słucha własnych nagrań, widać, co dobre, a co należy jeszcze poprawić. Każdy wtedy dla siebie jest profesorem.

O! (Gra) W tym fragmencie, proszę posłuchać, za mało jest poezji, bo jest za szybko, frazy na siebie nachodzą, trzeba je oddzielić. A teraz? Lepiej, prawda? Oddech i druga fraza. I stopniowanie napięcia. Najpierw pianissimo, potem piano. Czy słyszy pani, jak to muzykę ożywia?

(Wraca na fotel).

Muzyka musi nabrać kolorów. Barwy muszą być słyszalne. Bo inaczej gra jest szara. Martha Argerich przyszła do mnie w Warszawie przed konkursem, żeby zagrać swój program. Grała świetnie, jedynie kantylena wydawała mi się za mało śpiewna. Odpowiedziała mi bardzo mądrze: "Nikt nie ma wszystkiego, ale jak się ma jedną rzecz, można iść dalej". Ona miała cudowną technikę, siadła i od razu, bez rozgrzewki, zagrała bardzo technicznie trudne preludium es-moll. Kapitalnie zagrała.

Najgenialniejsi pianiści mają swoje ograniczenia. Michelangelo Benedetti, fantastyczny, fenomenalny jak nikt. Jego nagrania biją wszystkie inne, IV koncert Rachmaninowa w jego wykonaniu jest zjawiskowy. Ale miał duże trudności z koncertowaniem. Wielcy pianiści mają często wielkie napięcia. Nie wiem, czy to była trema, którą musiał tłumić, czy nerwy mu nie wytrzymywały, nie miał tej łatwości wychodzenia na scenę jak Rubinstein, który wychodził uśmiechnięty, siadał i czuło się, że gra dla przyjemności.

Jeszcze coś pani pokażę.

(Siada przy fortepianie).

W koncercie f-moll (gra) to pierwszy temat, a teraz drugi. Piękny, prawda? Grałem oba koncerty. No, jak?

Przecudne. Mam je w pana wykonaniu na CD.

- Nagrałem dla Philipsa 14 płyt długogrających, wszystkie etiudy Chopina - 27. Nawet - mówiąc nieskromnie - Rubinstein wszystkich nie grał. Grał tylko kilka, oczywiście fantastycznie. Zamieniłbym się z nim. Nagrałem też wszystkie trzy sonaty Chopina. Cóż to była za praca!

Teraz mam nagrać w Warszawie na płytę sonatę h-moll, cztery nokturny, balladę, scherzo i poloneza fis-moll. Ukażą się też 53 mazurki.

No wystarczy. (Wraca na fotel).

W gazetach napisano o panu: "Junacki, pełen żarliwości i pasji temperament tego pianisty zajaśniał w koncercie e-moll bogatym blaskiem i rozmachem".

- Udał się. Nie grałem może całkiem czysto, ale dobrze technicznie, bardzo emocjonalnie i zabrzmiała w nim podobno chopinowska nuta.

Jurorzy po każdym etapie wypełniali arkusz punktacyjny, wrzucali go do urny i komisja skrutacyjna podliczała punkty. Koncert Aszkenaziego znalazł się na piątym miejscu, mój na pierwszym. O wyniku konkursu decydowała suma punktów zebrana w trzech etapach.

Poszedłem spać. Andrzej Czajkowski zadzwonił w nocy i powiedział: jesteś pierwszy.

A pan?

- Nic.

Do nikogo pan nie zadzwonił?

- Nie. Do nikogo. Było już za późno.

Nawet do mamy?

- Nie. Wtedy nie telefonowało się jak teraz, wykręcając numer. Trzeba było zamówić międzymiastową i godzinami czekać na połączenie.

Pani ma pytania nie fachowo pianistyczne. Nikt mi dotąd takich nie zadawał.

Złe?

- Dziwnie się z nimi czuję. Bo co miałem w nocy robić?!

Upić się ze szczęścia.

- No skąd! Nigdy nie piłem. Chodziły później plotki, że popijałem, ale to nieprawda. Poszedłem spać. Bo co mi pozostało. Co będzie, to będzie.

I zasnął pan?

- No, może nie tak szybko. Zawsze miałem kłopoty ze spaniem. Nie tylko po koncercie, co byłoby zrozumiałe. Po nartach, kiedy naprawdę jestem fizycznie zmęczony, też nie mogę zasnąć. I śpię krótko, pięć, góra sześć godzin. Widocznie tyle potrzebuję.

Rano zadzwoniłem do Andrzeja Czajkowskiego, żeby mi oddał pożyczoną muszkę. I Andrzej powtórzył: "Gratuluję pierwszego miejsca". Wiedział od swego profesora Stanisława Szpinalskiego. Wtedy uwierzyłem. On zajął dziewiąte.

Andrzej był zupełnie pozbawiony zazdrości.

Ale pan, jak zauważyłam, też.

- To kwestia osobowości. Są ludzie bardzo pewni siebie, których ponosi pycha i wyżej siebie oceniają, niż jest w rzeczywistości, i są tacy jak na przykład Aszkenazi, który zawsze w ocenie innych kieruje się obiektywizmem. Miał poczucie własnej wartości, ale doceniał też innych. Nie było tak, że uważał się za proroka, a resztę ustawiał gdzieś w tyle.

Zdobył II nagrodę.

- Pierwsza czy druga, nie miała w jego przypadku żadnego znaczenia. Udało mu się, nie wiem, jakim sposobem, wyjechać ze Związku Radzieckiego i zrobił znakomitą światową karierę. Chyba największą z nas wszystkich. Miał szeroki repertuar i bardzo pilnie ćwiczył. Grał, grał i grał. Nie wiem, po ile godzin dziennie, ale dużo, bardzo dużo. Wielokrotnie spotykaliśmy się na trasach koncertowych. W Zurychu na przykład nagrywałem coś dla radia, a on miał koncert, gdzie grał 12 etiud Chopina. Potem w Hamburgu, we Frankfurcie, w Japonii. To były bardzo miłe rozmowy. Któregoś razu przyjeżdżam do Nowego Jorku na koncert w Carnegie Hall i okazuje się, że Aszkenazi tam grał poprzedniego dnia. Dowiedział się, że jestem, i przyszedł na mój koncert. Na bis zagrałem mu mazurka Chopina. Po roku przyjechał do Salzburga, poszedłem na jego próbę. Zobaczył mnie i zaczął grać tego samego mazurka. Dawał mi znak, że pamięta.

Ale na konkursie nagrodę specjalną - obok trzeciej - za wykonanie mazurków dostał Fu Tsung.

- Został w Polsce, mieszkał w Hotelu Sejmowym, odwiedzałem go często, dużośmy gadali. Lubił późno chodzić spać. Dwunasta w nocy, a on zawsze: zostań jeszcze, zostań. Nagle Chiny zażądały, by wrócił do kraju. W Chinach zaczęła się rewolucja kulturalna. A on chciał grać i być wolnym człowiekiem. Zygmunt Mycielski zdaje się chodził w jego sprawie do premiera Cyrankiewicza, żeby Polska dała azyl. W końcu udało mu się wyjechać do Londynu.

Wie pan, jak?

- Nie. Wiem tylko, że w Chinach zabili mu matkę i ojca. Ojciec był tłumaczem literatury francuskiej.

Od Zygmunta Mycielskiego dostał bilety lotnicze na dwa samoloty, które w tym samym mniej więcej czasie odlatywały z Okęcia - do Londynu i Pekinu. Przeszedł przez kontrolę i wsiadł do British Airways.

- Ożenił się z córką Yehudi Menuhina i dużo razem koncertowali w Ameryce. Bardzo lubię go spotykać. Zawsze o wszystkich ma coś ciekawego do opowiedzenia.

Po koncercie laureatów odbyło się przyjęcie w Urzędzie Rady Ministrów. Wydane przez ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego.

- Zupełnie tego nie pamiętam.

Przypomnę. Był Józef Cyrankiewicz, Aleksander Zawadzki, królowa belgijska oraz Bolesław Bierut. "Przyjęcie upłynęło w niezwykle serdecznej atmosferze".

- Tak, tak, bardzo krótko rozmawiałem z Bierutem. (Śmiech).

Coś śmiesznego?

- Po konkursie pojechałem do Brukseli na zaproszenie królowej. Miałem sześć koncertów w ogromnym Palais de Beaux Arts, były udane. Po jednym z koncertów przyszedł do mnie polski ambasador i zapytał: „Jak wam się grało?”. Odpowiedziałem: „Grało nam się dobrze”. Zapytał: „A jak wy się czujecie?”. Odpowiedziałem: „My czujemy się dobrze”. Coś okropnego. „Wy” to straszna forma w języku polskim. Cały czas mówiłem do niego w pluralis maiestatis. On w końcu chyba się zorientował, że z niego kpię, i rzekł: „Myślałem, że jesteście nowocześni”. Odpaliłem mu więc: „Bierut, kiedy z nim rozmawiałem, mówił do mnie »proszę pana «”.

Pana rodzice też, zdaje się, nie byli postępowi.

- Nie.

Pani Stojałowska?

- No, skąd!

A prof. Drzewiecki?

- On to w ogóle był strasznie antyrządowy. Ale miał poczucie humoru, choć wielu uważało, że był nieznośny. I krytykował z humorem. Jemu zresztą na wiele pozwalano. Był autorytetem, jak Jerzy Żurawlew, inicjator konkursów chopinowskich. A ja nigdy nie interesowałem się polityką. Raz tylko miałem problemy. Po śmierci Stalina. Wyznaczono mnie, bym stanął na warcie honorowej przy popiersiu Stalina. Rozpisano dyżury. Wykręciłem się, że ktoś z rodziny jest chory, muszę się nim opiekować. Wydało się, że to nieprawda, zorganizowano zebranie ZMP i chyba przewodniczący oświadczył, że: kolega Harasiewicz nie zrozumiał śmierci Stalina. Musiałem złożyć samokrytykę. To wstałem i powiedziałem: uważam, że postąpiłem niesłusznie. Koledzy zaczęli się śmiać, a ktoś z sali dorzucił: no to cześć. W Rosji byłoby to nie do pomyślenia, prawda?

W Warszawie też chyba nie.

- U nas w konserwatorium był luz.

A w ogóle należał pan do ZMP?

- Nie wiem, muszę się zastanowić.

Ale co to było, pan wie?

- Związek Młodzieży Polskiej, tak? Nie, chyba nie należałem. Na pewno nigdy nie nosiłem czerwonego krawata.

Zdobył pan I miejsce i 30 tys. złotych nagrody, wtedy kupa pieniędzy.

- Tak?

Co pan z nimi zrobił?

- 5 tysięcy dałem mamie. A z resztą? - nie pamiętam.

Może frak pan sobie kupił?

- Nie, nie, frak już miałem. Ekipa polska przed konkursem ogrywała koncerty z orkiestrą, jeżdżąc po całym kraju, i wtedy dostaliśmy przydziałowe stroje, komunistyczne. Chłopcy fraki, dziewczęta suknie. A wszyscy ciepłe płaszcze. Przy wszystkich minusach komunizmu o artystów dbano.

To może kupił pan sobie fortepian?

- Dopiero jak dostałem mieszkanie.

Też przydziałowe?

- A były jakieś inne? Ale żeby panią uspokoić, nie od razu. Zanim je dostałem, trafiłem do willi na Saskiej Kępie. Wie pani jak?

Po konkursie grupa konkursowiczów została wysłana do Zakopanego na wypoczynek. Dowiedział się o tym doktor Stankiewicz i mojej znajomej powiedział: poproś o audiencję u pana Harasiewicza. Bardzo się z tego śmialiśmy. Ja miałem 23 lata, on z 50.

Udzieliłem audiencji. Doktor przyszedł, oświadczył mi, że chce się mną opiekować, zostanie moim lekarzem, i rzucił mi swoje futro. Bo muszę chodzić w futrze, nie wolno mi się przeziębić. Na koniec zaprosił mnie do siebie do Warszawy. Miał piękną willę na Saskiej Kępie. Okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem i mimo sporej różnicy wieku zaprzyjaźniliśmy się. Gościł mnie. Podejmował obiadami. Był apostołem zdrowego odżywiania się. To wolno, tego nie wolno. Obiady były wspaniałe. Gotowała je kucharka od hrabiego Zamoyskiego

Miły, ładny, rozpieszczony - napisał o panu Andrzej Kijowski w swoich dziennikach.

- O mnie?

No.

- Rozpieszczony? Chyba mocno przesadzone. Wcale tego nie widziałem.

Tabunów zakochanych dziewczyn też pan nie widział?

- Nie pamiętam.

No, niech pan nie udaje.

- Więc dobrze. Cieszyłem się. I nie tylko. Odnosiłem też pewne korzyści. Te moje uciechy jednak były ciągle przerywane permanentnymi wyjazdami. Były niemożliwe do kontynuacji.

A Jarosława Iwaszkiewicza i Zygmunta Mycielskiego pamięta pan...

- ...pierwszego mało, a drugiego doskonale.

Napisali w swoich dziennikach: pierwszy - "Skąd to zjawisko? Kultura, czar osobowości, mówi po francusku... A przy tym jaki wdzięk, cudowny chłopak". I drugi: "Adam Harasiewicz, dosyć primadonna", a na kolejnych stronach: "Może gra za dużo, jest zanadto eksploatowany? Z 6. czy 10. miejscem byłby chyba lepiej wyszedł!".

- Nie, to bzdura zupełna. Bo w ogóle bym nie wyszedł! Dzięki pierwszej nagrodzie od razu otworzyły się przede mną największe sale koncertowe świata. Z najlepszymi na świecie instrumentami. Chopin byłby szczęśliwy, gdyby słyszał swoje kompozycje grane na nowoczesnych fortepianach.

Zwłaszcza na steinwayu, on niesie dźwięk.

Kosztuje fortunę.

- No skąd. Przy dobrych honorariach to jest kilka koncertów. Dla mnie to było niewiele. Po konkursie posypały się oferty, szczególnie zagraniczne. Pierwszego steinwaya kupiłem w Salzburgu. Drugi stoi w Warszawie. Ale każdy jest inny.

Gdzie najlepszy?

- W Hamburgu na 20 znalazłem tylko jeden. W Carnegie Hall też było z 15. Niektóre zastrzeżone. Dla Horowitza na przykład, on lubił lekką klawiaturę. Dwa mi odpowiadały. W Japonii zaś miałem grać sonatę Liszta h-moll. Widzę: mają nowego steinwaya. Mówią, że ledwo przywieziono go z Hamburga. Siadam, gram, a on w ogóle nie ma dźwięku. Powiedziałem: nie mogę na nim zagrać sonaty, bo ona nie brzmi, ma mały dźwięk. Macie jakiś inny? Mamy yamahę. Wielka yamaha okazała się lepsza niż nowy steinway. Widocznie był źle urodzony. Albo nie taki nowy. Fortepiany dość szybko się starzeją. Kończymy?

Tak. Może mi pan teraz opowiedzieć o wszechświecie.

Teresa Torańska


Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA



10 marca 2010

Czary i Oscary w 2010

Gazeta ładnie streszcza: "The Hurt Locker", opowiadający o amerykańskich saperach rozbrajających bomby w Iraku, otrzymał 6 statuetek, w tym dla najlepszego filmu i dla najlepszego reżysera. Wyróżnienie to po raz pierwszy w dziejach przypadło kobiecie - Kathryn Bigelow. Film nagrodzono też za scenariusz, montaż, dźwięk i efekty dźwiękowe. Mam nadzieję, że niedługo zobazcę ten film. I zarazem współczuję Avatarowi - który mnie poruszył miłym scenariuszem i mniej bolesnym niż dla władz Chin - zdobywcy 3 statuetek za zdjęcia, scenografię i efekty specjalne. Warto tez dodać, że reżyser "Avatara", James Cameron, jest byłym mężem twórczyni "The Hurt Locker", Kathryn Bigelow. I wszystko na 8 marca...

Świetna analiza Avatara Jarosława Chrostowskiego (od strony fizyki) w Polityce 2 lutego 2010 pt. Oszukany Awatar. Polecam sam sobie :)
A poniżej goły tekst (ciekawe foto nie weszło) do poduszki z tejże stronki Polityki.





Oszukany Awatar

Najbardziej dochodowy film w historii oczami fizyka. Czy przedstawiony w "Awatarze" świat istnieje naprawdę?

Ziemski statek kosmiczny w pobliżu Pandory, księżyca gazowego olbrzyma. Zawieszone w eterycznej atmosferze skalne bryły, podniebne wodospady, morza falujące w obniżonej grawitacji. Ten krótki opis nie odnosi się, wbrew pozorom, do świata wykreowanego w filmie „Awatar”. Żadne ze zdań nie jest fikcją.

W ciągu miesiąca „Awatar” stał się najbardziej dochodowym filmem w historii. Widzom nie przeszkadza wielokrotnie opowiadana, przewidywalna fabuła. Jej prostota jest wręcz ułatwieniem – pozwala koncentrować się na percepcji efektownego, obcego świata. Wyłączamy umysł, dajemy się prowadzić emocjom i... często nie zauważamy ukrytej strony filmu, widocznej dopiero wtedy, gdy spojrzymy nań okiem nauki. Wówczas okazuje się, że tam, gdzie „Awatar” wydaje się fikcyjny, taki nie jest, tam zaś, gdzie wykreowaną wizję odbieramy jako bardzo naturalną, mamy do czynienia z mało prawdopodobną fantazją.

Pandora, miejsce akcji „Awatara”, istnieje naprawdę i krąży wokół gazowego olbrzyma. Ten jednak nie jest planetą Alfy Centauri A, lecz Słońca. Prawdziwą Pandorę znajdziemy niedaleko – to jeden z maleńkich księżyców Saturna, nieforemna bryła o rozmiarach ok. 80 km. W kontekście filmu ciekawostką jest fakt, że Pandora należy do nielicznych drobnych obiektów, który dzięki sondzie Cassini doczekał się zdjęcia 3D (czerwono-niebieski anaglif można obejrzeć tutaj).

Świat z układu... Saturna

Rzeczywista Pandora należy do księżyców-pasterzy, skalistych brył, których wątła grawitacja rzeźbi pobliskie pierścienie Saturna. Składają się one z miliardów lodowych okruchów, rozmiarami nieprzekraczających 10 m (zdarzają się jednak struktury 100-, a nawet 400-metrowe). Ponieważ różnice w prędkościach orbitalnych bliskich sobie drobin są niewielkie, obserwator przy którymś odłamku widziałby wokół tysiące brył zawieszonych w przestrzeni, widok niewiele ustępujący górom Hallelujah filmowej Pandory. Porównanie tym bliższe, że pierścienie Saturna mają nawet własną (choć niezwykle rzadką) atmosferę z cząsteczkowego tlenu.


Sekwencja czarno-białych zdjęć wykonanych przez sondę Cassini podczas zbliżania się do gejzerów Enceladusa, księżyca Saturna. Sięgające kosmosu fontanny rozproszonej wody układają się wzdłuż czterech długich ryftów tektonicznych, noszących nazwy (od lewej) Alexandria, Cairo, Baghdad i Damascus sulci. Przelot nastąpił 21 listopada 2009 roku, zdjęcia wykonano z odległości ok. 10 tys. km. Fot NASA/JPL/Space Science Institute


Bliskim sąsiadem pierścieni jest Enceladus. Mimo małych rozmiarów (ok. 500 km średnicy) to obiekt aktywny geologicznie, co zawdzięcza grawitacyjnemu oddziaływaniu sąsiada, księżyca Dione. Poddawana naprężeniom powierzchnia Enceladusa przesuwa się, a powstające ciepło utrzymuje w stanie płynnym olbrzymi podziemny ocean. Przy południowym biegunie Enceladusa znajdziemy Tygrysie Pasy – cztery długie, niemal równoległe ryfty tektoniczne, z których tryskają strugi oceanicznej wody. Słaba grawitacja sprawia, że gejzery sięgają kosmosu. Gdy sonda Cassini wykonała niski przelot nad tym rejonem, krótki film pokazujący zbliżanie się do gigantycznych fontann wody wywołał furorę w internecie. Co prawda przedstawiał gejzery bijące z dołu do góry, ale w kosmosie wystarczy obrócić sondę, aby uzyskać efekt niewiele ustępujący podniebnym wodospadom z „Awatara”.

Kolejny element filmowej Pandory – morza falujące w niskiej grawitacji – też jest w układzie Saturna, na jego największym księżycu, Tytanie. W gęstej, pomarańczowej atmosferze księżyca nie woda, lecz węglowodory formują chmury, z których w okolicach biegunów, w siedmiokrotnie słabszej od ziemskiej grawitacji, sączą się deszcze. Za pomocą radaru na Tytanie zaobserwowano koryta i delty rzek, uchodzące do jezior. Przy północnym biegunie odkryto całe pojezierza, a nawet kilka zbiorników o rozmiarach ziemskich mórz. W grudniu sensację wzbudziło zaś zdjęcie w podczerwieni (atmosfera Tytana w świetle widzialnym jest nieprzezroczysta). Ukazuje ono odblask słoneczny w powierzchni jednego z jezior w pobliżu południowych wybrzeży wielkiego Morza Krakena. Z powodu niskiej temperatury (-180 ºC), zbiorniki te zamiast wody zawierają ciekły metan i etan, substancje o zapachu dalekim od kojarzącego się z kwiecistą dżunglą. Gęsta atmosfera i niewielkie różnice temperatur powodują, że wiatry przy powierzchni Tytana są słabe. Nie ma szans na spektakularne fale pokazane w „Awatarze”.


Odblask słoneczny na Tytanie, sfotografowany przez sondę Cassini w podczerwieni (atmosfera księżyca jest nieprzezroczysta w świetle widzialnym). Słońce odbija się w powierzchni jeziora u południowych wybrzeży Morza Krakena. Po prawej: podobny odblask w ziemskich zbiornikach wodnych uchwyciła sonda Rosetta. Pojezierza i morza Tytana, znajdujące się w okolicach północnego bieguna księżyca, można zobaczyć tutaj. Fot. NASA / JPL / University of Arizona / DLR


Obce planety, obce księżyce

Czy Polyphemus, filmowy gazowy olbrzym i „właściciel” Pandory, ma szansę istnieć? Dotychczas udało się odkryć ponad 420 planet pozasłonecznych. Większość z nich to gazowe olbrzymy o masach znacznie przekraczających jowiszową. Wiele z nich porusza się po ekstremalnych orbitach, bardzo wydłużonych lub niezwykle blisko swych słońc. Statystyka wskazuje jednak, że około 15% obcych układów przypomina nasz: gazowe olbrzymy krążą daleko od centralnej gwiazdy – jak Polyphemus.

Mimo odkrycia wielu planet pozasłonecznych, nie znamy ich księżyców. Przypuszczamy, że księżyce te uda się zaobserwować przynajmniej dla planet co pewien czas przysłaniających swą gwiazdę (okrążający planetę księżyc nieznacznie zmieniałby długość zaćmienia, wpływałby także na jej ruch). Detekcja będzie trudna, lecz staje się możliwa w już działających obserwatoriach kosmicznych, jak wystrzelona w 2009 r. sonda Kepler.

Czy na księżycach obcych planet mogłoby istnieć życie? Przez analogię do naszego kosmicznego podwórka należy odpowiedzieć: tak. W Układzie Słonecznym oprócz Ziemi mamy aż cztery ciała niebieskie, na których szukamy śladów (prymitywnego) życia. W tym gronie tylko Mars jest pełnoprawną planetą, pozostałe trzy globy to księżyce gazowych olbrzymów: Europa – Jowisza, Enceladus i Tytan – Saturna. Trudno sądzić, żeby w obcych układach planetarnych sytuacja była znacząco inna.


W Układzie Słonecznym życie poza Ziemią może się tlić na Marsie, Europie (księżyc Jowisza) oraz Tytanie i Enceladusie (księżycach Saturna). Małe zielone kulki przy każdym globie symbolizują całkowitą objętość środowiska, w którym panują warunki fizyczne umożliwiające przeżycie większości ziemskich mikroorganizmów. Zaskakujący jest fakt, że gdy weźmiemy pod uwagę procentowe rozmiary potencjalnej biosfery w odniesieniu do całego globu, Enceladus jest obiektem o większym potencjale od Ziemi.

Astronomia klimatu

Czas na filmowe nieprawdopodobieństwa, a tych jest sporo. Przykład? Urzekająca pięknem dżungla. Problem nie w tym, że nie znamy obcych planet z roślinnością – bo zapewne kiedyś i takie uda się znaleźć – lecz w układzie gwiezdnym Pandory. Akcja „Awatara” rozgrywa się w systemie Alfa Centauri. Składa się on z dwóch dość podobnych Słońcu gwiazd, oznaczanych A i B. Być może do układu należy trzeci składnik, czerwony karzeł Proxima Centauri, prawdopodobnie jest on jednak przypadkowym gościem. Gwiazdy A i B okrążają się w specyficzny sposób: gdy są najbliżej siebie, odległość między nimi odpowiada tej między Słońcem a Saturnem, gdy najdalej, dystans jest równy dzielącemu Słońce i Neptuna. Okres obiegu gwiazd wokół wspólnego środka masy to ok. 80 lat, a kształt orbit powoduje, że blisko siebie przebywają krótko. Filmowa Pandora byłaby więc co 60-70 lat poddawana wyraźnemu wzrostowi temperatury, prawdopodobnie o kilkanaście-kilkadziesiąt stopni. Trudno sobie wyobrazić, aby bogata w życie i wrażliwa na warunki klimatyczne dżungla przetrwała tak nagłą, trwającą lata zmianę. Drugi wariant – liczone w dziesięcioleciach zimy z kilkuletnim okresem ciepłym – jest jeszcze mniej przyjazny. James Cameron, były student fizyki, wybierając Alfę Centauri A dla planety z księżycem o obfitej dżungli nie popisał się znajomością astronomii.


Prawdziwy świat rozciągany grawitacyjnymi siłami pływowymi przypomina nie rajską dżunglę, lecz piekło. Zdjęcie wykonane przez sondę Galileo przedstawia wybuch zachodzący w gigantycznym ciągu wulkanicznych kalder Tvashtar Catena na Io, księżycu Jowisza. Tutaj kartografia nie ma prawa istnieć – krajobraz zmienia się w znacznym stopniu po upływie zaledwie kilku lat. Fot. NASA/JPL


Na niebie Pandory widać gazowego olbrzyma z księżycami. Duże rozmiary kątowe planety i księżyców sugerują, że Pandora jest narażona na potężne pływy grawitacyjne. Efekty takich oddziaływań obserwujemy wśród księżyców gazowych gigantów Słońca. Ekstremalnym przypadkiem jest jowiszowy Io, rozgrzany pływami tak bardzo, że przypomina kulę lawy. Stabilny, sprzyjający bujnej biosferze klimat Pandory wydaje się więc skrajnie mało prawdopodobny.

Zabawy z grawitacją

Analizę „Awatara” od strony fizyki warto zakończyć wśród lewitujących gór Hallelujah. Góry te są jakoby wysokotemperaturowymi nadprzewodnikami i unoszą się w silnym polu magnetycznym. Zjawisko takie, spowodowane efektem Meissnera, rzeczywiście występuje, można je zobaczyć na pokazach popularnonaukowych: drobiny nadprzewodników wiszą nad magnesem. W filmie unoszą się jednak nie okruchy, a gigantyczne skały – i to na ogromnych wysokościach. Pole magnetyczne zdolne do takich wyczynów musi być niewyobrażalnie wielkie. Dość powiedzieć, że aby wywołać lewitację małych zwierząt (żaby, myszy), naukowcy użyli pola magnetycznego 300 tys. razy silniejszego od ziemskiego. We Wszechświecie nie ma fizycznego mechanizmu, który pozwalałby księżycowi wytworzyć pole magnetyczne zdolne unosić skały.

Dla zabawy przyjmijmy na chwilę filmowe uzasadnienie lewitacji. Jakie będą konsekwencje? Góry Hallelujah wyglądają na stabilne, nie kołyszą się i nie wirują, zachowują na tyle stałe odległości, że poszczególne bryły zostały połączone trwałymi lianami. Skąd ta stabilność na księżycu narażonym na pływy grawitacyjne, w warunkach zmieniającego się pola magnetycznego? Dlaczego tak potężne pole magnetyczne nie przyciąga żelastwa, z uwielbieniem zwożonego przez Ziemian? Dlaczego działają mechy, latają pionowzloty – obiekty wyraźnie metalowe? Dlaczego nierealnie gigantyczne pole magnetyczne nie jest niebezpieczne dla ludzi?


Nie tylko nadprzewodniki potrafią lewitować. W dostatecznie silnym polu magnetycznym mogą się unosić przedmioty wykonane z praktycznie wszystkich substancji. Naukowcy z Nijmegen High Field Magnet Laboratory zademonstrowali lewitację kropel wody, a nawet żywych żab. Musieli w tym celu użyć magnesu tysiąckrotnie silniejszego od typowych magnesów używanych w szkolnych pracowniach.
Fot. Nijmegen High Field Magnet Laboratory

Wreszcie najbardziej zabawna nielogiczność. Organizmy żywe składają się w znacznej części z wody, która jako diamagnetyk także jest wypychana z pola magnetycznego (dlatego w prawdziwych laboratoriach mogą lewitować żaby). Zatem nie tylko nadprzewodzące skały powinny unosić się w górach Hallelujah, ale również... ludzie i członkowie plemienia Na'vi. Tymczasem w końcowej bitwie co rusz oglądamy coś spadającego – a to kolonizatora, a to tubylca. Gdy zaś nic akurat nie walczy i nie spada, nadal mamy malownicze wodospady, którym łatwiej słuchać słabej grawitacji Pandory, niż jej gigantycznych pól magnetycznych. Wodospady są zresztą nieprawdopodobne także z powodu bilansu wodnego. Wiszące skały mają mały przekrój poziomy, podczas opadów nie mogą zbierać dużych ilości wody. Na dodatek przez trzy miesiące filmowej akcji deszcz pojawia się tylko na chwilę i daleko mu do ulewy. A wodospady jak płyną tak płyną...

Zagmatwana ewolucja

W „Awatarze” znakomicie uwidocznił się mit błękitnej planety – naiwne przekonanie, że obcy glob o warunkach zbliżonych do ziemskich, z bogatą biosferą, będzie dla nas przyjazny. Nic bardziej błędnego. Przyroda Pandory, choć odmienna od ziemskiej, jest do niej jednocześnie zbliżona – i to na tyle, że DNA Na'vi można z powodzeniem mieszać z ludzkim (technologia ta jest jakoby podstawą produkcji awatarów). Organizm ludzki na Pandorze byłby zatem wystawiony na miliony gatunków obcych drobnoustrojów, do zwalczania których nie został wytrenowany. Wyjście na planetę w samej masce na twarzy, najmniejsze skaleczenie – oznaczałyby pewną śmierć.

Świat Pandory zawiera elementy różnych ekosystemów naszej planety, widać np. wyraźną inspirację fauną oceanicznych głębin, gdzie bioluminescencja nie należy do rzadkości. Naprawdę wielką zagadką filmu pozostaje tylko Eywa. Idea tworu, który łączyłby wszystkie żywe istoty, a także przechowywał ich wiedzę, jest i popularna, i efektowna, lecz niewiarygodna w zestawieniu z rozwojem cywilizacyjnym Na'vi. Istnienie kolektywnego umysłu i banku danych umożliwia przechowywanie wiedzy dłużej niż czas życia poszczególnych osobników, a tym samym musi implikować postęp naukowo-techniczny. Nawet jeśli istoty Pandory świadomie odrzuciły całą technikę, by żyć w zgodzie z naturą, nadal powinny mieć ogromną wiedzę o swoim (i nie tylko) świecie oraz o fundamentalnych prawach nim rządzących. Nic takiego nie obserwujemy, mądrość Na'vi jest nie do odróżnienia od mądrości indiańskiego szamana sprzed wieków.

Na'vi wywodzą się z zupełnie innej linii ewolucyjnej niż pozostałe zwierzęta Pandory: są humanoidami, podczas gdy reszta fauny ma zazwyczaj sześć kończyn i dwie pary oczu. Przyczyna tej wyjątkowości leży po stronie... widzów, którzy aby identyfikować się z bohaterami muszą łatwo odczytywać ich emocje. W ludzkich mózgach ewolucja wykształciła specjalne mechanizmy służące temu celowi, o wąskiej specjalizacji, np. detekcja twarzy jest zawężona nawet nie do kształtu głów przedstawicieli naszego gatunku, a do tych osobników, w bezpośrednim sąsiedztwie których żyjemy. Jak precyzyjnie dostrojony jest ten mechanizm, łatwo się przekonać podczas podróży do Azji – wszak „wszyscy Japończycy wyglądają tak samo”. Magicznym cudem hollywoodzkiej ewolucji Na'vi wyewoluowali w sposób, który Ziemianom pozwala perfekcyjnie wykryć ich emocje. Gdy Naytiri bierze na ręce prawdziwego Jacka Scully’ego, nie mamy kłopotów z odczytaniem uczuć obojga.


Wygląd postrzeganego przez istotę świata ściśle zależy od szczegółów budowy narządów zmysłów oraz mechanizmów przetwarzania napływających z nich bodźców. W przypadku ludzi przykładem niezwykle sugestywnego złudzenia jest kolor biały, który fizycznie nie istnieje – jest sumą wielu kolorów składowych, wchodzących w zakres promieniowania słonecznego rejestrowanego przez oczy człowieka. Biel to złudzenie ludzi, a jednak widzimy ją oczami awatara. Fot. N.A.Sharp, NOAO/NSO/Kitt Peak FTS/AURA/NSF

Fizjologiczne ograniczenia percepcji widzów umożliwiły nakręcenie filmu i zapewniły sukces. Gdyby Na'vi nie przypominali ludzi, musieliby być animowani ręcznie, nie można byłoby użyć systemów przechwytywania ruchu ciała i mimiki ani nawet skorzystać z pomocy aktorów. Produkcja by się znacząco skomplikowała, a efekt pozostałby wielką niewiadomą. Łatwiej nam przecież utożsamiać się z piękną, przypominającą człowieka bohaterką, niż z obcym stworem o wyraźnie innej anatomii, fizjologii i psychice.

Organizmy ewoluujące w odmiennych środowiskach wykształcają różne zmysły. Gdy jednak patrzymy na świat oczami awatara, nadal widzimy jak człowiek. Przedziwnym zbiegiem okoliczności oczy Na'vi rejestrują promieniowanie elektromagnetyczne w dokładnie tych samych zakresach fal, co ludzie. Co więcej, ich mózgi przetwarzają te informacje w identyczny sposób. Weźmy biel – przecież jest wrażeniem powstającym w mózgach homo sapiens, wskutek specyficznego zespolenia bodźców wzrokowych z różnych rodzajów receptorów optycznych w oku! Nawet ptaki mają je inne...

Jak sterować smerfem?

W tym miejscu warto się zastanowić, jak prawdopodobny jest tytułowy awatar, twór powstały ze zmieszania DNA ludzi i Na'vi (pominiemy tu oczywisty problem genetyczny – dlaczego organizmy Pandory kodują swe cechy tak jak ziemskie DNA?). Nie jest fikcją zdalne sterowanie organizmem. Już dziś w ramach amerykańskich programów wojskowych konstruuje się przyrządy pozwalające po wszczepieniu implantu sterować lotem prawdziwych żuków. Stworzenia latają zgodnie z ruchami dżojstika, niczym zdalnie sterowany model samolotu, wbrew swej woli. Ale jest tu ograniczenie. Z ostatniej sceny filmu wiemy, że awatar nie jest pustą kukłą, lecz w pełni sprawnym organizmem. Musimy zatem uwzględnić fakt, że informacje o otoczeniu awatara są przetwarzane przez jego zmysły i umysł, co wprowadza dodatkową zwłokę do reakcji kontrolera. Wystarczającą, aby awatar reagował z wyraźnym opóźnieniem – a nie reaguje, ba! świetnie radzi sobie w walce wręcz i jako pilot szalejącego po niebie smoka...

Zdalnie sterowane organizmy nie są fikcją. Na zlecenie amerykańskiej agencji DARPA naukowcy z University of California w Berkeley wszczepili żukom implanty, stymulujące mięśnie odpowiedzialne za ruchy skrzydeł. Od tego momentu lot owadów mógł być bezprzewodowo kontrolowany przez operatora za pomocą zwykłej klawiatury komputerowej.

Przyjmijmy, że urządzenia kontrolujące awatary emitują silne promieniowanie, wyczuwane przez układy odbiorcze tych ostatnich. Kluczowa dla całego przedsięwzięcia łączność w drugą stronę pozostaje jednak nieodgadniona. Jak awatary przesyłają dane do aparatury, ciągłym, niezakłóconym strumieniem? Dlaczego można je kontrolować z kontenera w górach Hallelujah, gdzie pola magnetyczne zakłócają przyrządy? Nielogicznością jest też fakt, że awatary komunikują się między sobą za pośrednictwem swych zmysłów, choć ich kontrolerzy leżą tuż obok siebie. Dlaczego nie mogą oni rozmawiać z pominięciem awatarów? Przecież to newralgiczny aspekt przedsięwzięcia, umożliwiający bezpieczne konsultacje w czasie negocjacji z Na'vi, pozwalający szybko odnaleźć zagubionego partnera itp. Dziś taka komunikacja jest podstawą każdego zespołowego turnieju w grach elektronicznych. Nie występuje w „Awatarze”, bo świat ten podporządkowano jednemu celowi: nie prawom fizyki i logiki, lecz emocjom opowiadanej baśni.

A baśń to prosta. Ziemian przedstawiono jako bezduszne istoty, dla pieniędzy niszczące piękną dżunglę. Ideały współczesnego świata, wykreowane mniej lub bardziej świadomie przez wielki kapitał, zdają się tę tezę uwiarygodniać. Zapominamy jednak o istotnym czynniku: na Ziemi przekształcamy środowisko, by żyć i się rozwijać. Czy na pewno robilibyśmy to z Pandorą, którą trudno traktować jako obiekt sprzyjający kolonizacji? Przecież już dziś dbamy o czystość nawet tylko potencjalnych biosfer. Sondy kosmiczne są sterylizowane, a gdy jest to możliwe – po zakończeniu misji niszczone. Przykład? Sonda Galileo skończyła swój żywot w otchłaniach Jowisza, bo przypadkowe zderzenie mogłoby skazić biologicznie księżyc Europę. Projekty bazy księżycowej także biorą pod uwagę ochronę tamtejszego środowiska, np. dzięki mikrofalom wydobywalibyśmy wodę z powierzchni Księżyca bez konieczności jej przekopywania. Na razie w Układzie Słonecznym jesteśmy znacznie bardziej ludzcy niż na filmie Jamesa Camerona.

Film przedstawia głowonoga niosącego łupinę kokosa. Służy mu ona za ochronny pancerz, jest więc narzędziem używanym przez zaskakująco inteligentnego przedstawiciela mało antropoidalnego gatunku. Pod koniec filmu głowonóg dostrzega kamerę i skrabie się na nią, co pozwala z wyjątkową dokładnością docenić uroki jego ciała. Różnice anatomiczne są tak wielkie, że przeciętny człowiek nie jest w stanie odczytać żadnych emocji zwierzęcia. Konstrukcja ludzkiego umysłu jest więc tym ograniczeniem, które wymusza na Hollywood nadawanie obcym cywilizacjom cech wyraźnie humanoidalnych. Wyobraźmy sobie Naytiri z ośmioma mackami, a czar „Awatara” błyskawicznie zniknie.

Śmierć przesłania

Tak docieramy do kluczowego triku psychologicznego filmu. Kochamy Na'vi, ale tylko dlatego, że są jak my, nie lubimy zaś Ziemian, bo są nam zupełnie obcy. Ta banalna zamiana ról służy Cameronowi do wyrażenia przesłania: nieważne jak wyglądasz, liczy się tylko twa dusza. Piękne i wzruszające. I najmniej prawdziwe w całym filmie. Jakże łatwo jest bowiem akceptować obcych, gdy ci są tacy jak my. Wychodzimy więc z kina na szare i bure ulice z poczuciem, że w głębi duszy jednak jesteśmy dobrzy i wyrozumiali, że Wszechświat jest nam przyjazny, że tak bardzo kochamy naturę i że tak naprawdę wygląd i pochodzenie innej istoty rozumnej nie mają wielkiego znaczenia. Że liczy się tylko piękno umysłu, a prawdziwa miłość pokona wszelkie granice.

Wychodzimy oszukani.


9 marca 2010

Orion? - jak miło

Maciej Czarnecki, Toruń 2010-03-08, ostatnia aktualizacja 2010-03-08 15:16:06.0

Kosmiczny teleskop Herschela wytropił w Mgławicy Oriona wodę i liczne związki organiczne.

- Mogą z nich powstawać molekuły tworzące życie - mówi prof. Ryszard Szczerba z Centrum Astronomicznego Mikołaja Kopernika PAN w Toruniu. Mgławica Oriona to najbliższy Ziemi obszar formowania się nowych gwiazd oddalony o zaledwie 1340 lat świetlnych. W widmie światła wysyłanego przez gwiazdy odkryto linie molekularne wody, tlenku i dwutlenku węgla, formaldehydu, metanolu, cyjanowodoru oraz tlenku i dwutlenku siarki.

3,5-metrowy teleskop wystartował w kosmos w maju ub.r. Krąży 1,5 mln km od Ziemi i obserwuje niebo w dalekiej podczerwieni. Na powierzchni naszej planety takie obserwacje są utrudnione, bo fale o tej długości absorbowane są przez parę wodną w atmosferze. Teleskop zbudowali uczeni z Europejskiej Agencji Kosmicznej, USA, Kanady, a także Polski. Nasi naukowcy uczestniczą też w jego obserwacjach.

Maciej Czarnecki, Toruń


Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA

8 marca 2010

O słyszeniu raz jeszcze

Z Gazety Wyborczej...

Audioskóra

Olga Walendziak 2010-03-06, ostatnia aktualizacja 2010-03-05 16:12:11.0

Lekki podmuch powietrza może zmienić sposób, w jaki odbieramy dźwięki - dowodzi badanie opublikowane w magazynie "Nature"

Codziennie stykamy się z setkami słów, często nawet nie zastanawiając się nad funkcjonowaniem zmysłu słuchu. Wystarczy jednak, że ktoś nagra nasz głos na taśmę, a popadamy w lekką konsternację. - To ja? Niemożliwe! To okropne, nie wiedziałem, że mój głos jest tak irytujący... - mówią często osoby, które po raz pierwszy usłyszały swój głos na nagraniu. Dzieje się tak dlatego, iż inaczej odbieramy dźwięki z zewnątrz, a inaczej pochodzące z naszego wnętrza. Mowa jest bowiem czymś więcej niż tylko produktem jamy ustnej odbieranym przez ucho. Mówienie i słuchanie to złożony proces, w którym uczestniczy wiele zmysłów.

Nie samym uchem słyszy człowiek

Oprócz uszu, człowiek "słyszy" np. kośćmi czaszki (stąd wielkie zdziwienie, gdy usłyszymy swój głos z zewnątrz, a nie od środka, jak byliśmy przyzwyczajeni), oczami (dlatego tak bardzo irytują nas nieudolnie zdubbingowane filmy - instynktownie czujemy, że ruch warg aktorów, który widzimy na ekranie, nijak ma się do słyszanego przez nas dialogu) a także, jak dowodzą najnowsze odkrycia, skórą.

O ile nie jest nowością fakt, że przez skórę można odczuwać np. rytm piosenki (dzięki czemu np. na perkusji mogą grać głusi), o tyle pytanie, czy przez skórę można odczytać także głoski, długo pozostawało bez odpowiedzi. Rozwikłania tej zagadki podjęli się dopiero lingwiści Bryan Gick i Donald Derrick z University of British Columbia w Vancouver (Kanada), a wyniki ich pracy opublikowano w magazynie "Nature".

Dotyk dźwięku

Eksperyment miał na celu zbadanie, czy delikatny podmuch powietrza sprawi, że głoski będą inaczej słyszane. Badacze wyszli z założenia, iż wymawianiu angielskich głosek przydechowych (np. t lub p) towarzyszy lekki powiew powietrza, podczas gdy głoski nieprzydechowe (np. d lub b) nie generują takiego powiewu. Badanym puszczano przez słuchawki sylaby pa lub ba w jednej części badania, w innej zaś puszczano im sylaby ta lub da. Jednocześnie ich dłoń lub szyję poddawano działaniu lekkiego, niemal niezauważalnego podmuchu powietrza. Ochotników proszono, aby za każdym razem za pomocą przycisku wskazywali, jaką sylabę właśnie usłyszeli.

Okazało się, że pod wpływem delikatnego powiewu powietrza badani częściej uznawali słyszaną przed chwilą sylabę za zawierającą głoski przydechowe, natomiast w przypadku braku takiego powiewu byli przekonani, iż usłyszana sylaba zawierała głoskę nieprzydechową. Zatem badany, który np. usłyszał sylabę ba pod wpływem podmuchu powietrza mógł ją pomylić z sylabą pa, natomiast przy braku podmuchu mógł usłyszeć sylabę ba, gdy z słuchawek dobiegała sylaba pa.

Powietrzem w niedosłuch

Oczywiście w życiu codziennym rzadko słuchamy pojedynczych sylab i często nieświadomie rozszyfrowujemy słyszane treści na podstawie kontekstu - dlatego np. nie mamy większych trudności ze zrozumieniem piosenek słuchanych przez słuchawki. Bodźce wzrokowe i dotykowe są więc raczej kanałami dostarczającymi dodatkowych wskazówek, a nie głównym źródłem. Jednak opisane wyżej badanie jest ważne co najmniej z dwóch powodów; po pierwsze, uświadamia nam, jak bardzo złożony jest proces odszyfrowywania słyszanego komunikatu, w którym biorą udział nie tylko słuch i wzrok, ale też dotyk. Po drugie, może stanowić nadzieję dla osób mających trudności ze słuchem. Skonstruowanie aparatów wzmacniających towarzyszące mowie podmuchy powietrza mogłoby pomóc w rozwianiu problemów ludzi borykających się z niedosłuchem.

Olga Walendziak


Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA